sobota, 17 października 2015

Miłość

Miłość. Coś, co zaczyna się od larwy, która zmienia się w motyla latającego w brzuchu. Coś, co budzi się do życia latami. Coś, co uderza nagle, od jednego spojrzenia w czyjeś oczy. Coś, co tego spojrzenia nawet nie potrzebuje. Coś, co nie zna dystansu, rasy, płci czy wieku. Miłość. Dziwne ciepło otulające serce. Nieprzespane noce. Przegadane godziny. Kłótnie. Zamartwianie się. Wszystkie niezjedzone posiłki. Latanie zamiast chodzenia.

Nie będę jadła. Kocham cię.
Nie będę piła. Kocham cię.

Kocham. Cichy głos dochodzi do świadomości. Zakrywa go strach. Kocham. Krzyczy pod osłoną uśmiechu. Kocham.

***
Mężczyzna, który chowa się do szafy miał rację. Może moją miłością nie należy się brzydzić. Tylko… trzeba się jej bać? Bo spala.

Kocham. Zawsze za bardzo, za mocno, zbyt egoistycznie, z poczuciem tylko swojej wolności, zbyt natarczywie, zbyt romantycznie, zbyt drastycznie, zbyt obojętnie, ze strachem i lekceważeniem, z oddawaniem życia, z wymiotami, wężami zazdrości, panicznie, paranoicznie, obsesyjnie, z dystansem, z sercem na dłoni.

***
Kocham. Wciąż. Za długo, zbyt boleśnie, niepotrzebnie, tak mocno że listopad na nowo rozerwie moje serce, ze strachem i chęcią by zapłakać nad pustym grobem, z jeszcze większą niechęcią do niektórych imion, z jeszcze większym uwielbieniem do innych, z dziurą w sercu, z sową na ramieniu, z polarnymi lisami zaglądającymi z balkonu bo nie chcę ich wpuścić, przez inny wymiar inny świat, przez łzy, zazdrość, wyrzuty sumienia, przez ból, wkurwa, niechęć i miłość do jednego koloru włosów, wpatrywaniem się w gwiazdy, wystawianiem twarzy do słońca, odgłosem kroków zapisanych na ziemi, melodią wielu piosenek, ciepłem którego nie zaznałam, głosem którego nie znam, poprzez śmierć, jesień, zimę, wiosnę, lato, do kolejnej jesieni i zimy, przez inną miłość która wyrosła na martwym ciele, alkoholem i papierosami do których wróciłam, w doszukiwaniu się symboli, w mniejszej i większej autodestrukcji, w (nie)radzeniu sobie, w strachu przed nowym, w niszczeniu wszystkiego co nie jest tym co miało być, niewypowiedzianymi pożegnaniami gdy (nie)mogło być o tyle więcej, znikaniem w odpowiednim czasie, szukaniem kogoś w kimś, w odrzucaniu wszystkich, niedawaniu szansy, skreślaniu na wstępie, bo nie ma miejsca, nie ma sił na nic innego co nie jest tym.

Kocham. Od pierwszego spojrzenia w oczy choć pewnie o wiele dłużej, od pierwszych piw, pierwszej nocy, ogrzewanych dłoni, przez wciąganie w swoje życia za bardzo, przez dzielone tajemnice, przekazywanie ich ciężaru, obietnice na mały paluszek, splecione korzenie, łzy, śmiech, złamane serca, wspólne obiady, spacery, słowa wypowiadane w tym samym czasie, ciepłem, jadem zazdrości który zatruwa serce, niepokojem, zbyt egoistycznie, siostrzanie przyjacielsko kobieco, każdym rodzajem miłości, pragnieniem, pożądaniem, do granic możliwości, bez rozsądku, z brakiem miejsca na inne i nowe, z dumnie uniesioną głową, z włosami opadającymi na twarz, ze wszystkim co pomiędzy, co razem i osobno, przeżytym wspólnie rokiem, z nadzieją na więcej, z planami i marzeniami, optymizmem i pesymizmem, z dywanikiem w stópki, wspólnym kacem, telepatią, nierozumieniem, odmiennością i podobieństwem, tym co ładne i brzydkie.

