niedziela, 20 grudnia 2015
Chaos, czyli o utracie wiary i innych takich
piątek, 11 grudnia 2015
Gdy na chwilę przestaje się śpiewać ALOHA KE AKUA...
Oczyszczający deszcz. A teraz spokój.
Patrzę na swoje gniazdko, które staje się coraz bardziej moje, chociaż pełno w nim cudzych rzeczy. Fotel, szafka, półki. Dzięki mnie, wszystko ma drugie życie. Podarowane, bo niepotrzebne, a mnie cieszy jakby to były najpiękniejsze meble ze zdjęć w internetach. Na półkach książki i kilka pamiątek. Teraz jest jak w prawdziwym domu. A nie jak do tej pory, książki chowane po szafkach czy, co gorsza, w skrzyni od łóżka. Brakuje tylko zdjęć i będzie idealnie. Później może w końcu jakiś zwierzak. I na początek żaden jeż, gwarek czy sfinks, a pewnie zwykły dachowiec ze schroniska. Tak żeby przyszedł na kolana, żeby ogrzewał fotel, gdy mnie nie ma, żeby zmuszał do sprzątania smrodem z kuwety - nie ma lepszej motywacji. Żeby był. Mimo, że czasem będzie nie do zniesienia, będzie do kochania, żeby miał lepsze życie, nie do wyżywania się na nim, gdy przyjdzie gorszy dzień. Na ludzi mogę fukać, ale na zwierzęta... Zaraz mam wyrzuty sumienia i próbuję to stworzonko zagłaskać, zakochać na śmierć niczym Elmirka, w ramach odkupienia win. Głaskanie kociej sierści też przecież uspokaja.
Spokój.
Oglądam swoje nadgarstki, które ostatnio stały się jeszcze chudsze. A sądziłam, że to niemożliwe. Dotykam wystających żeber. Zachwycam się obojczykami. Omiatam swe ciało zachwytem. I przerażeniem. Co się ze mną dzieje? Zmizerniałaś. Pewnie na święta też to usłyszę. Ale babcie zawsze tak mówią, to nic nie znaczy. Ale widzę to wyraźnie, zmizerniałam. Coś przygasa w oczach, tak jak w sercu. Patrzę na chude ciało. Uwielbiam je i nie znoszę. Wyglądam jak wrak. Po co mieć chude ciało, skoro nikt go nie dotyka. Zaraz cycki opadną, na zmarnowanie wszystko pójdzie. Szkoda trochę.
Codziennie spojrzenia na przystanku. Uśmiecham się, gdy jego tramwaj odjeżdża. Nie potrafię uśmiechnąć się do niego. Jedno przeciągnięte spojrzenie w drodze do domu. Uśmiecham się, gdy nie widzi. Uśmiecham i nie mogę przestać. Coś się zatliło w oczach. To daje nadzieję, że nie wszystko umarło. Nie straciłam swojej wiary, chociaż jest jej coraz mniej i za każdym razem będzie potrzeba coraz więcej ognia. Nie licz na poważną znajomość. Mówię prosto z mostu. Wycofuję się. Przekreślam. Zostały mi spojrzenia na ulicy i przystanku. Są nieszkodliwe. Niczego nie oczekują, choć co rano szukam tego spojrzenia w tłumie. Pozwalają wierzyć, że w moich oczach nie mieszka tylko smutek i rezygnacja. Może tamte oczy widzą więcej niż jego... Może jego nie chciały widzieć więcej.
Spokój. Trochę zmącony.
Tracę coś, czego nigdy nie odzyskam. Stawiam kolejny mur, kolejny temat tabu, bo nie mam ochoty o nim rozmawiać. Najpiękniejsza piosenka, która się zapętliła jakiś czas temu, a teraz nie jestem w stanie o niej myśleć, uciekam, gdy W. mówi włącz. Chociaż odczarowałam inne piosenki, a nawet cały album. Coś za coś.
Coś za coś. Milczenie za szczerość. Ból za ból. Tracę siebie. Tracę coś jeszcze, bo wiedziałam, że nie będzie dobrze. Już wtedy wiedziałam. Chociaż przecież jest. Po takich wieściach nic się nie zmieniło. Ale stare rany jeszcze się nie zaleczyły. Widzę niewielki mur. Kopię, uderzam głową. Stoi nadal.
Przypomina mój sen. Zupełnie inny niż ten, który przyszedł po przeczytaniu listu. Stoję za wielką bramą, pada deszcz. Stoję zła, zbuntowana, niepokorna. Stoją inni ludzie. Po drugiej stronie okna, w nich twarze pełne pogardy. Rzucane zapalniczki jak bomby. Głowy zwisają nad bramą, jak głowy olbrzymów. Zaczepiają co powiesz, sowo? co powiesz? sowo. sowo. sowa. odezwij się. sowa. Budzik.
Spokój. Chwilowo nieobecny.
I thought that I heard you laughing
I thought that I heard you sing
I think I thought I saw you try
That was just a dream!
That was just a dream!
That's me in the corner
That's me in the spotlight
Losing my religion
wtorek, 1 grudnia 2015
Najpiękniejsze miłości to te, których nigdy nie było
Czujesz, że jesteś sama ze swoim uporem. Nagle wszyscy tacy rozsądni się zrobili. Nagle kochają bardziej i nie potrafią wybaczać. Kochają za bardzo i podskórnie czujesz, że nie chcą tego, co ty. Słowa przestają mieć znaczenie. Chcesz poczuć to, o czym mówił. Ale wiesz, że to nie ma pokrycia. Wiesz, że nie dostaniesz nawet jednego dnia, bo nie jest w stanie pokochać cię na tyle żeby zapomnieć. Wiesz, że nigdy nie pokocha cię tak jak jej. Muszę cię kochać, nie znosząc. Słowa odbijają się od ścian twojego umysłu. Nieraz cię nie znoszę, ale nie mogę przestać myśleć. Zrozpaczone ćmy łaszą się do tych słów, jakby były najpiękniejszym wyznaniem miłości. Miłość i nienawiść są przecież ze sobą blisko. Przeciwieństwem miłości jest obojętność.
Zamykasz oczy. Żyj. Ale po co? Nie po co. Po prostu.
środa, 25 listopada 2015
Motylowa pełnia
Puste spojrzenie wbite w ścianę. Co myślałeś, gdy mnie zobaczyłeś? Poszłabym na kawę, mimo że nie lubię.
Patrzę w ścianę, zaciskam zęby. Wszystko nie tak.
Zaciskam oczy. Oddycham. Jest jak miało być. Jeśli miałoby być inaczej to by było.
(albo będzie)
Otwieram oczy, zaciskam pięści. Po co mi to było? Po co te słowa, jego, moje?
