wtorek, 13 grudnia 2016

Baśń o prawdziwym imieniu Królewny

Jak wiemy z poprzednich baśni, nasza Królewna straciła swoje imię i przeprowadziła się bliżej Czarownicy, aby móc je odnaleźć. Niestety, nie mogła się na tym skupić. Rozmyślała ciągle to o Białym Króliku, to znów o Czarnym Wilku, który opuścił to miasto, a nawet kraj. Czasami zlewali się w jedno i nie potrafiła powiedzieć, o którym właśnie myśli. Obaj ją opuścili, a fakt, że Czarny Wilk jest w innym kraju, żywy i szczęśliwy, na początku wcale nie pomagał.
Pewnego dnia, Królewna znalazła swój Pierwszy Siwy Włos, co wywołało u niej lawinę rozpaczy. Nie pomagały w tym zbliżające się 25. urodziny Królewny. I znów, skupiała się na wszystkim, tylko nie na szukaniu imienia. Przynajmniej tak jej się wydawało, bo przecież ten proces ciągle trwał. Między wszystkimi wydarzeniami, Królewna nie raz pojawiała się w lesie, pośrodku, którego stało lustro.  A w lustrze widziała swoje odbicie. Odbicie to było złe, zachowywało się inaczej niż Królewna, jakby było złą siostrą bliźniaczką.  Odbicie wytykało Królewnie wszystkie złe rzeczy, które kiedykolwiek zrobiła czy powiedziała. Po wizytach w lesie, Królewna czuła się jeszcze gorzej, dlatego nie potrafiła docenić tych chwil. Pojawiła się realna myśl, że Królewna będzie musiała wrócić skąd przyszła, a tego by nie zniosła. Snuła rozpaczliwe plany ratowania się, które prowadziły do nowego mieszkania Czarnego Wilka. Królewna dobrze wiedziała, że może tam spotkać Sycylijską Piękność, ale była naprawdę zdesperowana.

Wszystko zmieniło się w dniu urodzin Królewny. To był czas, w którym nasza bohaterka narodziła się na nowo. Jak się pewnie domyślacie, stało się to w lesie. Gdy doszła do miejsca, w którym stało lustro, zobaczyła, że nie ma już w nim Odbicia. W pierwszej chwili odetchnęła z ulgą, myślała bowiem, że się uwolniła od tych wszystkich złych słów, które mówiło Odbicie. Ale gdy podeszła bliżej, zobaczyła, że lustro nie pokazuje nic. Trochę się przestraszyła, ale przypomniała sobie, że jest to magiczne lustro. Nie odbija tego, co sami widzimy, tylko to, co jest po drugiej stronie, nieosiągalne dla nas. Królewna zobaczyła w nim sowę. Przerażającą, silną sowę, która miała więcej mroku niż złe Odbicie Królewny. Ale jednocześnie była piękna i mądra. Serce Królewny zabiło szybciej, bo wiedziała, że właśnie to jest jej prawdziwe imię. Widzicie, z imionami jest tak, że są wyryte w naszych sercach i duszach. W głębi siebie, znamy swoje prawdziwe imiona i jak już je spotkamy na drodze, nie mamy żadnych wątpliwości, że to właśnie one.

"Kiedy już się przemienię w sowę, jak wypowiem zaklęcie, które przywróci mi moja właściwą postać? Od bycia sową nie ma odwrotu. Raz staniesz się nią, będziesz na zawsze."

Mimo wszystko Królewna wahała się czy powinna przyjąć swoje prawdziwe imię. Wiedziała, że to oznacza zaakceptowanie wszystkich złych rzeczy, które zrobiła. Dlatego Odbicie o nich przypominało. Musi zaakceptować to, że jest stworzeniem nocnym i ma swoją mroczną stronę.


Królewna długo rozważała wszystkie za i przeciw, chociaż doskonale wiedziała, że odpowiedź może być jedna. Jednak my wiemy jak działają magiczne miejsca... Dlatego, gdy Królewna obudziła się w dzień swoich 25. urodzin, możemy powiedzieć, że narodziła się na nowo, jako Sowa. I choć sama jeszcze o tym nie wiedziała, poczuła jakąś różnice. Przestała się nad sobą użalać, w końcu już dawno nie była Jęczybułą i zawalczyła o swoje. Żyła szczęśliwie i nawet zwierzyła się Czarownicy, że nie ma już żadnych problemów. Zrezygnowała z wymagań królewny, przestała uporczywie szukać miłości i tupać nóżką, gdy ktoś nie odwzajemniał jej uczuć. Dobrze jej się żyło samej. Ale jak wiemy, gdy się przestaje szukać miłości, to ona znajduje nas...

piątek, 4 listopada 2016

Sny o tęsknocie

Listopadowy śnieg. Nieznajoma dziewczyna, która zachowuje się jakby mnie znała całe życie. Prowadzi mnie do obcej kamienicy i mówi, że tu mieszkają ci, których znam i ten, który już tu nie mieszka. A ja myślę, że ja będę mieszkać obok, chociaż kamienica wygląda inaczej, chociaż jeszcze tam nie mieszkam. I mówi, że tu mieszkał ten który nie żyje. Chociaż może jeszcze żył, ale nie było go w domu. Wchodzi jak do siebie. Idziemy do łazienki, gdzie się rozbiera bez skrępowania i wchodzi pod prysznic. Wanna jest duża i pusta. A z odpływu wychodzi mokry kruk. Dziewczyna mówi, że mam się go nie bać, tylko osuszyć ręcznikiem. Och, jakże mogłabym się bać, myślę. A potem paraliżuje mnie strach, bo przypominam sobie, że boję się ptaków. Chcę go zawiesić na sznurku do prania, ale już sam osuszył swoje pióra. Siedzi i przygląda mi się, a ja zaczynam się panikować, że jak to możliwe. Na dworze mijamy inną dziewczynę, podobną zupełnie do nikogo, ale ja wiem, że ma na imię Asia i chcę ją zawołać. Gdy się obraca widzę, że wygląda inaczej, teraz jeszcze się nie znamy. Chcę jej powiedzieć, że będziemy pić razem piwo, po śmierci Kordiana, ale ona i Jego jeszcze nie zna. Nie można mieszać w przeszłości. Przerażona idę dalej. Nie mogę tu być, wiem co się stanie i nie mogę tu być. Mijam kościoły i pada śnieg.

Budzę się roztrzęsiona, a na dworze pada deszcz ze śniegiem. Już nie wiem co mi się śniło, a co zdarzyło się naprawdę. Twarze ludzi ze snu mieszają mi się z tymi rzeczywistymi. Nie wiem kogo znam, a kto mi się tylko przyśnił. Może i On mi się przyśnił i to wszystko nadal sen i nic nie dzieje się naprawdę. Może jestem w śpiączce i to wszystko dzieje się tylko w moim umyśle? Rozumuję jak filmowy bohater i szczypię się w ramię, boli. To chyba nie sen. Deszcz ze śniegiem. Listopadowy śnieg, który ja zawsze kochałam, a którego On nie znosił, po tym jak padał na trumnę jego matki. A moja świętuje kolejne urodziny. A ja myślę tylko o złych rocznicach. Mija mi dzień, wtulam się w troskliwe, ciepłe ramiona i myślę, że tym razem sny będą spokojne. Ale śni mi się ten, który miał się pojawić, gdy nie radziłam sobie rok temu, ale nie przyszedł. Odwiedził mnie w snach rok później. Punktualność, nie ma co.