***
Miłość. Serce wypełnione miłością, a pomiędzy nią, szczeliny bolesnej samotności. Pragnienia, których nie zapełni cudza sperma i obce usta na mojej szyi. Rzeczy, których pragnę, a z których rezygnuję. Nie daję szansy, bo nie uniosę kolejnego ciężaru miłości. Spalam siebie i wszystkich dookoła. Ciężka i lekka od swoich uczuć. Wypełniona wszystkim do tego stopnia, że bez zastanowienia, odrzucam (zbyt) młodego gitarzystę, nie ofiarując mu jednego spojrzenia na pożegnanie. Komentując spojrzenie wpatrzonej w niego młodej dziewczyny. Całą uwagę skupiam na wyglądzie, bo łatwiej odrzucić kogoś, zanim się go pozna. Dlatego tak trudno było z Mężczyzną, który chowa się do szafy, choć wiem, że szukałam w nim zastępstwa, jak i on być może szukał go we mnie. Już nawet nie tęsknię. Mam wszystko, czego potrzebuję. I nie mam nic. Biegnę ubrana w pragnienia poznawania nowych ludzi i uciekam przed nimi. Może należy przetrwać jesień. Poczekać aż biały puch obsypie magią świat i zrobić w sercu trochę miejsca, choć na dłoni, jedno już na zawsze zajęte.


Gdy odejdziesz, nie przestanę.

niedziela, 11 października 2015

Mój prawdziwy dom

Piątkowy wschód słońca skutecznie odrywal mnie od książki. Nie mogłam napatrzec sie na rozowe chmury. Zastanawiałam sie czy towarzysze podróży, z którymi dziele tramwaj tez tak dogłębnie zachwycają sie tym widokiem. Mimo pięknego rozpoczęcia, mimo perspektywy weekendu, ten dzień nie był najlepszy. Na powiekach, pod oslona snu, miałam jeszcze resztki czwartkowych łez. Gdy znów przygniotly mnie emocje, wyrzuty sumienia, tesknota i samotność. W pracy z uśmiechem mówiłam, ze jadę do domu, chociaż wcale mi sie nie chciało. Przeczucie, cokolwiek, ale miałam ochotę zostać w Poznaniu. Jednak, skoro powiedziałam, ze będę, to będę.
Niekonczaca sie kolejka do kas i panika, że nie zdążę na pociąg. Ludzie, którzy spieszyli sie jak ja, a jednak przepuszczali innych.
-Przepraszam, bardzo sie spieszysz? Za ile masz pociąg?
-No za 10 minut.
-Ja za dwie, puscilabys mnie, bo nie zdążę?
-No dobrze...
-Dziękuję bardzo! Naprawdę, dzięki!
Biegiem na pociąg i jestem. W nagrodę cudowny zachód. Patrzyłam z uśmiechem na pomarańczowe niebo. Na chowajace sie za horyzontem słońce, ku któremu zmierzalam. Przywitalam i pożegnałam dzień.
Kilka uprzejmosci wymienionych w przedziale pociągu, którym wcześniej jechała ponoć sama pani Premier. Troska o obcą osobę - ma pani transport? Uśmiech na ustach, uśmiech w środku. W dłoni sciskam kasztana, którego nosze w kieszeni kurtki.  Kolejny uśmiech.
Uśmiech, który przysłoniły łzy jeszcze zanim dotarłam do domu. Rozczarowanie, male ukłucie w sercu, które towarzyszyły przez cały weekend. Trzeba było nie przyjeżdżać...