Chwilowy piękny spokój o pięknym wschodzie słońca. Wieczorny niepokój. Czekam na słowa, choć, jak zwykle, nie wiem czy chcę. Czy chcę mieć wszystko czarno na białym. Czarno na białym, które zostanie poplamione krwią ciem.
Trzymaj się i nie zrób sobie więcej krzywdy.
Nie robić krzywdy, jasne. A co to wszystko było jak nie robieniem sobie krzywdy? Och, głupia, która zawsze musi powiedzieć ostatnie słowo, powiedziałam za dużo i teraz mam. Chciałam mieć ostatnie słowo. Co chciałam? Bo nie mam nic do stracenia? Do zyskania też nie. Zrobiłam sobie krzywdę.
Jesienne wieczory, ach, co za różnica październikowe czy listopadowe. Kolejny raz przeżyjesz mały koniec świata w sposób niezauważony dla reszty. Co zostanie z twojego serca? Och, przecież naprawdę całkiem dużo. Za każdym razem, gdy postanawiasz położyć je na tacy, gdy "nie masz nic do stracenia", ono do ciebie wraca. Może w nie tak dobrym stanie. Ale czy teraz stan twojego serca był dobry? Jak mógł być?
Spokój pomieszany z niepokojem. Bijące ze strachu serce i uśmiech na twarzy.
Ambiwalencja w każdym calu.
Cała ja.
wtorek, 24 listopada 2015
Gdy ćmy przylatują chmarą... czyli trochę o nieoczywistych uczuciach i sympatii do jednego imienia
Ćmy rodzą się, gdy uczucie pojawia się za późno lub za wcześnie, żeby z larw mogły wyjść piękne motyle, rozprostowujące swoje skrzydełka w dziennym świetle. Przywitane promykami pierwszego słońca, bo narodziły się w porę, są kochane, może wyczekane, może niespodziewane, ale pojawiły się w porę. Pięknie ubarwione, radosne, pełne życia. Ćmy snują się smętnie po zakamarkach żołądka, powodując torsje. Ćmy, niechciane mroczne siostry motyli. Ćmy, z którymi nie wiadomo co zrobić, bo choć niechciane, są równie piękne. W osamotnionych, nie tak ubarwionych skrzydełkach, trudniej dostrzec piękno, trudniej się nimi cieszyć. Może, w trudach codziennego życia, każda miłość, z pięknego motyla, staję się na chwilę ćmą. Jeśli potrafisz docenić i jej piękno to znów nabierze kolorów i gracji motyla. Wystarczy zobaczyć potencjał. Nie dać się prowadzić na oślep w stronę spalającego światła. Znaleźć złoty środek, jak we wszystkim.
Między wielkimi ćmami, w moim brzuchu są też motyle, duże i mniejsze. I nowe larwy, ale już wiem, że to motyle. Nie pojawiają się w relacjach oczywistych. Ale są i cieszę się, że je mam, choć za każdym razem jestem tak samo zaskoczona. Małe larwy pojawiły się niedawno, choć na początku ich nie zauważyłam.
-Cześć, jestem Basia. - powiedziała szczupła dziewczyna z burzą blond dredów na głowie. Uśmiechnęłam się, gdy usłyszałam imię. Kolejna Basia, cudownie! Polubiłam ją tak po prostu. Bez przesadnego zachwytu. Bez niepotrzebnego chowania się za kimś. Sympatyczna Basia, którą troszkę wzięłam pod swoje skrzydła, gdy zaczęła u mnie pracować. Chociaż radziła sobie sama. Jak to Basie przecież.
"Moja nowa Basia" zaczęła pracę od problemów zdrowotnych, czego konsekwencją były nieobecności. I dlatego, gdy znowu jej nie ma, martwię się o jej posadę. Ja, która przecież nie przejmuje się obcymi ludźmi w taki sposób. Bo mogę współczuć, ale nie będę się martwić o nieistotnych dla mnie ludzi. Ale Basia stała się istotna, nie tylko za sprawą swojego imienia. Łączy nas ten sam dzień urodzin, choć rok się znacznie różni. Żartowałyśmy o wspólnym wyprawianiu urodzin, choć po chwili zaczęłam się wycofywać dziwnymi wymówkami. Ale potem spodobał mi się ten pomysł. Uśmiechałam się na myśl, że mam swoją "urodzinową bliźniaczkę". I możecie mówić, że przesadzam, że sobie wkręcam i cokolwiek chcecie, ale od tego momentu, poczułam się z nią jakoś związana. Pojawiła się więź, którą widzę za każdym razem, gdy patrzę w jej jasne oczy. Chociaż mam wrażenie, że była tam od początku. Przecież po zaledwie kilku krótkich rozmowach, starałam się jej załatwić dorabianie dredów, jedynie za czteropak, co wiązało się ze spotkaniem po pracy, u mnie lub u nich, wpuszczeniem do swojego życia bardziej niż kogokolwiek innego z pracy. Dla mnie to już bardzo dużo. Jak nie wierzycie, spytajcie Fridy jak podchodzę do relacji z nowymi osobami. Ale z Basią było inaczej. Może z Basiami zawsze jest inaczej, może zawsze ja mam inaczej? I wiecie, gdy powiedziała, że urodziny ma w kwietniu, z uśmiechem zapytałam, którego. Wcale nie z nadzieją, że powie, że tego samego dnia, co ja. Byłam przekonana, że kolejna Basia, okaże się kolejnym baranem, do których ponoć mam pecha (co jest klątwą z dzieciństwa nawet!). Ale okazała się moją "bliźniaczką". Pewnie dlatego, gdy ostatnio obserwowałam jak rozmawiając przez telefon, drżącymi dłońmi odpala papierosa za papierosem, a w oczach ma łzy, zaczęłam się martwić. Gdy skończyła rozmawiać byłam naprawdę przejęta i zmartwiona, sama się sobie dziwiłam, że nie przez wymuszoną grzeczność pytam co się stało. Gdy okazało się, że musi wracać, teraz natychmiast, bo śmierć nie wybiera, gdy jako jedyna wiedziałam co się dzieje, gdy poszłam z nią kawałek i w końcu przełamałam swoje bariery. Przytuliłam ją na pożegnanie, mówiąc zwykłe trzymaj się i nie kłamiąc, że będzie dobrze. Przytuliłam, bo miałam ochotę to zrobić, gdy tylko powiedziała co się dzieje, ale ktoś stanął między nami. Po prostu przytulić kolejną Basię, choć ta pierwsza częściej przytula mnie niż ja ją. Przytuliłam ją delikatnie, trochę niepewne, a ona odwzajemniła uścisk i nie był niepewny, był mocny, potrzebujący drugich ramion, silny i słaby jednocześnie. Gdy poczułam jej drżące ciało, w moich oczach pojawiły się łzy, bo nie chciałam żeby przytrafiło jej się coś złego, tak jak nie chciałam żeby jej mężowi stała się krzywda bez głupie stereotypy. Wróciłam na swoje miejsce i nadal roztrzęsiona, z łzami w oczach, próbowałam się uspokoić. Ale martwiłam się o jej bliskich, o nią, bo przecież znowu nie ma jej w pracy. Bo ograniczeni ludzie i tak krzywo patrzą na jej wygląd, więc łatwo się o coś przyczepić, gdy ciągle jej nie ma i nawet nie mogą jej poznać. Ktoś, kogo nie znam, ale nie dam powiedzieć złego słowa na jej temat. Kogo bronię i będę bronić. Bo w moim brzuchu zagościły larwy motyli.