środa, 12 października 2016

Bum

Znicze. Tandetne. Zwyczajne.  Ładne. Znicze.
Zaczyna się sezon na znicze. Wszędzie będzie można je dostać. Myślę, że też powinnam jakiś kupić. Patrzę na bardzo ładny czarny. Ha, na pewno nic takiego. Najzwyklejszy, najtańszy znicz, żeby symboliczny ogień mógł zapłonąć. Tylko to. Chociaż dla Niego to i tak byłoby za dużo. Ale... Wiem, że by zrozumiał.

Przechodzień. Zupełnie niepodobny, ale zadziałał jak lustro, w którym zobaczyłam Jego odbicie. Listopadowy dym unosi się nad moją głową. Nie mogę tam iść ani pierwszego, ani piątego dnia miesiąca. Nie, gdy będzie ryzyko spotkania tam kogoś. Nie. Mnie nie ma. Tak bardzo nie istnieję w życiach tych ludzi. I On nieraz nie istnieje w życiach tych, nawet dla mnie ważnych. I jest tak jakby nigdy nie istniał. Był kimś, kogo nie było. Przechodniem, klientem. On. Który był dla mnie całym światem, mógł dla kogoś nie istnieć.

A światy się rozpadają. I bardzo lubią to robić na jesień. Jak dwa lata temu. Jak rok temu. Jak teraz. Coroczna tradycja? Zamiast pierogów i zniczy może właśnie to stanie się moim stałym punktem w życiu? Rozpadające się światy. To mogłoby być zabawne, ale nie jest. Za każdym razem, gdy rozpada się mój świat, rozpadają się też inne. Co rok. Może nawet i częściej. Nawet i codziennie.

Stoję na balkonie jak rok temu, palę trzęsąc się z zimna. Powietrze pachnie katastrofą. Bum.

Deszcz. Ironiczno-metaforyczny parasol, przemoknięte buty, przemoknięte oczy.

Jedne i drugie ramiona, w które już i jeszcze nie mam odwagi się wtulić, bo nie mam odwagi się rozpłakać. Teraz ja. Wracam do starych przyzwyczajeń i choć mówię, duszę to w sobie. Bo mówię byle jak, naokoło, nie o tym co trzeba, nie o tym co chcę. Nowa katastrofa przysłania stare. Październikowy wiatr rozdmuchuje listopadowy dym.

A ulice nie są puste. Są przepełnione i toczy się na nich walka na parasole. Mimo wieku, codziennie przegrywam.

Światy się rozpadają. Mam ciepłe ramiona, które mogą mnie ogrzać, które rozumieją październik, ale nie zrozumieją listopada. Wiem, że gdzieś tam są takie, które, mimo zazdrości rozumiałyby jedno i drugie. Ogrzewają teraz kogoś innego.

Pewnie znów nie pójdę na cmentarz. Minie kolejny rok, w którym nie obejrzę "Ptaków". A może nie zjem nawet pierogów.

Nowe, nie zawsze jest lepsze. Choć jest wspaniałe.
Jesień rządzi się swoimi prawami. Październikowy wiatr. Listopadowy dym. Rocznice, urodziny, śmierci, urodziny, urodziny. Radujmy się. Tak...

piątek, 30 września 2016

Cztery jest większe niż dwa

Zdarza mi się wracać z pracy o różnych godzinach i w różnym humorze. Nieraz wszystkie miejskie dźwięki są piękną melodią, a nieraz po prostu drażnią. W tym wszystkim potrafię się zachwycać wiatrem, tymi odgłosami, ludźmi, tym co widzę, czego doświadczam. Jak wczoraj zachwycałam się chmurą, która wyglądała jak morze na niebie. Wzruszam się na samą myśl o tym i wiem, kogo mój zachwyt też by wzruszył.
Zawsze lubiłam obserwować ludzi i po prostu to, co się dzieję. Zdawałam sobie sprawę z tego, że nieraz się zamykam na świat i nie chcę go oglądać. Tak jak rok temu, gdy to On mnie widział, a ja jego nie... Jednak nadal dziwiłam się Chantal - bohaterce powieści Kundery, która dostaje list od "wielbiciela", który ją obserwuje. Jak może nie wiedzieć kto to jest? Jak może go nie dostrzegać. Po chwili prawie wybuchnęłam śmiechem, bo przypominają mi się słowa, które niedawno przeczytałam. O mnie, dla mnie, choć sama nigdy bym na to nie wpadła (a więc czym się różnie od Chantal?), że przyjechał z innego kraju, że był pod kamienicą, że chciał wejść, że widział, widział z nim i dlatego się nie pokazał. Może tłumaczyć mnie właśnie to, że szłam z Ukochanym, wtedy nie patrzę na innych, dlatego i Jego nie widziałam. Po przeczytaniu jego słów uderzyła mnie fala gdybania. Co jeśli bym szła sama? Co jeśli nie poznałabym Ukochanego? Nieważne. Ja mam Ukochanego, a On swoją Sycylijkę. Co mi da rozmyślanie nad tym jak by to było. Czy by wrócił, czy by się nie ożenił. Bo mówiąc szczerze, nie wiem czy bylibyśmy szczęśliwi.

It wasn't love, it wasn't love
It was perfect illusion

Nie mogę powiedzieć, że to nie była miłość. Chociaż nie wiem jak to wyglądało z jego strony. Ale z dwóch stron było perfect illusion. A rzeczywistość nie wyglądałaby tak, jak ja to sobie wyobrażałam. Ani tak, jak wyobrażał sobie on. I co, jeśli wtedy wyszłabym sama, porozmawialibyśmy. Zostawiłby dla mnie swoją Sycylijkę, a ja Ukochanego. Bum. Dwie prawdopodobnie szczęśliwe (a raczej nieszczęśliwe) osoby. A tak, ożenił się z Sycylijką, ja zamieszkałam z Ukochanym. Cztery szczęśliwe osoby. Z matematyką się nie dyskutuje. Cztery szczęśliwe osoby są ważniejszego dla tego smutnego świata niż dwie. Im więcej, tym lepiej.
A tymczasem, przez te wieści, mogę powiedzieć, że Ukochany stał się moją redukcją możliwości.

"...gdyż on, Jean-Marc, uosabiał przekreślenie wszystkich możliwości, był redukcją jej życia (choćby i redukcją szczęśliwą) do jednej możliwości."