Patrzę na najbardziej znany mi obraz, na rodzinna miejscowość, wyjęta jak z książki. Dwa, sklepy, kościół, szkoła, mały zakład fryzjerski dwa kroki od mojego domu. Cztery bloki. Domy, podworka, piękne drzewa. Gdzieś dalej piękne konie. Boisko. Mały dworek. Wszystko wydało się obce. Nie moje. Już tu nie należę, pewnie nigdy nie nalezalam. Ja, wychowana na wsi, która od dziecka marzyła o mieście. Z dusza rozdarta na pól, bo kocha otwarte przestrzenie, otaczające wieś lasy, tysiące gwiazd, których nie przyslaniaja sztuczne światła, niebo, które nie chowa sie za wielkościa betonowych budynków. Z dusza rozdarta na pól, bo czuje wibracje tętnicego życiem miasta, jego radość, możlwosci.
Wchodze do jednego z bloków. Patrzę na brzydka klatkę schodowa, z której odpada farba olejna w najbrzydszym odcieniu zieleni, który wydaje sie być zbyt intensywny po miejskiej szarości. Pytam mamy czy zawsze taki był. Potwierdza. W drzwiach wita mnie mój spasiony kot, który nawet nie cieszy sie na mój widok, tylko domaga sie jedzenia. Wchodze do łazienki, a tam, jak miesiąc temu uderzają mnie delikatne wzorki płytek (czy tam kafelków, tylko W. zna różnicę). Nigdy nie zwracalam na to uwagi. Nawet gdy nie było mnie w domu przez 1,5 miesiąca. Moje zmysły sie wyostrzyly? Czy oczy przyzwycaily sie do większej łazienki z gladkimi plytkami? Mój pokój wygląda obco. Nie ma najważniejszych dla mnie rzeczy, choć na ścianach wiszą wspomnienia, choć na polkach zostało jeszcze wiele książek. Patrzę na nie remontowane od lat mieszkanie i widzę jak sypie sie w oczach. Ale to mój dom. Splątany w chaosie jak nasze życie rodzinne.
W środku nocy, laskotaniem w stope, budzi mnie brat. Parę dni temu wrócił na stale do Polski, po kilku latach spędzonych w obcym kraju. W kraju, w którym nic go nie trzyma, bo zostawiła go dziewczyna, wyrzucili go z pracy. Opowiada mi o tym wszystkim, gdy tak cholernie chce mi sie spać. Śmieje sie, ze robi jak w dzieciństwie. Zawsze, gdy nie mogl zasnąć, opowiadał mi różne historie po czym zasypiał, a ja leżałam rozbudzona. Myslalam jak bardzo sie roznimy.  Rodzina nic nie wie o moim życiu osobistym, on potrafi opowiedzieć wszystko. Nie maja pojęcia, ze nie tylko jego życie sie ostatnio zawalilo.  Nie wiedza nic. Zawalilo, ale na chwile. Chociaż miałam wizje, że będę musiała tu wrócić jak on. Na szczęście, nie muszę. Odetchnelam z ulga i poczułam, ze teraz już naprawdę będzie lepiej. Będzie dobrze.

Jestem. Czas odwiedzin. Ciotka, u której przywital mnie mały, przeslodki psiak.  Ledwo udało mi sie zrobić mu jakieś zdjęcie, bo ciągle biegal, skakał, gryzl moje włosy lub próbował polizać twarz. Ujarzmilam go na chwile glaskaniem po brzuszku. Mały Fuks.
-Fuks? Po tamtym?
-Tak. Po tamtym.
Ciotka miała już psa, który wabil sie Fuks. Rudy kundelek, przybłęda. Kochany psiak.  Wszyscy go uwielbiali.  A on najbardziej upodobal sobie niepelnosprawna córkę kuzynki.  Mała nie przepadala za zwierzakami, nie lubi dotyku ich sierści. Ale Fuks był wyjątkowy. Wiernie chodzil przy wozku, znosil przypadkowe kopniaki i zawsze opieral sie przednimi lapkami o kolana Małej. Aż w końcu przyzwyczaiła sie do dotyku jego sierści. Fuks lubi tez tańczyć, bo wiedział, ze to rozsmiesza Mała. A ta, niby nie rozumiejaca za dużo, zauważyła ze Fuks przychodzi, gdy ktoś klepie się w udo.  Zauważyła, że przychodzi do niej, gdy powtarza ten gest. Fuks zmienił wszystko, bo od tamtej pory Mała wola tak nawet ludzi, bo mówić nie potrafi. I chodź już, według prawa jest dorosła, wszyscy pamiętają, ze ten przełom nastal dzięki Fuksowi.
Odwiedzić tez musiałam malutkie kotki kuzynki, ale ta historia powinna chyba pojawić sie w Kocich Opowiesciach, których już dawno nie było.