I tak łatwo było to wszystko opowiedzieć, teraz, żeby odciągnąć uwagę od ciem, którym już za mało miejsca, bo jest ich coraz więcej.
poniedziałek, 16 listopada 2015
Baśń o Królewnie i Czarnym Wilku
Tuż przed przeprowadzą, Królewna poznała Czarnego Wilka, znajomego Czarownicy. Królewna wymieniała z nim maile, jak kiedyś z Białym Królikiem. Dlatego, przez długi czas myślała, że w czarnej sierści Wilka, doszukuje się tylko białego króliczego puchu. A musicie wiedzieć, że sierść Wilka była czarna jak bezksiężycowa noc. Sam Wilk z kolei był bardzo nieufny i długi czas żył w mroku, stroniąc od ludzi. Dopiero Czarownica ze swoimi magicznymi mocami, była w stanie go oswoić. Czarny Wilk nieraz warczał i kąsał, co boleśnie odczuwała Królewna, która, ucząc się życia w nowym miejscu, robiła to samo.
Czarny Wilk to zbliżał się na tyle, by Królewna mogła zobaczyć brak jednej z łap, to znów oddalał się i znikał na jakiś czas, aż Królewna zaczynała tęsknić. Wilk, nie przyzwyczajony do ludzi, nie rozumiał jak można za nim tęsknić. Królewna chciała w końcu zobaczyć jakiego koloru są oczy Wilka, chciała zanurzyć ręce w czarnej sierści i... podzielić się niewielkim światełkiem, które w sobie nosiła. Czekała cierpliwie, ale zaczęła przeczuwać, że nigdy się nie spotkają.
Gdy serce Królewny krwawiło równie mocno jak serce Czarownicy, Czarny Wilk rzucił się z kłami i pazurami na Królewnę. Szarpał ten ledwo bijący mięsień, stając w obronie Czarownicy. Na początku Królewna pokornie przyjmowała ciosy, ale potem odparła atak, zadając równie bolesne rany.
Czasami jest, tak, że gdy chcemy rozplątać jakiś węzeł, on tylko mocniej się zaciska. I tak też było w tym przypadku. W całej szarpaninie, węzeł czerwonej nici między Królewną, a Czarownicą, zacisnął się mocniej. A z czasem zgoiły się też zadane nieumyślnie rany.
Za to niewielki węzeł jaki powstał między Królewną, a Czarnym Wilkiem, rozwiązał się... Królewna udawała, że tego nie zauważyła, choć co noc śnił jej się Czarny Wilk. Mimo wszystko, odkładała to na później, ponieważ wielkimi krokami zbliżała się pierwsza rocznica śmierci Białego Królika. Stwierdziła, że przejmuje się zniknięciem Czarnego Wilka, bo nie udało im się spotkać, tak jak nigdy nie spotkała Białego Królika. Tym też, tłumaczyła sobie, że to Wilka chciała zobaczyć, gdy nie dawała sobie rady ze zbliżającym się listopadem.
Ale Ten Straszny Dzień minął, a Królewna dalej myślała o Czarnym Wilku. I choć w jej życiu zaczęli pojawiać się mężczyźni, i choć się z nimi spotykała, wszystkich skreślała na starcie, bo, jak sobie mówiła, żaden nie był Białym Królikiem. Ale prawda jest taka, że robiła to też dlatego, że żaden nie był także Czarnym Wilkiem.
czwartek, 5 listopada 2015
Remember, remember... czyli nie całkiem płaczliwy post!
sobota, 17 października 2015
Miłość
niedziela, 11 października 2015
Mój prawdziwy dom
Piątkowy wschód słońca skutecznie odrywal mnie od książki. Nie mogłam napatrzec sie na rozowe chmury. Zastanawiałam sie czy towarzysze podróży, z którymi dziele tramwaj tez tak dogłębnie zachwycają sie tym widokiem. Mimo pięknego rozpoczęcia, mimo perspektywy weekendu, ten dzień nie był najlepszy. Na powiekach, pod oslona snu, miałam jeszcze resztki czwartkowych łez. Gdy znów przygniotly mnie emocje, wyrzuty sumienia, tesknota i samotność. W pracy z uśmiechem mówiłam, ze jadę do domu, chociaż wcale mi sie nie chciało. Przeczucie, cokolwiek, ale miałam ochotę zostać w Poznaniu. Jednak, skoro powiedziałam, ze będę, to będę.
Niekonczaca sie kolejka do kas i panika, że nie zdążę na pociąg. Ludzie, którzy spieszyli sie jak ja, a jednak przepuszczali innych.
-Przepraszam, bardzo sie spieszysz? Za ile masz pociąg?
-No za 10 minut.
-Ja za dwie, puscilabys mnie, bo nie zdążę?
-No dobrze...
-Dziękuję bardzo! Naprawdę, dzięki!
Biegiem na pociąg i jestem. W nagrodę cudowny zachód. Patrzyłam z uśmiechem na pomarańczowe niebo. Na chowajace sie za horyzontem słońce, ku któremu zmierzalam. Przywitalam i pożegnałam dzień.
Kilka uprzejmosci wymienionych w przedziale pociągu, którym wcześniej jechała ponoć sama pani Premier. Troska o obcą osobę - ma pani transport? Uśmiech na ustach, uśmiech w środku. W dłoni sciskam kasztana, którego nosze w kieszeni kurtki. Kolejny uśmiech.
Uśmiech, który przysłoniły łzy jeszcze zanim dotarłam do domu. Rozczarowanie, male ukłucie w sercu, które towarzyszyły przez cały weekend. Trzeba było nie przyjeżdżać...