W mojej głowie zawsze były miliony scenariuszy, więc uświadomienie sobie tego nie było łatwe. I choć nie ma co gdybać, mogę nieraz sobie powyobrażać inne możliwości, chociaż obecnie zostały one zredukowane. Ale zredukowane szczęśliwie. Dla wszystkich. Bo cztery ma większą wartość niż dwa.

poniedziałek, 26 września 2016

Jest dobrze, ale mogło być inaczej

Z etapu listów niewysłanych, przeszłam w etap listów nigdy nie napisanych. Emocje kipią i odbija się to na Ukochanym. Ale jak mogą nie kipieć, gdy dowiaduję się, że tu byłeś, że mnie widziałeś, kolejny raz, gdy ja nie widziałam Ciebie? Jak mogą być spokojne, gdy czytam te słowa, o których bym nie pomyślała, że są dla mnie, o mnie? Wyciskają łzy i miażdżą serce poczuciem kolejnej zmarnowanej szansy. Bo co z tego, że teraz oboje jesteśmy szczęśliwi i ostatecznie dokonaliśmy dobrych wyborów jeśli nie wybraliśmy dać sobie nawet szansy? Ty nie wybrałeś. I to rozumiem. Rozumiem zimową ucieczkę, wilczą zamieć. To już wybaczyłam po kwietniowej rozmowie. Ale wtedy miałeś kolejną szanse, żeby wszystko mogło wyglądać inaczej. Przyjechałeś za późno. Wiem, że nie ma co gdybać, ale nie mogę przestać myśleć, co byś zrobił, jeśli wtedy sama wyszłabym z kamienicy. Mimo wszystko liczę na to, że jeszcze będziemy mieli szanse, żeby porozmawiać. Spojrzeć sobie w oczy, żeby poznać ich kolor.
Bywaj.

***
Najdroższy Króliku, tak często odwiedzasz mnie w snach, w szczególności w towarzystwie V., co jest niezmiernie dziwne. Nie martw się o mnie, będzie dobrze, jest dobrze, mimo że za nim nie przepadałeś. Sam zawsze powtarzałeś, że nie należy palić mostów. Nie wiem czy teraz byś do niego przekonał, ale dzięki niemu odżyłam. I kurde, przestań pytać czy to jest życie jakiego pragnęłam, czy w pełni je wykorzystuje... Jestem szczęśliwa. I dziękuję za Twoją "spokojną obecność". Za "drive" przy babskich rozmowach w noc sabatu. Rozumiem wszystko, co chcesz powiedzieć. Nie obiecuję poprawy, ale chociaż się postaram.
To dziwne, że można być jednocześnie pewnym i pełnym obaw. Znasz mnie, ambiwalencja to moje drugie imię. 

***
Spałam gdy się kończył świat
Żadnych dźwięków tylko błysk
Na tarczę Słońca Luna naszła
Wzmógł się wiatr (potężnie wzmógł się wiatr)

Znasz mnie
Spałam gdy się kończył świat
Znasz mnie
Spałam gdy się kończył świat

Pospadały liście z drzew
A ptakom zastygł w dziobach śpiew
Koty wygarnęły psom, a psy ludziom
Jak przy Wigilii (jak przy Wigilii)

Potem dzieci boże poszły w śpiew
A czarci syn w rozbój, gwałt
Nijacy wprost do pracy, jak co dnia (prosto do pracy)

Drugi i ostatni błysk
I po wszystkim i już nic
Na czarnej panoramie nieba
Końcowe napisy

A Ty
Znasz mnie

Nie śpię, żyję, lewituję tu
Nie mam za co chwycić, nie mam o co oprzeć stóp
Dzielę się przez siebie, tak jak liczby pierwsze
A pomnożona przez tę pustkę, jak przez zero - daję pustkę

Znasz mnie

czwartek, 9 czerwca 2016

Zanurzam się powoli

Mróz, deszcz, przeszywający chłód. Upał nie do wytrzymania. Skrajności. Zero równowagi. Przychodzi wiosna i z deszczem i z upałem. Oddech to przyśpiesza to zwalnia. Wszystko ma swoje miejsce, mimo, że nie jest idealnie. Co z tego, że praca mogłaby być lepsza. Ważne, że jest jakakolwiek. Co z tego, że wyjazdy, w których nie uczestniczę; śluby nie ze mną. 
Na początku maja stwierdziłam, że właściwie nie mam żadnych poważnych problemów. Wszystko się jakoś unormowało i w jakiś sposób jestem szczęśliwa. Niczego nie potrzebuję. Nie chce się w nic angażować emocjonalnie. Jak będzie to będzie, jak nie to też dobrze. Mogę być szczęśliwa sama ze sobą.

***
audycja radiowa

-A Łukasz to...?
-Aaaa Łukasz to... mój chłopak.

***
Nigdy nie potrafiłam do końca uwierzyć w to gadanie, że jak przestajemy szukać miłości/szczęścia to samo do nas przyjdzie. I mimo, że tak się właśnie stało, nadal nie potrafię w to uwierzyć. Przestałam szukać, czekać. Jeszcze wcześniej przestałam wierzyć, że to możliwe, że kogoś poznam. I cóż, proszę państwa. Jak w audycji radiowej... Łukasz to mój chłopak.

Przerwa na śmiech.

Ale serio. Znalazł się facet, imieniem Łukasz, który... stał się moim chłopakiem (xD). Bo to po prostu się stało. Jestem sama. Jebs. Mam faceta. Przy czym to "jebs" to nie była strzała amora, tylko fakt, jesteśmy razem i chuj. Tak zupełnie naturalnie z jego strony. No właśnie. Z jego. Bo dla mnie to takie oczywiste nie było. No bo jak to tak już od razu i co teraz co teraz. Ja się nie zakochałam, ja nie wiem czy chce, a co jak będzie chujowo, po co się rozczarowywać, znowu kogoś zawiodę, o jeny jeny. Ale ten dalej gadał jakbyśmy już byli razem. Więc chuj, jak jesteśmy to jesteśmy. Niech tak będzie, zobaczymy. Przynajmniej nie muszę się zastanawiać czy to już, czy coś xD 

***
Nie było miłosnego jebs. Przynajmniej z mojej strony. Ale czuję, że powoli się zakochuję. To jak po tych wszystkich mrozach i upałach, wchodzenie do ciepłej wody jeziora. Powoli. Krok za krokiem, coraz głębiej w ciepłe i spokojne ramiona tafli jeziora. Orzeźwiające. To nie jest jak zetknięcie zimnego morza z rozgrzaną skórą. To jest spokojne, ciepłe i miłe. Zanurzam się powoli w słowach, które nie zawierają wielkich wyznań, ba, które nie zawierają ich wcale. I tak jest dobrze.

Przez cały czas czuję się jak w ciepły niedzielny poranek, stojąc na balkonie z papierosem, czując jego bijące serce. Uśmiechałam się pod nosem i pomyślałam, że jest idealnie.