Krótki spacer po okolicy. Szlam zmęczona, znudzona. Chciałabym już być w Poznaniu. Chce mi się do domu.
Tak. Teraz to w Poznaniu jest mój dom. Moja rodzina, z którą przezwycięża się problemy łatwiej niż z ta prawdziwa. Bo nikt nie robi tego z musu, bo wypada, bo wiezy krwi. Jesteśmy rodziną z wyboru, choć w dużej mierze z przypadku. Ale ten najważniejszy, wybór serca, nalezal do nas. I wybieramy codziennie. I ja wybieram. Bo, jak przypuszczałam, spojrzenie na wszystko z innej perspektywy mi pomoże. I widzę ludzi, z którymi w większości muszę żyć w zgodzie, którzy ranią i nie łagodzą zadanych ran, gdy o niczym nie mowie, bo zaraz wrócę do siebie, wiec nie warto. Po drugiej stronie widzę ludzi, z którymi chcę żyć, którzy ranią i których ja ranie, ale razem rozwiazujemy problemy i zamiast wpychać się w doly, wyciągamy sie z nich, mniej lub bardziej udolnie.
I nie mogę doczekać się poniedziałkowego wieczoru, gdy znów ich zobaczę. Gdy spojrzę w najpiękniejsze oczy kobiety o elastycznym sercu. Choć twierdzi, że nie są ładne, myślę że każdy kto w nie spojrzy przyzna mi racje. Bo do dziś pamiętam ich szarawy odcień, gdy blyszczac patrzyły na mnie przy pierwszym spotkaniu. Pamiętam głęboki blekit pewnego letniego poranka. Pamiętam rozszerzone zrenice, z których płynie miłość, gdy na mnie patrzy.
Nie mogę sie doczekać aż znów poczuje jej ciepło. Ciepło, które ogrzewalo mnie pierwszej nocy spedzonej razem. Ciepło, które nie jest tylko ciepłem fizycznym, ale takim, które płynie prosto z serca. Które przelewane jest na ciepło posiłków, którymi mnie karmi. 
Nie mogę sie doczekać powrotu do rodziny, do domu. Do ludzi, których kocham, choć ta miłość nieraz jest trudna i bolesna.

Pierwszy post pisany na telefonie, bo nie wzielam ze sobą laptopa. Także proszę o wybaczenie wszystkich błędów.

wtorek, 6 października 2015

Oto ja, krwawiąca rana cz.III

-Dla ciebie nie ma rzeczy niemożliwych, co? -zaśmiała się koleżanka z pracy, gdy pędziłam na tramwaj.
-Coś ty, i tak nie zdążę!
-A jednak. -powiedziała po chwili, gdy jakimś cudem zdążyłam.
-Chyba naprawdę nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych! -odpowiedziałam ze śmiechem, wsiadając do tramwaju.
A jakoś i tak w to nie wierzę. Nigdy nie wierzyłam, że jestem w stanie osiągnąć wszystko, co sobie wcześniej założę. Zawsze inni wierzyli we mnie bardziej niż ja sama. Ja, która na komplementy reaguję przesadną skromnością lub z głupim śmiechem rzuca przecież jestem zajebista! Zero wypośrodkowania. Zero. Ale jakimś cudem jestem tu i teraz, w Poznaniu. Jestem.

Jestem. I co?