Patrzę na najbardziej znany mi obraz, na rodzinna miejscowość, wyjęta jak z książki. Dwa, sklepy, kościół, szkoła, mały zakład fryzjerski dwa kroki od mojego domu. Cztery bloki. Domy, podworka, piękne drzewa. Gdzieś dalej piękne konie. Boisko. Mały dworek. Wszystko wydało się obce. Nie moje. Już tu nie należę, pewnie nigdy nie nalezalam. Ja, wychowana na wsi, która od dziecka marzyła o mieście. Z dusza rozdarta na pól, bo kocha otwarte przestrzenie, otaczające wieś lasy, tysiące gwiazd, których nie przyslaniaja sztuczne światła, niebo, które nie chowa sie za wielkościa betonowych budynków. Z dusza rozdarta na pól, bo czuje wibracje tętnicego życiem miasta, jego radość, możlwosci.
Wchodze do jednego z bloków. Patrzę na brzydka klatkę schodowa, z której odpada farba olejna w najbrzydszym odcieniu zieleni, który wydaje sie być zbyt intensywny po miejskiej szarości. Pytam mamy czy zawsze taki był. Potwierdza. W drzwiach wita mnie mój spasiony kot, który nawet nie cieszy sie na mój widok, tylko domaga sie jedzenia. Wchodze do łazienki, a tam, jak miesiąc temu uderzają mnie delikatne wzorki płytek (czy tam kafelków, tylko W. zna różnicę). Nigdy nie zwracalam na to uwagi. Nawet gdy nie było mnie w domu przez 1,5 miesiąca. Moje zmysły sie wyostrzyly? Czy oczy przyzwycaily sie do większej łazienki z gladkimi plytkami? Mój pokój wygląda obco. Nie ma najważniejszych dla mnie rzeczy, choć na ścianach wiszą wspomnienia, choć na polkach zostało jeszcze wiele książek. Patrzę na nie remontowane od lat mieszkanie i widzę jak sypie sie w oczach. Ale to mój dom. Splątany w chaosie jak nasze życie rodzinne.
W środku nocy, laskotaniem w stope, budzi mnie brat. Parę dni temu wrócił na stale do Polski, po kilku latach spędzonych w obcym kraju. W kraju, w którym nic go nie trzyma, bo zostawiła go dziewczyna, wyrzucili go z pracy. Opowiada mi o tym wszystkim, gdy tak cholernie chce mi sie spać. Śmieje sie, ze robi jak w dzieciństwie. Zawsze, gdy nie mogl zasnąć, opowiadał mi różne historie po czym zasypiał, a ja leżałam rozbudzona. Myslalam jak bardzo sie roznimy. Rodzina nic nie wie o moim życiu osobistym, on potrafi opowiedzieć wszystko. Nie maja pojęcia, ze nie tylko jego życie sie ostatnio zawalilo. Nie wiedza nic. Zawalilo, ale na chwile. Chociaż miałam wizje, że będę musiała tu wrócić jak on. Na szczęście, nie muszę. Odetchnelam z ulga i poczułam, ze teraz już naprawdę będzie lepiej. Będzie dobrze.
Jestem. Czas odwiedzin. Ciotka, u której przywital mnie mały, przeslodki psiak. Ledwo udało mi sie zrobić mu jakieś zdjęcie, bo ciągle biegal, skakał, gryzl moje włosy lub próbował polizać twarz. Ujarzmilam go na chwile glaskaniem po brzuszku. Mały Fuks.
-Fuks? Po tamtym?
-Tak. Po tamtym.
Ciotka miała już psa, który wabil sie Fuks. Rudy kundelek, przybłęda. Kochany psiak. Wszyscy go uwielbiali. A on najbardziej upodobal sobie niepelnosprawna córkę kuzynki. Mała nie przepadala za zwierzakami, nie lubi dotyku ich sierści. Ale Fuks był wyjątkowy. Wiernie chodzil przy wozku, znosil przypadkowe kopniaki i zawsze opieral sie przednimi lapkami o kolana Małej. Aż w końcu przyzwyczaiła sie do dotyku jego sierści. Fuks lubi tez tańczyć, bo wiedział, ze to rozsmiesza Mała. A ta, niby nie rozumiejaca za dużo, zauważyła ze Fuks przychodzi, gdy ktoś klepie się w udo. Zauważyła, że przychodzi do niej, gdy powtarza ten gest. Fuks zmienił wszystko, bo od tamtej pory Mała wola tak nawet ludzi, bo mówić nie potrafi. I chodź już, według prawa jest dorosła, wszyscy pamiętają, ze ten przełom nastal dzięki Fuksowi.
Odwiedzić tez musiałam malutkie kotki kuzynki, ale ta historia powinna chyba pojawić sie w Kocich Opowiesciach, których już dawno nie było.
Krótki spacer po okolicy. Szlam zmęczona, znudzona. Chciałabym już być w Poznaniu. Chce mi się do domu.
Tak. Teraz to w Poznaniu jest mój dom. Moja rodzina, z którą przezwycięża się problemy łatwiej niż z ta prawdziwa. Bo nikt nie robi tego z musu, bo wypada, bo wiezy krwi. Jesteśmy rodziną z wyboru, choć w dużej mierze z przypadku. Ale ten najważniejszy, wybór serca, nalezal do nas. I wybieramy codziennie. I ja wybieram. Bo, jak przypuszczałam, spojrzenie na wszystko z innej perspektywy mi pomoże. I widzę ludzi, z którymi w większości muszę żyć w zgodzie, którzy ranią i nie łagodzą zadanych ran, gdy o niczym nie mowie, bo zaraz wrócę do siebie, wiec nie warto. Po drugiej stronie widzę ludzi, z którymi chcę żyć, którzy ranią i których ja ranie, ale razem rozwiazujemy problemy i zamiast wpychać się w doly, wyciągamy sie z nich, mniej lub bardziej udolnie.
I nie mogę doczekać się poniedziałkowego wieczoru, gdy znów ich zobaczę. Gdy spojrzę w najpiękniejsze oczy kobiety o elastycznym sercu. Choć twierdzi, że nie są ładne, myślę że każdy kto w nie spojrzy przyzna mi racje. Bo do dziś pamiętam ich szarawy odcień, gdy blyszczac patrzyły na mnie przy pierwszym spotkaniu. Pamiętam głęboki blekit pewnego letniego poranka. Pamiętam rozszerzone zrenice, z których płynie miłość, gdy na mnie patrzy.
Nie mogę sie doczekać aż znów poczuje jej ciepło. Ciepło, które ogrzewalo mnie pierwszej nocy spedzonej razem. Ciepło, które nie jest tylko ciepłem fizycznym, ale takim, które płynie prosto z serca. Które przelewane jest na ciepło posiłków, którymi mnie karmi.
Nie mogę sie doczekać powrotu do rodziny, do domu. Do ludzi, których kocham, choć ta miłość nieraz jest trudna i bolesna.