-Zajebiście.
-Co zajebiście?
-A nie jest tak?
-Myślałam, że to sarkazm...
-To już lepiej nie myśl.


wtorek, 3 maja 2016

Ćwierćwiecze

30 kwietnia skończyłam 25 lat. Brzmi poważnie, co? I takie jest! Ćwierćwiecze to prawie jak druga osiemnastka. Tylko gorsza. Ale i też lepsza. Dobra, do rzeczy.

Jak kończymy 18 lat to jest wielka radość, bo W KOŃCU jesteśmy dorośli, możemy (oficjalnie) pić alkohol, kupować fajki, zrobić prawo jazdy. Teoretycznie możemy sami o sobie decydować, chociaż i tak pewnie wszyscy słyszeliśmy, nawet po tych magicznych urodzinach, to jedno zdanie od rodziców: dopóki mieszkasz pod moim dachem, masz mnie słuchać. Ot i tyle było z tej dorosłości, nadal trzeba było chodzić do szkoły i słuchać rodziców. U mnie to się wiązało z przywilejami nocowania u chłopaka (bo wcześniej po prostu nie mogłam) i tym, że nie musiałam pytać o pozwolenie, żeby gdzieś pójść. Zawsze starałam się być fair wobec rodziców, bo wiedziałam, że nienaruszone wcześniej zaufanie przyniesie jakieś korzyści. Dlatego po skończeniu lat osiemnastu, nie musiałam się domagać żeby traktowali mnie jak (w miarę) dorosłą osobę. Zawsze była jedna zasada, przed wyjściem mówiłam dokąd idę, żeby się nie martwili. Bardzo szybko się tego nauczyłam, gdy, jeszcze w podstawówce, na samym początku wakacji, powiedziałam, że idę do sąsiadki na górę, po czym zachciało nam się spacerów i wychodząc zapomniałam zajść do domu powiedzieć, że idziemy gdzieś dalej. Wróciłam po siedmiu godzinach i od razu dostałam mini szlaban - przez całe wakacje miałam wracać o 20 do domu. Wiedziałam, że mama się martwiła, a nie miałam wtedy komórki, wiadomo, inne czasy. W końcu żyję już ćwierć wieku. Więc i po "wejściu w dorosłość" trzymałam się tej zasady. I robię to do tej pory zawsze jak jestem w domu rodzinnym.
Osiemnastolatkowie, już nie dzieci, ale też jeszcze nie dorośli. Chociaż wszyscy tak się wtedy czuli. Wielce dojrzali, z planami, marzeniami, gówno wiedzący o prawdziwej dorosłości i życiu. Zbyt pewni siebie, ironiczni, wiedzący wszystko lepiej, niepokorni.

30 kwietnia skończyłam 25 lat. To jak druga osiemnastka. Prawie.
Ukończenie 18 lat jest wejściem w tzw. wczesną dorosłość. A ukończenie 25 roku życia jest wejściem w dorosłość. Po prostu. I tu już bywa różnie, w zależność od tego jak potoczyły się nasze życia, czy poszliśmy na studia czy nie. Ale chyba mogę powiedzieć, że tak jak osiemnastka wiązała się z oficjalną dorosłością, tak ćwiartka to dojrzałość. Oczywiście jest to kwestia indywidualna, ale piszę to wszystko ze swojej perspektywy. Tak na dobrą sprawę, już dawno chciałam o tym napisać. Ale ostatnio miałam wielki zastój. W pisaniu, w życiu, we wszystkim, naprawdę we wszystkim. Czekałam do swoich urodzin żeby zobaczyć czy to faktycznie coś zmienia. Wiecie, to jak z sylwestrem, jakaś data graniczna, która niby nie ma znaczenia, wszystkie problemy przechodzą na nowy rok ale jakoś w głowie jest to zakodowane, że TERAZ TO JUŻ NA PEWNO BĘDZIE LEPIEJ. Parę miesięcy temu pisałam, że czekam do Yule, do wiosny, do Beltaine, czyli do swoich urodzin. Nic, z tych poprzednich nie pomogło. Wręcz przeciwnie. Bałam się, że po urodzinach będzie jeszcze gorzej. Że załamię się swoim wiekiem, swoją sytuacją życiową i w ogóle, w ogóle, w ogóle.
Chciałam o tym pisać, gdy znalazłam pierwszy siwy włos, ale czekałam. Czekałam do urodzin. Jedna z przyczyn jest dość zabawna. Chciałam sprawdzić pewną zależność. Parę lat temu sporo rozmawiałam z ludźmi w internecie. I w dość krótkim czasie trafiły się osoby, które właśnie miały 25 lat i czuły się takie strasznie dorosłe, dojrzałe, najmądrzejsze. Tych ciut młodszych od siebie traktowały z góry, jako "gówniarzy". Zachowywały się jakby, gdy tylko osiągnęły ten cudowny wiek, spadła na nich cała światłość i mądrość wszechświata, jakby zostali wtajemniczeni w coś, co tylko ludzie, którzy przeżyli ćwierć wieku, mogą znać. Jakieś jebane tajne stowarzyszenie. Nawet śmiałam się, że te pierwsze siwe włosy to znak tego oświecenia, które ma nadejść i nagle zrozumiem na czym tak naprawdę polega życia i będzie żyło się łatwiej. Trochę jak takie granie na kodach. Bo faktycznie widzę jak się zmieniłam, ale to nie miało nic wspólnego z wiekiem, raczej z wyprowadzką z domu. Czułam się dojrzalsza. Ale czekałam do urodzin, na to wyjątkowe oświecenie, żeby o tym napisać. Chociaż myślałam, że żadnego postu nie będzie. Może nawet już nigdy. Blokada. Bo gdy czułam się dojrzalsza, bardzo szybko poczułam się zupełnie inaczej i okazało się, że być może to tylko moje złudzenie. Czułam się oszukana siwym włosem i przestałam wierzyć, że oznacza coś więcej, niż życie w stresie. Tak jak wystartowałam wysoko w górę z początkiem wiosny,  tak szybko upadłam na samo dno, o wiele niżej niż byłam przed startem. Nie chciało mi się nic. Byłam pewna, że jak przyjdą urodziny, a ja dalej będę bez pracy to w jakiś sposób się załamię. Jeszcze stresowałam się imprezą, którą sobie wymyśliłam, żeby świętować ten dzień. Bo skoro to wejście w dorosłość, to czemu nie. Osiemnastki nie wyprawiałam, więc chciałam mieć fajną ćwiartkę, gdzieś pójść, zaszaleć, poczuć się kobieco, pięknie. Nie jak dzieciak, który bardziej wstydzi się swojego ciała niż jest z niego dumny. Nie jak nieśmiała nastolatka, która zawstydzały nawet udawane podrywy. Pewna siebie kobieta, która się dobrze bawi. Tyle. Ale zaczęły się wiadomości, telefony, że ja nie mogę, ja nie wiem czy będę, ja będę później, a ja wcale. Cudownie, byłam pewna, że wszystko pójdzie nie tak i spędzę ten dzień samotnie, a na koniec się popłaczę w poduszkę. Ale ktoś tam przyszedł, zrobiłam wszystko, co sobie zaplanowałam na ten dzień, zrobiłam pyszne jedzenie i nawet sama zrezygnowałam z pomysłu wyjścia do baru. Poczułam się jak perfekcyjna pani domu (która musiała pożyczać talerze i wykałaczki, ale ciii). Włożyłam dużo pracy w doprowadzenie mieszkania do porządku po tej wczesnowiosennej depresji, więc chciałam tam przebywać i cieszyć się, że jednak potrafię. Co prawda nie poczułam tego słynnego olśnienia, ale to był po prostu miły dzień. Dzień, którym zawsze się spinam, a teraz jeszcze bardziej przez imprezę i ćwiartkę. Ale zawsze od niego za dużo oczekiwałam i dlatego robiło mi się smutno jak kolejne osoby, mówiły, że nie dotrą. Tak było przed 30 kwietnia. Ale już w ten dzień jak dowiadywałam się o kolejnych osobach, przyjmowałam to na klatę, szkoda, ale trudno, takie życie. Byłam w dobrym nastroju, nawet bardzo, jak na ostatnie humory. Poszłam do zoo, gdzie przywitała mnie nowa cudowna alpaka, gdzie pogłaskałam kozy i świnki. Nie oczekiwałam, że nagle cały świat będzie wiedział, że mam urodziny i nagle wszyscy w Biedronce zaczną śpiewać "sto lat" z jakąś wymyślną choreografią jak w jakimś musicalu. Nie skupiałam się na osobach, od których nie dostałam życzeń, tylko na tych, które od rana dzwoniły, bo pamiętały. Krótkie rozmowy z ludźmi, którzy pamiętali, chociaż na co dzień może nie mamy dużego kontaktu. Nie myślałam o ludziach, którzy nie dotarli, tylko o tych, którzy mimo wszystko przyszli. Bo do tych pierwszych nie miałam żalu, będą inne okazje. A dzięki tym drugim nie spędziłam wieczoru sama i sama nie musiałam jeść wcześniej przygotowanego jedzenia. Jestem wdzięczna, że byli, nie ze względu na (cudowne) prezenty, bo jak cały czas mówiłam, ich obecność była największym prezentem. I jest nim każdego dnia.
Może faktycznie rok temu "odczarowałam" urodziny i teraz będą one zawsze dobre? Kolejne cudowne urodziny, kolejne spędzone w Poznaniu, kolejne z tymi ludźmi i kilkoma innymi. Bo przecież to zawsze w ludziach jest klucz. A moi ludzie mnie nie zawiedli. I przede wszystkim, sama siebie nie zawiodłam.