***
Przetrwałam kolejną burzę. Nie może ciągle padać. Ale słońce jeszcze nie wyszło. Przynajmniej ja go nie czuję. Jestem wdzięczna, kocham, staram się. Ale nie mogę. Nie mogę dostrzec słońca. Widzę chmury zachodzące jedna na drugą. Szpilki wbijane w serce, wewnętrzne wymioty, torsje mózgu. Siedzę, śmieję się, płaczę. Milczę. Odpływam myślami na drugi brzeg. Płaczę po jednym filmie. Płaczę po drugim. Płaczę i nie mogę przestać i już nie wiem czemu płaczę. Płaczę dalej i nie wiem co się dzieję. Płaczę nad sobą. Płaczę, bo czuję ulgę. Płaczę, bo mam wyrzuty sumienia. Płaczę, bo wszystko poszło za daleko. Płaczę, bo mogło pójść jeszcze dalej. Torsje, torsje, torsje. Na samą myśl. Moje zniszczenia sięgają za daleko. Za głęboko w cudze życia i emocje. Przekreślenie grubą czerwoną linią. Mimo, że wyciągam rękę, nie jestem w stanie. Nawet nie chcę. Torsje. Łagodzę rozdarty z emocji mózg, dmuchając z bezpiecznej odległości. Nikt więcej nie musi się krzyżować. Ale dotykają inne rzeczy, a na te nic nie poradzę. Na te, nie chce być bandażem, plasterkiem w misie, który łatwo zdjąć. Nie chcę żeby ktoś był moim plasterkiem, bo po deszczu odpadniemy od siebie i polecimy z wiatrem rozczarowania w różne strony. Nie chcę. Już nie. I nad tym też płaczę. Że chciałam. Że niepotrzebnie. Że zepsułam. Że nie ma sensu. Że nigdy nie było. Torsje, wymioty. Torsje, wymioty. Kolejna fala rzygowin zalewa mi serce. Milion małych kawałków cudzych życiorysów przeplatających się ze sobą jak kolory moich rzygów. Srał to pies. I szczeniak też. 

***
Milczysz. To dobrze. Przykro mi z powodu twoich wyrzutów sumienia. Nie chce żebyś się obwiniał. Nie warto. Piszę. Milczysz. To dobrze. Nie warto dalej w to grać. Nie teraz, gdy stoisz nad przepaścią i zostałeś wepchnięty głębiej do szafy. Nie teraz, gdy dostałeś nadzieją w twarz. Nie teraz, gdy chcesz zniknąć z tego miasta. To dobrze. Wszystko dobrze. Nie będę czekać na balkonie. Zresztą, kiepska Julia ze mnie, nie sądzisz? Czekałabym jedynie po to, żeby w tobie zobaczyć kogoś innego. Ze wszystkich słów, które wtedy padły, naprawdę uważam, iż lepiej się stało, że nie spojrzeliśmy sobie w oczy. I lepiej będzie jak tak zostanie. Przykro mi, że masz wyrzuty sumienia. Łatwiej byłoby, gdybyś nadal mnie nienawidził. Zwłaszcza dla ciebie. Zwłaszcza teraz. Wejdź głębiej do szafy i zamilknij. Nie wracaj w to samo bagno. Jest zbyt szkodliwe. Ale... to już wiesz. Ucz się na cudzych błędach. Żegnaj, kolejny raz. Żegnaj, choć już tego nie przeczytasz.

***
Wszechświaty, które łączą się ze sobą w obrzydliwie piękny sposób. Może nie wszystko powinnam wiedzieć. Może nie o wszystkim powinnam mówić. I ja stoję nad przepaścią. Stoję na tyle blisko, że wystarczy mały krok, a spadnę. Diabeł na moim ramieniu, podpowiada, że na dole czeka materac z waty cukrowej i nic mi się nie stanie. Ba, mówi nawet, że jest mi to potrzebne. A ja mu wierzę. Zrobić krok w przepaść. Zwielokrotnić swoje błędy, aby mieć pewność, że po tym, już nigdy się nie powtórzą. Spojrzeć w oczy swojego Pana i kleknąć przed nim, wcale nie do modlitwy. Ponoć nie mam nic do stracenia. Godność? Zgubiłam już dawno. 
Udam, że zaleczę rany, bo nie wiem jak to zrobić. A po czasie wszystko wróci. Anioł na drugim ramieniu nie ma szans. Brak mu argumentów. 

***
Ponoć jest dobrze. Ponoć.