Pierwszy post pisany na telefonie, bo nie wzielam ze sobą laptopa. Także proszę o wybaczenie wszystkich błędów.
wtorek, 6 października 2015
Oto ja, krwawiąca rana cz.III
-Coś ty, i tak nie zdążę!
-A jednak. -powiedziała po chwili, gdy jakimś cudem zdążyłam.
-Chyba naprawdę nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych! -odpowiedziałam ze śmiechem, wsiadając do tramwaju.
A jakoś i tak w to nie wierzę. Nigdy nie wierzyłam, że jestem w stanie osiągnąć wszystko, co sobie wcześniej założę. Zawsze inni wierzyli we mnie bardziej niż ja sama. Ja, która na komplementy reaguję przesadną skromnością lub z głupim śmiechem rzuca przecież jestem zajebista! Zero wypośrodkowania. Zero. Ale jakimś cudem jestem tu i teraz, w Poznaniu. Jestem.
Jestem. I co?
wtorek, 29 września 2015
Oto ja, krwawiąca rana cz.II
Pierwsza przerwa: papieros. To ty palisz?
Druga przerwa: papieros, kanapka.
Trzecia przerwa: papieros. Po pracy, kolejny.
Obiad: kawałek ryby, pół woreczka ryżu.
Kolacja: papieros.
Śniadanie: szklanka wody, tabletka, papieros.
Pierwsza przerwa: papieros. Cały czas paliłaś czy praca cię zniszczyła?
Druga przerwa: papieros, kanapka.
Trzecia przerwa: papieros. Przecież nie palisz.
Obiad: papieros, podwójna porcja makaronu, papieros.
Kolacja: papieros.
niedziela, 27 września 2015
Oto ja, krwawiąca rana
To ja, arcysuka.
Ja, najgorsze co może cię spotkać. Uśmiechasz się na mój widok, chodź, pomyślę jak zniszczyć i twoje życie. To nie może być takie trudne.
Śpię niespokojnie. Dziwne sny, których nie pamiętam. Wiem, kto mi się śnił. Nie mogło być inaczej. Ze snu wyrywa mnie dźwięk smsa, skuteczniej niż jakikolwiek budzik. Rzucam się na telefon z bijącym sercem. I płaczę. Znów płaczę. Później spoglądam w lustro. Widzę ten wielki wyrzut sumienia z opuchniętymi oczami. Bez rozmazanego makijażu wygląda to może odrobinę mniej żałośnie. Wystające kości, bo przecież trochę schudłam. Włosy w nieładzie. Czuję się jeszcze chudsza, jeszcze niższa. Chcę zniknąć. I może to zrobię, może powinnam. Wrócić z podkulonym ogonem skąd przyszłam. Zgnić tam w swoim smrodzie. Lub zniknąć całkiem. Na zawsze.
Cześć, to ja. Obiecuję, że nigdy mnie nie zapomnisz. Wezmę do ust najlepsze i najgorsze, przeżuję i splunę ci w twarz.
To ja, człowiek bez serca.
Ja, której miłości trzeba się brzydzić. Ja, którą trzeba nienawidzić. Ciesz się, jeśli mnie nie znasz. Otworzę wszystkie twoje drzwi na oścież, wyrwę serce, ale w tak czuły sposób, że będzie ci się podobać. Dopóki nie zrozumiesz co się stało.
Nie potrafię nic przełknąć. Zmuszam się kolejny raz. Płaczę. Czytam smsy po milion razy. Płaczę nad swoim losem. Nad wszystkimi złamanymi sercami. Płaczę nad tą cudowną osobą, która powinna skręcić mi kark. Zrzucić z balkonu. Połamać wszystkie kości.
Cześć, to ja, chodzące zero, które zburzy twój bezpieczny świat.
To ja, szmata roku.
Ja, która zgnije w piekle już za życia. Ja, która jest ogniskiem, przy którym spalają się naiwne ćmy. Chodź, zatańcz ze mną, pokaże ci czym jest raj. A później ci to zabiorę.
Nie mogę się ruszyć, oddychać. Jest mi zimno. Jest mi gorąco. Słabo. Nie mogę na siebie patrzeć, jak mam pokazać się innym... Zwolnię się i wyjadę. Ucieknę jak tchórz. Na Kubę, a co. Nigdy nie wrócę, bo mnie tam zamordują. Okradną. Zgwałcą. To i tak będzie za mało. Wezmę wypłatę i się zachleję. Będę jeść tabletki i popijać je alkoholem. Umrę jak tchórz, bo nie potrafię znieść rzeczywistości. Rzygam mentalnie do swojego wnętrza. Wdech, wydech. Spokojnie, miarowo. Żyję. Kurwa mać, żyję. Jak dobrze jest żyć. Jak dobrze jest oddychać, mimo zgnilizny w płucach. Żyję. Będę umierać codziennie na nowo, ale żyję. I będę żyć. Muszę. Z tym, co się stało. Co mnie zabija. Co już tyle zabiło.
Cześć, to ja, najpiękniejszy koszmar jaki możesz mieć.
To ja, ironia losu.
Ja, chodząca ambiwalencja. Ja, przeklęta od urodzenia.
Będę żebrać, choć nie powinnam. Będę padać na kolana, choć powinnam zniknąć. Potem wstanę, złamana, obolała, z winą wypisaną na twarzy i może zrozumiem choć jedną rzecz. To nie będzie tego warte. Ale może wtedy znajdzie się jedyny plus tej chorej sytuacji. Proszę, przepraszam, dziękuję. Cienkie jak babie lato, nitki nadziei zaplatają pętle wokół mojej szyi. Przetrwać. Przeczekać. I może... Pracować.
Przede mną najgorszy tydzień w życiu. Przede mną kolejna jesień z pękniętym sercem, z wyrzutami sumienia, z cudzym bólem i rozczarowaniem. Otwierają się kolejne drzwi. Układanka nabiera kształtu. Wszystko teraz, przed listopadem. Wszystko na jesień. I TERAZ, POWIEDZIEĆ SOBIE, TO CO ZAWSZE. NIC NIE DZIEJE SIĘ BEZ PRZYCZYNY. ACH, BANAŁY NAD BANAŁAMI.
(blokuję komentarze, nie chce żadnych wiadomości z pytaniami. i tak nie odpiszę. nie chcę pocieszania, współczucia, atakowania. nie wiem kiedy wrócę. nie napiszę szybko, albo będę pisać codziennie.)
niedziela, 13 września 2015
Kocham kino
Szczerze mówiąc, sama się nieco zdziwiłam, że to aż tyle czasu... Nie byłam w kinie wystarczająco długo, żeby zapomnieć jak bardzo to lubię. I pewnie dlatego nie było to dla mnie takie ważne, żeby mówić ile czasu upłynęło i uświadomić sobie, że chcę iść do kina. Idziemy poczytać do parku? Jasne. Chcesz pogłaskać kozy? Pewnie! Może za tydzień pójdziemy do nowego zoo? Oczywiście! Chcesz gdzieś iść? Nie wiem.