Podsumowując, jest coś przerażającego w tym, że się kończy 25 lat. Zwłaszcza będąc kobietą, uciekająca młodość, opadające cycki (które się marnują), siwe włosy, zmarszczki. Trzeba do tego przywyknąć i zaakceptować, że te zmiany będą postępować. Teraz już tylko odliczanie do 30, to dopiero musi być przerażające! A tak poważnie, jest też to całkiem przyjemny wiek. I może nie nastąpiło oświecenie, ale otworzyły się jakieś drzwi, które były zamknięte. Wpuściło to cholernie dużo światła, które dało ciepło duszy. Zdjęło blokady. Bo było ich wiele. W pewnym momencie nie mogłam nawet czytać. Ta blokada puściła i już nie mogę się doczekać aż skończę książkę i zacznę czytać tę, którą dostałam w prezencie. W jakimś stopniu puściła też blokada filmowa, która powstała z przedawkowania starych filmów, ale ustąpiła pod naporem anime. Blokada w słuchaniu muzyki też pękła. Blokada związana z kolorowaniem też powoli puszcza. Dzisiaj pękła ta, związana z pisaniem. I czuję, że pęka ta, przez którą nie mogłam malować. I łzy napływają mi do oczu, bo to jak odzyskanie z powrotem swojego życia. Kiedyś przeczytałam, że gdy już nic jesteśmy w stanie stworzyć, możemy umrzeć. Już wcześniej się tak czułam. Niosąc w sobie jedynie pustkę. Zablokowana pod każdym względem. Po co żyć jeśli nie możesz nic stworzyć? Nic dać. Nawet nic wziąć, bo w tej pustce nie ma na to miejsca. Ale w swoje 25 urodziny, narodziłam się na nowo. Mimo pożegnań, które też przyniosły pustkę, której się obawiałam. Nie czytam starych maili, nie łamię się pisząc nowych, nie czekam mimo końców, nie kocham tylko tego, co było, mimo że nie było. Każda śmierć jest narodzinami, każdy koniec jest początkiem, każde pożegnanie jest powitaniem. Każdy koniec oddechu jest początkiem następnego. Nieustający cykl życia-śmierci-życia. Jedno jest wszystkim, a wszystko jest jednym.

Jedyna mądrość, która przychodzi w różnym wieku, przychodzi nieraz wiele razy, gdy się zapomina, wypiera, wątpi. Trzeba tylko odrobinę wierzyć i chcieć, zwłaszcza, gdy jest najtrudniej. Bo do pustki pozostawionej po kimś, nikt inny pasować nie będzie. Ale natura nie znosi próżni, więc tę pustkę należy wypełnić sobą, a wtedy znajdzie się miejsce dla innych.


środa, 6 kwietnia 2016

Pożegnania, fakty + ogłoszenie

Piłeś? Nie pisz.
Ciut za dużo alkoholu. Taka nieszkodliwa ilość, ale po weekendowym kacu okazała się dużo bardziej odczuwalna. Piłeś? Nie pisz. Ano. Ale, kto by tam słuchał internetowych haseł. Napisałam. Czułam, że kiedyś się złamię, ale nie sądziłam, że to nastąpi po takim czasie. Chociaż, czy minęło go aż tak dużo? Napisałam. Żeby wiedzieć, bo zapewnienia innych nie wystarczą. A gówno tam, przecież sądziłam, że nie odpisze. Napisałam, żeby on wiedział, że myślę. Taka prawda.

Przypadek? Nie sądzę.
Odkrywanie nowej muzyki to zawsze przyjemność. Jedna piosenka, która mnie zaintrygowała, choć na początku podchodziłam do niej dość sceptycznie. Przesłuchana raz, drugi, za każdym razem bardziej wsłuchując się w tekst. Tak się trochę kojarzyła. Stwierdziłam, że nie, nie, teraz jestem trzeźwa, nie wyślę jej, ale jebne se na fejsa, a co. I w tym momencie dostaje maila, za chwilę drugiego, a po sekundzie wiadomość na hangouts. Co jest...? Nie wiem co czytać najpierw, na szczęście wszędzie krótkie wiadomości. Odpisał, no kurwa nie wierzę. Kolejny mail. No tak, też się spił. Ale dobra, nie wiem co robić, tu czytam, otwieram linki do piosenek, mam minizawał, łzy w oczach i łapie mnie głupawka, gorąco i zimno, co tu się odkurwia. Szybka decyzja, link za link. Piosenka nie ląduje na facebooku, jeszcze nie teraz, tylko leci prosto do niego. Zaczynamy rozmawiać.

2,5h później...
Tyle trzeba było, żeby dość do konsensusu w tych pijacko-łzawych wiadomościach, gdzie gubiły się literki lub zmieniały miejsce. I temat zbaczał na inne tory, tak odległe nieraz, choć kręcące się wokół jednego najważniejszego, który nie był oficjalnym tematem rozmowy. Żal, który można było w końcu wylać. Przecież też dlatego napisałam. Potrzebowałam tej rozmowy, żeby ruszyć dalej. Żeby się pożegnać, zamknąć ten rozdział, który ciągle był jakby niedokończony. Zrozumiał. Jest mądry i nie pisze. Ale nieraz jest głupi i pisze. A gdy jest pijany pisze za dużo. Cały czas myślałam, że o wiele za dużo, ale może właśnie tyle ile trzeba żeby zrozumieć. I może nie on powinien mówić niektóre rzeczy, tak jak parę miesięcy temu właśnie powinien mówić inne. Dosłownie bolało mnie serce. Jednak nieraz dobrze jest wiedzieć. Nieraz dobrze jest powiedzieć. Zaplątani w tej dziwnej historii, oboje spojrzeliśmy na pewne rzeczy z innej perspektywy. Może to nie ma znaczenia. A może ma wielkie. Dostałam więcej niż 5 minut rozmowy. Wyjaśnienia i pożegnanie. Słowa, w których nie było jadu. Raczej prośba o ten jad z mojej strony. I ostatnia piosenka, której już nigdy więcej nie włączę.

Poranek
Obolała głowa, opuchnięte oczy i ciągle jeszcze nie wiem co o tym myśleć. Jestem wdzięczna za tą rozmowę, ale nie wiem czy za fakty, które zostały mi przekazane. Nie to wszystko, co tak cholernie rozrywało serce. Nie to, co sprawiło że przez chwilę znów myślałam, żeby stąd wyjechać. Ale może wystarczy, że on to zrobił. Nie wiem co odpowiadać, bo dalej nie wiem co myśleć. Zasypiam znów na chwilę i kręcę się, nie mogę wstać z łóżka. Kawa i papieros na balkonie. Nie mogę znieść samotności. Idę, bo wiem, że nie będzie za dużo rozmów, bo nie będziemy same. Nikt nie będzie chciał wyjaśniać tych wszystkich zawiłości. Za dużo zakrętów, za dużo wypadków i złamanych serc. Wyglądasz jak nieszczęście, co ci jest? Tak też się czuję. Ale nie jestem w stanie nic odpowiedzieć. Tu się nie da odpowiedzieć jak ktoś nie jest wtajemniczony. Milczę, nawet nie dlatego, że chcę, ale dlatego, że nie umiem mówić. Milczę, bo fakty mnie przygniotły.

***

OGŁOSZENIA PARAFIALNE:
Z racji tego, że ten blog jest dostępny dla garstki osób, powstał nowy: opowieści spod trąby - ten jest dostępny dla wszystkich. Jak widzicie, zupełnie nowe konto, tak aby niepowołane osoby, przez które ten blog jest prywatny, nie kojarzyły go ze mną. Więc i Was proszę, abyście wiedzę tę zostawili (zostawiły?) dla siebie. Tutaj pewnie nadal będę pisać, bo nie umiem opuścić tego miejsca. Nowy blog jest produktem testowym póki co. Nie wiem czy długo tam zabawię.


czwartek, 24 marca 2016

Make love not war

Wiosna, cudowna wiosna, którą gdzieś w głębi było czuć od lutego. Wiosna, dzięki której budzi się radość, bo już świat pachnie inaczej. Pachnie zeszłoroczną majówką i pierwszym, po latach, spotkaniem z Poznaniem. Pachnie spokojem dzieciństwa. Choć wewnątrz odrobinę mniej światła, choć nie jest łatwo, jest wiosna. Miasto zaczęło uwierać. Czas odwiedzić dom. Pierwszy raz w tym roku. Na wiosnę. Nie może być źle. Pierwsza wiosenna pełnia zachęcała do opuszczenia miasta. Pełna nadziei, wsiadłam do obcego samochodu i wśród obcych ludzi wyruszyłam w podróż.

***
Powoli opuszczaliśmy zakorkowany Poznań. Mecz. Z radia słyszę głos, który mówi o wzmożonej ostrożności, po wydarzeniach w Belgii. Zaczynam się śmiać. Medialna paranoja, kto chciałby zaatakować jakiś Poznań? Ile osób na świecie wie, że jest jakiś mecz w Poznaniu? Poza dwoma krajami, których reprezentacje spotkały się na boisku. Ale dobra, nie to żeby Sebixy z Jeżyc nie robiły rozpierduchy w mieście po każdym meczu z Legią. Nieważne czy wygrany czy przegrany. Rozpierdolmy miasto, a co! Bezpiecznie w chuj. Mimo wszystko, cieszę się, że nie muszę w tym uczestniczyć i że opuszczam miasto.
Po drodze różne rozmowy, zwyczajne, o niczym, ot, pogaduszki przypadkowych osób. Nawet ja trochę gadam, choć zawsze mi ciężko, gdy kogoś nie znam. Ale ostatnio jest mi łatwiej z pewnymi rzeczami. Jak na siebie, bardzo się otworzyłam przez ostatni rok. Więc gadam. I pewnym momencie, jak zawsze, zastanawiam się czy to ze mną jest coś nie tak czy z nimi? Najpierw myślę, że to ja jestem jakaś wybrakowana, może chora, nie wiem. Że brakuje mi jakichś instynktów. I och, nie chodzi już nawet o dzieci, bo na szczęście tego tematu nie było. Ale wspomniałam, że pierwszy raz w tym roku jadę do domu, że mama chciała żebym była na święta. I zalał mnie cały wywód jednej laski, że oni to się starają wszystkie święta spędzać razem, bo nigdy nie wiadomo kiedy kogoś zabraknie, jak długo rodzice pożyją. Próbowałam jej wyjaśnić, że właściwie w dupie mam te święta, że jak chce się spotkać z rodzicami to znajduję na to czas i nie musi to być Wielkanoc czy Boże Narodzenie. Ale ta dalej swoje. Myślę sobie ok, zamknę się, chociaż przecież właśnie jadę do domu na święta, więc nie wiem o co się burzy. Mam świadomość, że moi rodzice nie będą żyli wiecznie, czy babcia i że teraz długo ich nie widziałam i mogło coś się stać. Ale takie jest życie. Nie jestem zbyt rodzinną osobą. Nie lubię rodzinnych spędów, bo kończą się gównoburzami jak ta nocna z moim bratem chociażby. Ale o tym zaraz. Jak laska ma idealną rodzinkę, z którą świetnie się dogaduje to spoko, pozazdrościć, ale nie musi swojej woli narzucać komuś innemu. Tak jak właśnie z posiadaniem dzieci. Jak ktoś chce, spoko, proszę bardzo. Ale dlaczego jak ja nie chce to ktoś mi narzuca, że powinnam chcieć, że zmienię zdanie, że za parę lat mi przejdzie. Kurwa, to nie choroba, że mi przejdzie za parę lat.
-Mam raka.
-Nie martw się, za parę lat ci przejdzie.
Tak to odczuwam, serio. I te wszystkie teksty, że dziecko zmieni moje życie o 180 stopni. Dziękuję, mimo wszystko lubię swoje życie takie, jakie jest, nie chce żeby się zmieniało. Albo, że ktoś chce coś po sobie zostawić. Kurwa, drzewo se zasadź! Czy ulubiony tekst od Fridy z pracy: kto ci szklankę wody na starość poda? No właśnie, opiekunka. Zresztą, kto mi gwarantuje, że dożyję starości? Mam se trzasnąć dziecko w obawie przed starością? A może umrę przy porodzie? Ale ale, zostawię coś po sobie, exegi monumentum kurwa jego mać. Moje słowa niech będą moim pomnikiem czy to jak się zapisałam w sercach innych. A nie jakiś mały zasmarkaniec, z którego jeszcze wyrośnie polityk albo rasista.

No właśnie. Podczas podróży nie mogło obyć się bez chodliwego tematu uchodźców. Jako, że mieszkam przy niemieckiej granicy to się nasłuchałam jak to z Niemiec TAK NA LEGALU sobie do NAS przychodzą, że strach i w ogóle. Dobra, mam świadomość tego co się dzieje, ale kurde, nie popadajmy w paranoje. Jak mi laska mówi, że bała się wieczorem wracać do domu, bo musiała przejść koło dwudziestoosobowej grupki TAKICH, bo sobie stali z piwami to nie wierzę własnym uszom. Zaczęłam się śmiać i powiedziałam, zgodnie z prawdą, że jakbym tak wieczorem miała przejść koło dwudziestu dresów z piwami to też bym się bała. Bez względu na to czy to Polacy czy nie, jako niska kobieta, bałabym się przejść koło takiej grupki pijanych facetów. Fakt, że jak to krajanie to możesz zrozumieć co do ciebie mówią, czy tylko zaczepiają czy faktycznie masz się bać. Chociaż, nigdy nie wiesz jak takie zaczepianie się skończy. Ale usłyszałam, że NO BEZ PRZESADY. Przecież dresy kochane chłopaki. Żeby nie było, nie twierdzę też, że wszyscy są źli, co to to nie. Ale dlaczego obcokrajowców mam się bać bardziej niż takiego Sebixa?
Temat wrócił w nocy, gdy rozmawiałam z moim bratem. Usłyszałam podobne rzeczy, a nawet gorsze. ŻE POLACY NIE GWAŁCĄ. No kurwa, serio? Jaką masz pewność, że nasz ojciec nigdy nie zgwałcił naszej matki? Ale przecież nie mówią o tym w tv. Geez, media, nowe bóstwo. Zaczęłam się śmiać, bo nie wierzyłam w to, co słyszę. A mój kochany brat z kpiną w głosie zapytał że no niby co te media, propagandę sieją. No kurwa brawo! Oczywiście, że tak. Co trzeba mieć w głowie, żeby tego nie wiedzieć? Siano? Czy za dużo wypalonego zielska? Może to to. Anyway, nie spodziewałabym się, że mój brat jest jedną z osób, która ślepo wierzy w wykreowaną przez media rzeczywistość. Polacy nie gwałcą, a inne religie nie zabijają. Chrześcijaństwo takie święte. A ja jestem głupia, bo uważam, że Kościół tuszuje wieeeeeleeee spraw. Cóż. Niech będzie. Jestem głupia, chora, naiwna. Może. Bo może faktycznie to ze mną jest coś nie tak skoro widzę człowieka w człowieku, a nie kolor jego skóry czy pochodzenie? Może to ze mną jest coś nie tak, skoro martwię się o koleżankę, która boi się wyjść ze swoim mężem Marokańczykiem z domu, po tym co się dzieje na świecie. Bo przecież jest "ciapaty", więc jest współwinny wszystkim zbrodniom. A ona to szmata i brudaska, że się z takim zadaje. A ja myślę, co ze mną jest nie tak? Skoro z jednej strony nie lubię spędów rodzinnych, w ogóle nie za bardzo przepadam za ludźmi, a z drugiej nie mogę słuchać takich głupot. 

***
Pełnia. Oczywiście nie mogę spać. Zresztą i tak bym nie mogła. Jestem zbyt wzburza tą idiotyczną rozmową. Do oczu napływają mi łzy, które zbierały się już wcześniej. Zbierały się po tym, gdy przez krótką chwilę cieszyłam się domem. A potem dopadła mnie rzeczywistość. I zatęskniło mi się za cudzym domem, w którym miłość mieszała się z dobrym jedzeniem. Za okolicą, tą trochę dalszą również, która zawsze trochę była moim drugim czy może pierwszym domem. Nawet za Poznaniem, bo i tam więcej miłości niż tu.
Leżałam tak do czwartej, przepełniona złością. Dlaczego ja, która uważa się za ateistkę, potrafi bardziej szanować i kochać drugiego człowieka niż zagorzali chrześcijanie? Czy to nie w Bogu, bez względu na to jakim, jest miłość? Czy wiara w niego to nie jest wiara w miłość po prostu? Nienawiść, strach. Ludzie wierzą w nowego Boga. W media. Przypominam sobie Amerykańskich Bogów i widzę jak starzy bogowie przegrywają. Nie jest to wielka walka, wojna gdzie umierają niewinni. To walka wewnątrz każdego człowieka. Starzy bogowie kontra nowi. Nienawiść kontra miłość. Walka między czarnym, a białym wilkiem. Widzę jak czarny dominuje we wnętrzach ludzi, którzy mnie otaczają. Widzę jak często wygrywa u mnie. Myślę, że nie jestem dobrym człowiekiem. A potem spotykam ludzi, którzy mówią jedynym znanym sobie językiem. Językiem nienawiści. A mój biały wilk wyje z rozpaczy do księżyca w pełni. Pełnia kruka. Wyje do księżyca i do kruka, który zalewał miłością wszystko wokół siebie. Może mam w sobie za mało miłości, za dużo czarnego wilka, żeby przelać to do cudzych serc? Jestem za słaba. Nie mam siły walczyć za wolność, za miłość. Żyje w świecie, w którym przegrana jest pewnikiem. Bo widzę nie tylko nienawiść bliskich mi ludzi, widzę nienawiść innych, widzę nienawiść obcokrajowców. Jestem naiwna, ale nie aż tak, żeby udawać, że nie widzę co się dzieje. Boję się, że przegram. Nie tak jak Ona, która boi się, że stchórzy w obliczu zagrożenia, że wyprze się swojego Boga. Bo mam wrażenie, że nie zna miłości, chociaż rzuca cytatami z Biblii. Hipokrytka, która moją fascynację "Biegnącą z wilkami" nazywa "bezkrytycznym podejściem do tego, co przeczytałam w jakiejś książce". A czym jest Biblia jeśli nie "jakąś książką"? Dla mnie niczym więcej. Czemu słowa w niej zawarte mają mieć większe znaczenie niż to, co znajduję się w mojej "biblii"? Ale nieważne. Boję się, że przegram, że przegra miłość. Że gdy na świecie dzieje się tyle zła, dostanie się ono i do mojego świata z bańki. Bo nie wierzę, że wybuchnie wojna, nie wierzę w zombie apokalipsę i żaden inny koniec świata. Nie chcę wierzyć. A wiem, że tak się może stać. A wtedy przegram. Już nie chodzi nawet o to, że nie przeżyje w takim świecie, bo nie będę skakała przez bramy, ale stracę wiarę. Tak jak straciłam teraz odrobinę światła, wiarę, że spotka mnie wielka romantyczna miłość. Tak mogę stracić wiarę w ludzi, wiarę że miłość zawsze zwycięża. Jeśli tak się stanie, przestanę być człowiekiem. Będę pustą skorupą. A jeśli przeżyję, moje wiersze będą smutniejsze od wierszy Baczyńskiego. 

