poniedziałek, 12 sierpnia 2013

marzenia

Poznanie pewnej  osoby przypomniało mi jedno z marzeń dzieciństwa: jak będę duża,  zostanę fotografem.
Marzenie to pojawiło się gdzieś pomiędzy BĘDĘ PIOSENKARKĄ, a CHCĘ BYĆ KOSMETYCZKĄ (tak, tak!) i wracało ledwie zauważalnie jeszcze między pisarką, a psychologiem. Fascynacja zaczęła się od opowieści mamy o tym jak w młodości spotykała się z chłopakiem, który zrobił jej parę ślicznych zdjęć (i sam je wywołał, bo miał swoją ciemnię). Oczywiście po wysłuchaniu takiej historii Mała Kinia pomyślała: wow, też chcę mieć takiego chłopaka, gdy będę duża, który zrobi mi ładne zdjęcia. Jeszcze się nie doczekałam ładnego zdjęcia (naprawdę ładnego zdjęcia, najlepiej z papierosem), a mama miała wtedy zaledwie 16 lat. Parę lat później Mała Kinia stwierdziła, że to robienie zdjęć (i ta ciemnia!) może być całkiem fajne. Uchwycenie czegoś, kogoś i wywołanie zdjęć. Mama to tylko podsycała, a ja mówiłam: trzeba było zostać z tym chłopakiem. Nie wiedziałam, że wtedy to bym nie istniała (oh, dear, niewielka różnica dla świata).
Pewnego razu trzeba było zrobić zdjęcia do paszportu czy czegoś takiego.  Mała Kinia spotkała fotografa (nie to, że pierwszy raz, nawet nie był to jej pierwszy  raz TAM W ŚRODKU). Pytacie jak było? Cóż, pamiętam, że siedziałam na workach z cementem, bo mieli akurat remont, nie mogłam mrugać, ani oddychać (chciało mi się kaszleć, bo byłam trochę chora, a żeby to powstrzymać - przestałam oddychać). Efektu można się domyślić - wielkie, mocno otworzone oczy (i lekko podkrążone, bo choroba), blada twarz (choroba, ewentualnie brak powietrza w płucach), lekko zaciśnięte usta - cudo. Wtedy Mała Kinia dostała olśnienia: fotograf robi nudne zdjęcia dziwnym ludziom, karze usiąść prosto, przekręcić głowę w lewo, w prawo, broda wyżej, nie mrugaj itd. Eee, kiepsko. Przy kasie stało parę fotografii ślubnych - no lepiej i hm, może nie wszyscy robią te nudne zdjęcia do dokumentów. Nadzieja powróciła. I szybko się okazało, że faktycznie, można robić też inne zdjęcia - SZKOLNE. Niby już parę takich zdjęć leżało gdzieś w szafie, ale teraz wszystko do siebie pasowała - nudne zdjęcia, śluby i ujarzmianie wrednych bachorów, no, thanks. Marzenie gdzieś odleciało, wraz z pragnieniem posiadania polaroida (które  nie zostało zaspokojone do dziś). Powróciło na chwilę pod koniec podstawówki pod wpływem jakiegoś filmu, w którym główna bohaterka robiła niesamowite zdjęcia. Krótka chwila. Mimo, że okres gimnazjum był czasem, w którym ciężko było mnie zmusić do zrobienia sobie zdjęcia, co jakiś czas pojawiała się chęć posiadania własnego aparatu. Szybko wybito mi to z głowy, bo za drogie etc. Eee, może i dobrze, co to za frajda bez własnej ciemni. Prawda?
Nieprawda. W liceum wszystko wróciło. Aparat w telefonie nie mógł zdziałać wiele, ale był. Problem pojawił się wraz z portalami społecznościowymi i robieniem sweet foci. Uff, był chłopak z aparatem (ledwo żyjącym), który robił mi miliony zdjęć (żadne z nich nie miało w sobie tego czegoś, co zdjęcia mamy z młodości). Też chciałam robić zdjęcia! Oto dlaczego nie mogłam doczekać się osiemnastki - obiecali, że kupią mi cyfrówkę. Różową. Wyprosiłam ją 3 miesiące wcześniej. I się zaczęło. Zdjęcia wszędzie, wszystkim i wszystkiemu. Nie, nie chciałam być nudnym fotografem, którego co roku widywało się w szkole. JA BĘDĘ ARTYSTKĄ.
Artystką byłam tylko dla mamy, gdy od czasu do czasu udało mi się zrobić przyzwoite zdjęcie wyrażające COŚ. To coś często odnajdywałam po zrobieniu przypadkowego zdjęcia, choć nie zawsze. Kradłam ludzi i ich dzieci, robiąc zdjęcia przypadkowym osobom. Chciałam uchwycić wszystko, nawet lub zwłaszcza coś, czego tam nie było. Chciałam wysłać swoje zdjęcia i wygrać lustrzankę. Proszę się nie śmiać, to tylko kolejne piękne marzenie. Przestałam kraść ludzi, gdy zobaczyłam w telewizji wywiad z pewnym fotografem, który miał szansę na wygranie jakiejś prestiżowej nagrody, gdyby tylko zrobił zdjęcie. A nie zrobił, bo ludzie, których chciał sfotografować odmówili. Mówił, że nie chciał kraść niczyjej osobowości. Więc ja też przestałam. Nękałam bliskich. Ale dotarło do mnie, że nie mam pomysłów na takie zdjęcia. Psychologia wróciła do łask, mimo, że aparat wciąż nosiłam przy sobie, tak na wszelki wypadek.
Zostały mi zachody słońca i stara, różowa cyfrówka, która lewo zipie, więc jej nie używam. Artystką nie jestem i nie będę (ani jako fotograf, ani jako pisarka, chociaż co jakiś czas powraca myśl o wydaniu tomiku wierszy, może za sto lat). Lubię ładne zdjęcia, choć wciąż nie udało mi się takiego zrobić. Impresjonizm co jakiś czas zaspokaja potrzebę sfotografowania czegokolwiek. Męczę kota, który skutecznie utrudnia mi zadanie. I znajomych, gdy robię kompromitujące ich zdjęcia na imprezach. Pogodziłam się z brakiem polaroida. Pogodziłam się, że z wyjątkowo niefotogeniczną twarzą nie będę mieć nawet w połowie tak ładnych zdjęć jak te mojej mamy. Nawet fajka mnie nie uratuje. Pogodziłam się z tym, ale marzenia są marzeniami. A marzyć o nierealnych rzeczach mi nikt nie zabroni. Nawet o sesji nago, o.