Miłość. Coś, co zaczyna się od larwy, która zmienia
się w motyla latającego w brzuchu. Coś, co budzi się do życia latami. Coś, co
uderza nagle, od jednego spojrzenia w czyjeś oczy. Coś, co tego spojrzenia
nawet nie potrzebuje. Coś, co nie zna dystansu, rasy, płci czy wieku. Miłość.
Dziwne ciepło otulające serce. Nieprzespane noce. Przegadane godziny. Kłótnie.
Zamartwianie się. Wszystkie niezjedzone posiłki. Latanie zamiast chodzenia.
Nie
będę jadła. Kocham cię.
Nie
będę piła. Kocham cię.
Kocham. Cichy głos dochodzi do świadomości. Zakrywa go
strach. Kocham. Krzyczy pod osłoną uśmiechu. Kocham.
***
Mężczyzna, który chowa się do szafy miał rację. Może
moją miłością nie należy się brzydzić. Tylko… trzeba się jej bać? Bo spala.
Kocham. Zawsze za bardzo, za mocno, zbyt egoistycznie,
z poczuciem tylko swojej wolności, zbyt natarczywie, zbyt romantycznie, zbyt
drastycznie, zbyt obojętnie, ze strachem i lekceważeniem, z oddawaniem życia, z
wymiotami, wężami zazdrości, panicznie, paranoicznie, obsesyjnie, z dystansem,
z sercem na dłoni.
***
Kocham. Wciąż. Za długo, zbyt boleśnie, niepotrzebnie,
tak mocno że listopad na nowo rozerwie moje serce, ze strachem i chęcią by
zapłakać nad pustym grobem, z jeszcze większą niechęcią do niektórych imion, z
jeszcze większym uwielbieniem do innych, z dziurą w sercu, z sową na ramieniu,
z polarnymi lisami zaglądającymi z balkonu bo nie chcę ich wpuścić, przez inny
wymiar inny świat, przez łzy, zazdrość, wyrzuty sumienia, przez ból, wkurwa,
niechęć i miłość do jednego koloru włosów, wpatrywaniem się w gwiazdy,
wystawianiem twarzy do słońca, odgłosem kroków zapisanych na ziemi, melodią
wielu piosenek, ciepłem którego nie zaznałam, głosem którego nie znam, poprzez
śmierć, jesień, zimę, wiosnę, lato, do kolejnej jesieni i zimy, przez inną
miłość która wyrosła na martwym ciele, alkoholem i papierosami do których wróciłam,
w doszukiwaniu się symboli, w mniejszej i większej autodestrukcji, w
(nie)radzeniu sobie, w strachu przed nowym, w niszczeniu wszystkiego co nie
jest tym co miało być, niewypowiedzianymi pożegnaniami gdy (nie)mogło być o
tyle więcej, znikaniem w odpowiednim czasie, szukaniem kogoś w kimś, w
odrzucaniu wszystkich, niedawaniu szansy, skreślaniu na wstępie, bo nie ma
miejsca, nie ma sił na nic innego co nie jest tym.
Kocham. Od pierwszego spojrzenia w oczy choć pewnie o
wiele dłużej, od pierwszych piw, pierwszej nocy, ogrzewanych dłoni, przez
wciąganie w swoje życia za bardzo, przez dzielone tajemnice, przekazywanie ich
ciężaru, obietnice na mały paluszek, splecione korzenie, łzy, śmiech, złamane
serca, wspólne obiady, spacery, słowa wypowiadane w tym samym czasie, ciepłem,
jadem zazdrości który zatruwa serce, niepokojem, zbyt egoistycznie, siostrzanie
przyjacielsko kobieco, każdym rodzajem miłości, pragnieniem, pożądaniem, do
granic możliwości, bez rozsądku, z brakiem miejsca na inne i nowe, z dumnie
uniesioną głową, z włosami opadającymi na twarz, ze wszystkim co pomiędzy, co
razem i osobno, przeżytym wspólnie rokiem, z nadzieją na więcej, z planami i
marzeniami, optymizmem i pesymizmem, z dywanikiem w stópki, wspólnym kacem,
telepatią, nierozumieniem, odmiennością i podobieństwem, tym co ładne i
brzydkie.
***
Miłość. Serce wypełnione miłością, a pomiędzy nią,
szczeliny bolesnej samotności. Pragnienia, których nie zapełni cudza sperma i
obce usta na mojej szyi. Rzeczy, których pragnę, a z których rezygnuję. Nie
daję szansy, bo nie uniosę kolejnego ciężaru miłości. Spalam siebie i
wszystkich dookoła. Ciężka i lekka od swoich uczuć. Wypełniona wszystkim do
tego stopnia, że bez zastanowienia, odrzucam (zbyt) młodego gitarzystę, nie
ofiarując mu jednego spojrzenia na pożegnanie. Komentując spojrzenie wpatrzonej
w niego młodej dziewczyny. Całą uwagę skupiam na wyglądzie, bo łatwiej odrzucić
kogoś, zanim się go pozna. Dlatego tak trudno było z Mężczyzną, który chowa się
do szafy, choć wiem, że szukałam w nim zastępstwa, jak i on być może szukał go
we mnie. Już nawet nie tęsknię. Mam wszystko, czego potrzebuję. I nie mam nic.
Biegnę ubrana w pragnienia poznawania nowych ludzi i uciekam przed nimi. Może
należy przetrwać jesień. Poczekać aż biały puch obsypie magią świat i zrobić w
sercu trochę miejsca, choć na dłoni, jedno już na zawsze zajęte.
Gdy
odejdziesz, nie przestanę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz