Zamykając oczy wystawiłam twarz w stronę słońca, które świeciło prosto na mnie przez autobusową szybę. Uśmiechnęłam się do siebie, do swoich myśli, do słońca czy może do życia po prostu.
Jestem szczęśliwa. Wait... Jak to? Tak po prostu? Cóż, tak po prostu. Szukałam różnych przyczyn tego stanu. Pierwsze co mi przyszło na myśl to ta cudowna pogoda. Ewentualnie fakt, że wracam szybciej do domu. Skończyło się na teorii, że się naćpałam farbami...
Stuknij ty się w łeb! Och, no cóż... Może przez chwilę faktycznie jestem szczęśliwa? A pewnie, że jestem i nie muszę szukać powodu! I uśmiechnęłam się jeszcze bardziej. Śmiałam się do kolorowych liści na drzewach i dziękowałam, że mogę na nie patrzeć, że mogę podziwiać ich barwy w tym pięknym słońcu, że dają mi radość. Śmiałam się do słońca, że denerwująco świeci prosto w oczy, bo usiadłam po złej stronie autobusu; że grzeje moją twarz, chociaż zgrzałam się pędząc na autobus. Śmiałam się do muzyki w słuchawkach. I do telefonu. Śmiałam się do wszystkich pasażerów, chociaż nikt tego nie widział. Śmiałam się do błękitnego nieba i białych kłębków na nim. Tak chciałam wyjść z autobusu, wybiec nawet, zacząć tańczyć na środku drogi i w końcu znaleźć fajną kupę liści i się w nich wytarzać!
Wariatka! Z czego tak się cieszysz?
Z życia.
Może troszkę wyżyłam się "artystycznie"? Przecież zawsze lubiłam rysować. Małe przyjemności. Wyjście z zimnej sali na słońce - czułam się jak kocur, który wystawia brzuch żeby się ogrzać. Już mi nawet nie przeszkadzały te dziwne fajkowe rozkminy i zwierzenia po 5 minutach rozmowy. Cóż, z tymi dziewczynami widzę się raz na jakiś czas. Nie muszę się z nimi zaprzyjaźniać. A czy potrafiłabym nawiązać bliższą relację z kimś, kto wstawia zdjęcia róż na facebooka z podpisem w stylu "mam najlepszego chłopaka na świecie"? Ojej, no dobra, fajne, że dostała kwiaty, to przecież miłe, zwłaszcza że "nic nie przeskrobał" (wtf, więc tylko wtedy może być miły?), ale po co zaraz focia na fejsika? Ok, dobra, przyznaję, może włączył mi się tryb zimnej suki, ale ja takie rzeczy robiłam jak miałam 17 lat. I to nie tak żałośnie... Ech, dziewczyny, dziewczyny, nie zakolegujemy się. Ja z tych, co odmawiają przyjęcia badyli. Ups. I nawet nie pochwaliłam się tym na facebooku! Przegrałam życie. Ha! Oczywiście, że przegrałam, przecież nie mam faceta, dla którego wstałabym o 6 żeby zrobić mu kanapki do pracy (no kurde, niedoczekanie). Nie mam faceta, za którym bym tęskniła, bo wyjeżdża do Belgii. Nie mam faceta, który zabierze mnie na Gibraltar (no dobra, ta dziewczyna akurat jest spoko). Co jakiś czas słyszę "a mój to, a mój sramto", słucham, uśmiechnę się, no bo co... Powiem, że "mój" nie ma pojęcia o moim istnieniu? (Braaaandoooon, znajdź mnie!) Może oceniam je zbyt pochopnie... Znaczy... Wydają się naprawdę sympatyczne, ale tylko na chwilę. Żadne przyjaźnie. Na pewno nie z mojej strony. No nie dogadamy się i tyle. Już widzę tych ich facetów odzianych albo w dresy albo w różowe koszulki. Nie, że to coś złego, ale podejrzewam, że jakbym zaczęła opisywać swojego idealnego faceta to patrzyłyby na mnie jak na czubka. A zdjęcie cudnego Brandona nie zrobiłoby na nich wrażenia (czy to w ogóle możliwe?). I nie to, że się przejmuję. Na pewno nie dzisiaj. Nie zobaczę ich przez cały miesiąc! Mogę wrócić do swojego uśmiechniętego ryjka.
I moje dwie kochane wariatki sprawiły, że prawie się posikałam ze śmiechu. Nie ma to jak schować się między siedzeniami w aucie! Fajny dzień. Idealny na piwo w plenerze i robienie zdjęć z durnymi minami. Idealny na śpiewanie do ćwiartki (alkusy!) jabłka... po portugalsku. Dzień, w którym ludzie patrzą na ciebie jak na debila, bo się uśmiechasz, a nawet śmiejesz na głos bez powodu. Dzień, w którym jedzenie jabłka jest największą przyjemnością na świecie. I nawet czekolada przestała przy tym jabłku smakować. Dzień, w którym mama patrzy na mnie z litością i może z przerażeniem, że takie coś wyszło z jej łona.
Przykro mi, mamo. Po kimś to odziedziczyłam. Zresztą, mamie też się trochę udzieliło.
Cudny dzień.