Kino nie przyszło mi do głowy nawet raz. Bo przecież praktycznie co wieczór mamy swoje małe kino, gdy rozkładamy się pod kołderką, z ciepłą herbatą w ręce. Gdy wykorzystuję okazję by się wcisnąć pod ramię, bo już powszechnie wiadomo, że straszny tulak ze mnie. A jeśli oglądamy horror to MUSZĘ siedzieć w środku i to już też nikogo nie dziwi. Wygodnie, ciepło, blisko domu. Kto by pomyślał o kinie?
Frida, oczywiście. Gdy miałyśmy mieć wieczór dla siebie, a jakoś chciało się wyjść, bo weekend przecież, aż szkoda marnować czas na kolejny wieczór w domu. Może pójdziemy do kina?
Gdy dotarłyśmy na miejsce, oczarowana klimatem stuletniego kina, zaczęłam wymieniać wszystkie kina studyjne, w których byłam, jak często chodziłam do kina, gdy studiowałam i... jak dawno to było. Ciepły wiatr, owiewał moją twarz, gdy wyszłam zapalić, bo... jakoś tak mi się zachciało. Podekscytowana jak dziecko, które idzie do kina pierwszy raz. I to na film, którego sam tytuł jest dla mnie tak piękny, że się wzruszam na samą myśl. Ale nie o filmie...
Usiadłam w miękkim fotelu, stwierdzając, że miejsca są idealne (dopóki nie usiadł przede mną facet, z podłużną głową, która mi zasłaniała część ekranu). Światła przygasły, zaczęły się reklamy i praktycznie przy każdy trailerze mówiłyśmy, że to może być dobry film i trzeba go obejrzeć. Rozmawiałyśmy szeptem, jak reszta osób, a ja czułam rosnącą ekscytację. Uwielbiam ten moment, gdy jeszcze wszyscy rozmawiają, ale nie za głośno, jeszcze reklamy, jeszcze trochę jasno, ale za chwilę wszystko się zmieni i wszyscy razem, choć każdy z osobna, przeniesiemy się do innego świata.
Światła gasną, a ja uśmiecham się do siebie. Z głośników wydobywa się piękna muzyka. Pierwsza fala kolorów zalewa moje oczy. Wszyscy milkną. Posłuszni wobec kina, tak jak nie byliby w stanie usłuchać żadnego człowieka. Pierwsza scena, muzyka operowa. Kuba. Z Fridą wymieniamy spojrzenia. Moja Kuba. Uśmiecham się jeszcze bardziej. Muzyka przepływa przeze mnie, jakby była częścią mojego ciała. Chłonę każdą nutę, każdy kolor, każde ujęcie. Rozsypane płatki róż, które opadają w zwolnionym tempie. Znów się uśmiecham. A może wcale nie przestałam? Wchodzę w filmowy świat i tylko czasem powstrzymuje się od komentowania tego, co widzę. Bo przecież zawsze tak robimy, wymieniamy się myślami, oglądając coś razem. I znów uśmiechamy się do siebie, gdy na ekranie pojawia się słoń. Bo tak jak jestem tulakiem, tak uwielbiam słonie. Dlatego, gdy później zabijają tego słonia, w oczach pojawiają mi się łzy. I nie mogę się już wcisnąć pod fridowe ramię. Odległość jaka nas dzieli, wydaje mi się nie do pokonania. Zastanawiam się ilu ludzi, którzy byli z nami na sali, zapłakało cicho, ilu z nich otarło łzę. Płaczę drugi raz. Wzdycham, gdy padają słowa "wiesz jak to jest, kochać kogoś ze świadomością, że nigdy go nie dotkniesz?". Wiem, odpowiadam w sobie. Wiem, odpowiada postać z ekranu.
Trochę się wiercę, trochę mi nie wygodnie, trochę się dłuży. Ale patrzę ze smutkiem na napisy końcowe, mrużę zapłakane oczy, gdy zapalają się światła. Już? Niech ta magia trwa jeszcze trochę. Nieważne, że niewygodnie, że chce się spać, a jeszcze długa droga przed nami. Wychodzę, spoglądając raz jeszcze na salę. I już wiem, że na pewno tam wrócę. Ba, wiedziałam to od początku.
Zabieram trochę magii tego kina ze sobą, by pielęgnować to wspomnienie, to uczucie. Zabieram i przelewam na poznańskie ulice i budynki, zachwycając się ich pięknem.
Kolejny raz, gdy wracamy, patrzę z uśmiechem na miasto, które jeszcze tak słabo znam. Patrzę, jak odkrywa przede mną kolejne tajemnice. I znów mówię, że lubię tu mieszkać.
sobota, 12 września 2015
Blame all your life on me
Obwiń mnie za swoje zgorzknienie. Kryzys związku. Niską emeryturę. Kolejne dziecko.
Obwiń za brak pomocy. Głuche telefony. Oszustów. Choroby. I śmierć.
Obwiń mnie. Nie masz nic lepszego do roboty. Nasraj mi na głowę i obwiń mnie.
Obiecuję, że poczujesz się lepiej, gdy po drugiej stronie usłyszysz tylko ciszę.
Obwiń mnie. Będzie ci lepiej. Przekieruj swoją złość, swój ból, rozżalenie, rezygnację. Biorę to wszystko na siebie. Zobaczysz, będzie lepiej.
To takie proste. Nie musisz krzyczeć jeśli nie chcesz. Po prostu to powiedz. Nie będzie konsekwencji, obiecuję. Może ja uniosę głos, a wtedy opowiesz wszystko bliskim. Obwinisz mnie. Za ich czyny. Przeniesiesz złość z nich na mnie. To ja będę zła i niedobra i chujawarta.
Widzisz? Działa, prawda? Jest ci lepiej.
sobota, 29 sierpnia 2015
Supergirls don't cry
Od dwóch tygodni chodzę i warczę i marudzę jakbym miała wiecznego pms-a. Warczę i marudzę, ale tak naprawdę hamuje łzy. I dlatego się wkurwiam, bo próbuję udać, że nic się nie dzieje, że wcale nie chce mi się płakać z byle powodu. Przecież supergirls don't cry.
Tą piosenkę słyszę co najmniej 3 razy dziennie, gdy jestem w pracy. Codziennie. Zawsze nuciłam ją sobie w przerwach między telefonami. A dopiero parę dni temu uzmysłowiłam sobie na nowo, jak bardzo prawdziwa jest. Poczułam delikatne ukłucie, ale szybko o nim zapomniałam. Pomyślałam o Fridzie. Supergirls don't cry. Jej powstrzymywanie łez na Incubusie. Supergirls don'r cry. Robienie z siebie pajaca, jak to mówi. Supergirls don't cry. Gdy nie mówi jak sama o siebie się boi. Supergirls don't cry. Dlatego i ja nie mówię, jak się o nią boję. Staram się nie dopuszczać do siebie złych myśli, bo... nie wyobrażam sobie i że i jej mogłoby w moim życiu zabraknąć. Ta myśl jest nie do zniesienia. I dlatego reaguję krzykiem, gdy na moje przecież nie masz teraz żadnych problemów, mówi że wcale, tylko może umrzeć.
Gdy znów słyszę ta piosenka wydobywa się z głośników, ukłucie jest silniejsze. Idiotko, to też o tobie. Bo nie chcę znowu płakać. Bo pozwalam sobie tylko na pojedyncze zły tuż przed snem lub zaraz po przebudzeniu. Bo wzruszają mnie rozmowy z ludźmi w pracy, do tego stopnia, że szklą mi się oczy. I nieraz tak samo mocno wkurwiają. Supergirl's don't cry. Bo dwa tygodnie temu poryczałam się jak głupia, jak dziecko, zanosiłam się płaczem, nie mogłam się uspokoić, paliłam papierosa za papierosem. I zaczęłam warczeć. Na chwilę. Ale w chwili załamania wkradła się tęsknota. Gdy zobaczyłam podobną, jak mi się wydawało, twarz uświadomiłam sobie istnienie tej tęsknoty. Kilka dni mi zajęło, aby ją nazwać. Nazwać i o niej powiedzieć. Wysyłałam maila ze strachem. Bo wiem, że to może być niewygodne, peszące nawet. Gdy przyszła odpowiedź, byłam już w pracy. Supergirls don't cry. Nie byłam w stanie odpowiedzieć. Nie mogłam skupić się na pracy. Łzy w oczach w tym nie przeszkadzają. Ale w ogóle skąd taka reakcja, o co mi chodzi? Mam wkruwa na facetów. No tak, więc każdy mnie wkurwia. Każde słowo wkurwia bardziej niż powinno. Parę wysłanych słów, odpowiedź, która poruszyła moim sumieniem. Złagodniałam. Choć nie do końca. Otulona nowymi dźwiękami, odwiedzając stare miejsca, zostałam troszkę zmuszona by wsłuchać się w słowa. Które okazały się tym, czego mi brakowało. Melodia, która się zapętliła aż za bardzo. Wysłałam ją także, choć o tym już nie mówiłam. Bo być może sugeruje za dużo? Dlatego też, tak bardzo irytowałam się na brak odpowiedzi. I ciągle przecież robię do tego aluzje. Gdy poczwarki chodzą po moim brzuchu, rozumiejąc, że prawdopodobnie nigdy nie będzie im dane zmienić się w motyle. Chodzę, wkurwiam się, jęczę, marudzę i niepłaczę. Bo są niepotrzebne, niechciane i komplikują wszystko. Gdy znów pojawiły się w złym momencie, nie w ten czas...
A dzisiaj wracają stare tęsknoty. Ile w nich nowych? Ile tych potencjalnych?
Warczę, bo nie chcę płakać. Bo się boję, że znów nie zdążę spojrzeć w czyjeś oczy. Bo się boję, że zdążę to zrobić. Bo się boję, że znów stracę tak bliską osobę. Bo się boję, że wtedy nie pohamuję łez. A przecież... supergirls don't cry.
niedziela, 16 sierpnia 2015
Całkiem nowy rok!
W piątek, czyli dzień przed Sylwestrem wyruszyłyśmy na zakupy. I wiecie co? Znów wygrałyśmy życie! Znalazłyśmy idealną sukienkę (trochę za dużą i w cholerę ciężką), znalazłyśmy przebranie dla Fridy, farby do ciała, nawet balony i zieloną perukę! Wszystkie panie w sklepach miały ubaw widząc nasze zakupy lub słysząc pytania o... krew. Zastanawiacie się jak rozwiązałyśmy ten problem? Tutaj wygrana tylko w połowie. Cały czas myśląc o włosach postanowiłyśmy użyć soku pomidorowego. Ale w międzyczasie Frida wymyśliła, że jakieś mi doczepimy i chlapniemy lakierem do paznokci. Znalazłyśmy opaski, które udają warkocze. Kupiłyśmy zwykłą plastikową opaskę. Wystarczyło rozwalić warkocze, przykleić sztuczne włosy no opaski i gotowe! I w tym momencie mogłyśmy zmienić koncepcję z sokiem pomidorowym... Uparłyśmy się na soki niepotrzebnie. Bo jeszcze myślałyśmy nad innymi, bo kurde, upał i sok pomidorowy...? Ale nie, bierzemy i koniec. Mamy już nauczkę, trudno.
W sobotę od rana ruszyły przygotowania. Chłopaki pojechali na strzelankę (widzicie to? widzicie? co robił mąż jeden z bohaterek Lejdis? udawał rzymianina i napieprzał mieczem w lesie przez trzy dni), bo to nie jest prawdziwy sylwester (widzicie to znowu? pieprzeni rzymianie, jakże bliski jest koniec waszego imperium!), a ja walczyłam z klejeniem włosów, podczas gdy Frida ściągała muzykę (której nie słuchaliśmy, bo była jebana burza!). Wkurzałam się na te włosy, na Rzymian i na parę innych rzeczy. Wszystko wskazywało na to, że będę prawdziwie wkurwioną Carrie. Ale niszczenie sukienki okazało się cholernie zabawne, więc nerw mi przeszedł. Wywiesiłam sukienkę na balkonie żeby szybciej wyschła. Fridzie zachciało się dorzucić koloru i zaczęła ją jeszcze mazać pastelami. Musiałyśmy powycierać miąższ, który został na sukience (a później i tak wszędzie gubiłam zasuszony sok, co wyglądało jak skórki od pomidorów). Przypomniało mi się, że przecież mam czerwoną farbę! Eureka! Mogłyśmy kupić jakąś farbę i od razu użyć jej zamiast pieprzonego soku, brawo my! Wyglądamy jakbyśmy chciały wrobić kogoś w morderstwo! Brudząc sukienkę "krwią" na balkonie, do tego ja z makijażem zrobionym żeby wyglądał na rozmazany... Cóż.
W ogóle byłam świetną Carrie, ponoć nawet straszną. I te moje udawane moce, które zadziałały... Jak pisałam, była burza... Ktoś powiedział o zamknięciu okna, więc jako Carrie z telekinetycznymi zdolnościami machnęłam ręką udając, że tym gestem zamknę okno. I wiecie co? OKNO SIĘ ZAMKNĘŁO! Nie, to nie żarty. Był krzyk, pisk i wielkie ojaaa, a później kazali mi iść do siebie. Oczywiście zrobił się tylko przeciąg, ale wyczucie czasu było idealne! Sama się przestraszyłam! Ogólnie wszyscy polecieli w kulki i tylko ja byłam przebrana za Carrie, Frida za Beetlejuica, W. za Bruce'a Willisa ze Szklanej pułapki, a August za Edwarda Nortona z American history X. I nikt nie czuł klimatu Sylwestra, a przecież były nawet balony z napisem NOWY ROK itp.! Fakt, nie mieliśmy szampana, ale kurde... Dla mnie to był prawdziwy Sylwester, prawdziwe zakończenie roku. I rozpoczęcie kolejnego. Pierwszego. Wspólnego. Tutaj, z nimi. Większość nie doczekała do północy. Wyszli wcześniej lub po prostu padli ze zmęczenia (och, biedni Rzymianie!). Po północy zostałyśmy same, bo W. spał u mnie. Dopiłyśmy piwo i ziewając stwierdziłyśmy, że też trzeba iść spać. Było śmiesznie, ale nie tak miał wyglądać mój Sylwester. Rzeczy przeważnie wyglądają inaczej niż byśmy tego chcieli, więc czemu z tym miałoby tak nie być? Nie bójcie się, nie wracałam w takim stroju do siebie. Wcześniej August miał ochotę przymierzyć moją suknię, a ja z chęcią się jej pozbyłam. Włosy także oddałam. Więc wracałam tylko z pomalowaną twarzą. Obudziłam W., który nie wiedząc co się dzieje wymamrotał już ci robię, miejsce, już... Uświadomiłam go, że już po imprezie, wszyscy poszli i może już iść do siebie. Tak się zakończył stary i zaczął nowy rok.
Rok od sierpnia do sierpnia, składał się z tęsknot, nowych rzeczy, pierwszych razów, wielkiego szczęścia po wielkim smutku. Koniec tego roku uświadomił mi całkiem nowe tęsknoty. Jeszcze nie wiem co z nimi zrobić.
Emocje, dobre i złe przeplatają się za mocno, zbyt szybko. Unoszę się i upadam.
Złość, radość, tęsknota.
Tęsknota...
piątek, 7 sierpnia 2015
I'm so happy!
środa, 22 lipca 2015
Nominacje robię hurtowo, czyli LBA i Nominacja Dobrych Myśli w jednym poście
wtorek, 14 lipca 2015
Moje drzwi dziś są zamknięte
(Serce wypełnione jakby po brzegi. Wylewa się oczami. Trochę nosem. Resztę puszczę z dymem. W środku dnia szukam gwiazd, przez pogniecione firanki. Szukam miłości na swej dłoni, zastanawiając się jakim cudem to głupie serce tyle pomieści. Byłeś na niej od zawsze. I na zawsze zostaniesz. Przykładam dłoń do serca. Nie czuję cię bardziej.)
Między ciszą, a dźwiękiem przychodzącej wiadomości, umieram sto razy. Nie pamiętam już dlaczego. Nie umiem dzisiaj rozmawiać. Wynurzam nos zza drzwi. Jakbym szła na egzekucję. I chociaż palenie to zabijanie, ten papieros nie będzie wyrokiem. Zasłona milczenia zostanie odsłonięta. Rozdrapane serce wyleci mi z kieszeni. Wszyscy zobaczą.
Wymuszany śmiech i pragnienie powrotu do mojego mikroskopijnego wszechświata. Świadomość, że może lepiej byłoby zostać, odsunąć znów siebie na bok. Cierpki smak piwa złączyłby się z goryczą duszy. Papieros byłby słodszy. Emocje bardziej niepohamowane, a przecież i bez tego, rozpadam się co krok.
Otulam się kołdrą. Słychać już tylko cichy śpiew ptaków, przebijający się przez miejski gwar. Telefon zamilkł bezlitośnie. Nie spodziewałam się niczego innego. Gdy oboje krzyczymy ciszą, zatykając usta poduszką, nie ma nikogo kto przyjdzie. Więcej wyczytasz z mojego milczenia niż z tych zbędnych słów. Chodź, spójrz mi w oczy i zobacz miliony galaktyk toczących wojny w tym brązowym bagnie. Obiecuję, że nie będę zakładać okularów. Pozwól mi spojrzeć w swoje oczy. Poczekam. Nie chcę się spóźnić, rozumiesz przecież. Nie chcę znowu się spóźnić. Chociaż to może nic nie znaczyć.
Idziemy naprzód, by za chwilę się cofnąć. Uciekam w ciszę, kłamię brakiem czasu. Nie mogę się zebrać, nie potrafię opowiedzieć kolejnej historii. Umiesz czytać między wierszami. Historie czasami są krótkie. Gdy wiesz coś, co za bardzo skrywam przed światem, ta cisza mi ciąży. I trudniej będzie spojrzeć ci w oczy. Nie powiem połowy tego, co mogę napisać. Wiesz o tym. Los pewnie znowu wie co robi.
Stanę na balkonie czekając na czarny cień.
Zatopię myśli w kolejnych serialach. Zgubiłam gdzieś list i książkę.
Krzyczę w ironii. Nie słyszysz. Nie masz prawa słyszeć. Spieprzyć coś kolejny raz, byłoby najłatwiej. Kto pierwszy się podda? Kto pierwszy wbije nóż? Chodzimy na krawędzi swoich wszechświatów. Kto kogo popchnie w otchłań? Drży mi serce. Zatkaj mi usta. Zwiąż dłonie. Wyrzuć przez okno i posadź na krawężniku. Wtedy nie ugryzę pierwsza.
Znowu zapominam, że trzeba pić. Wiem jak to się kończy. Daję sobie w twarz, by zebrać się do kupy. Spadam z 10 piętra. Zatrzymuję się pięć centymetrów nad ziemią. Zamykam oczy. Opadam na mokrą ulicę. Patrzę w niebo. Myślę o tym, którego pokochałam. Myślę o tym, którego oczu jeszcze nie znam. Myślę o tym, który pierwszy dzisiaj widział jak się miotam. Myślę o tej, która się o wszystkich martwi. Myślę o kocie, który skradł moje serce. Myślę o kocie, który został w domu. Oddycham.
Uspokajam serce. Żyję. Nie potrzebuję niczego więcej.