Budzę się po 5 godzinach snu. Słyszę ptaki, zamiast hałasu samochodów. Czuję się jak dziecko. Zamykam oczy, słucham, wącham. Cieszę się spokojem. Ciepłem, radością, wiosną. Ateistka, która wierzy w miłość, a nie w podziały. Zły człowiek o dobrym sercu. Dobry człowiek o złym sercu.

wtorek, 22 marca 2016

Wiosna, która miała przynieść rozstanie

Powinniśmy się teraz żegnać. A nawet nigdy się nie przywitaliśmy... Wiesz, myślałam, że mam już to za sobą, że się z Ciebie wyleczyłam. Zaczęłam tworzyć swoją bzdurną playlistę, do auta, do nocnych podróży, na babskie wypady tirem. Nieważne, że nie mam auta, nie wybieram się na roadtrip po Europie, ani nic. Ale nadal mam ochotę wsiąść w samochód i jechać przed siebie. Dlatego tworzę chociaż playlistę idealną do tego. Póki co jest tam 159 piosenek. Przeróżnych. Wrzuciłam też te, których ostatnimi czasy unikałam. Nawet tę jedyną, której nie mogłam słuchać, bo kojarzyła się najbardziej. Przecież już mnie tak nie rusza. Niech będzie. Dzisiaj postanowiłam przesłuchać chociaż część playlisty, żeby wprowadzić ewentualne zmiany, coś dodać, coś usunąć. I włączyła się TA piosenka. Pomyślałam, że to nic, dam radę. I bym dała, oczywiście. Ale zachciało mi się skonfrontować to z Twoim zdjęciem. I wiesz co? Również nic. Stwierdziłam, że faktycznie już mam to za sobą. Nie czułam nic. Może zaczynałam odczuwać lekkie obrzydzenie, bo tego nigdy w pełni nie potrafiłam do Ciebie poczuć. Wiedziałam, że ostatecznym testem będzie przeczytanie Twoich ostatnich słów. I też było w porządku. Dopóki nie dotarłam do momentu, gdy pisałeś powiedz mi, a ja później napisałam przyjdź.
Na nowo poczułam złość, bo skoro prosiłeś żebym Ci powiedziała to jak mogłeś nie przyjść żeby tego wysłuchać? Oczywiście, wiem dlaczego nie przyszedłeś i nawet to jakoś rozumiem. Ale jeśli nie chciałeś słuchać, nie trzeba było prosić o słowa. To zawsze było moje zadanie, czyż nie?

Przerażał Cię moment, który miałby nastąpić właśnie teraz. Rozstanie. Nigdy się nie dowiedziałeś, że nawet przez chwilę nie próbowałabym Cię tu zatrzymać. Widzieliśmy to samo, tylko w zupełnie inny sposób. Ty widziałeś wieczną walkę, zabijanie się, przeplatane chwilami szczęścia i bolesnym rozstaniem. Widziałeś wybuch Supernowy, która pogrążyłaby w ciemności nie tylko nas. Nie mogę mieć do Ciebie żalu, że przez ten cały czas to o kogoś innego martwiłeś się bardziej. Ale chciałam żebyś ten jeden raz mógł zobaczyć mnie, nas. Ale widziałeś ciemność, która by wszystko pochłonęła. Wszystko, co kochałeś i co mogłeś pokochać. Ja widziałam kilka miesięcy szczęścia przeplatanych wybuchami zazdrości i kłótniami i rozstanie, które nie byłoby bolesne. Bo miałoby za sobą te wspólne miesiące, a nie ciemność. Zostawiłoby światło. Światło, którego mnie pozbawiłeś.

Powinniśmy się teraz żegnać. Spleść dłonie, języki, ciała, które nigdy się nie poznały. Powinniśmy żegnać się w najbardziej namiętny sposób, jaki można sobie wyobrazić. Zapamiętywać każdą wypukłość na ciele, każde wklęsłe miejsce, każdy pieprzyk i bliznę. Żeby później uśmiechać się na to wspomnienie. Bo byłoby dobre, byłoby w nim światło.

Mówiłeś powiedz, ja mówiłam przyjdź. Nigdy się nie przywitaliśmy, więc nie możemy się żegnać. Uciekłeś z tego miasta już dawno temu. A to były ciężkie miesiące. I myślę, że dzięki Tobie mogłoby być odrobinę bardziej znośne. Ale nie były. Mam nadzieję, że uśmiechasz się więcej, niż uśmiechałbyś się będąc tu, ze mną. Bo jeśli nie, to znaczy, że to nie była dobra decyzja. A mam nadzieję, że była taka chociaż dla Ciebie.

Powinniśmy się żegnać.

środa, 9 marca 2016

8 marca

Mam ochotę wsiąść do samochodu i jechać przed siebie. Jak najdalej. Nieważne gdzie. Byleby jechać. Mimo, że prawo jazdy mam od paru lat, bardzo rzadko nachodzi mnie chęć żeby usiąść za kierownicą. Teraz bym usiadła. Równie dobrze zadowoliłabym się miejscem pasażera. Byleby jechać przed siebie cały dzień, całą noc, słuchając dobrych piosenek. Bo chyba to przez piosenki z pewnego radia mnie tak naszło. Piosenki, przy których dobrze się jedzie, bo dobrze się (nie)myśli. Ale tu nie mogę liczyć na przejażdżki z A. Nie mogę liczyć na przejażdżki z kimkolwiek. Chyba, że tramwajem. Myślenie i milczenie, albo "impreza" w samochodzie. Chyba mi tego brakuje. To pewnie uroki wiecznego dojeżdżania gdzieś. A dzisiaj pojechałabym bardzo.

Dzień Kobiet. Nigdy nic szczególnego. Zawsze to samo - kwiaty, słodycze. Przez wiele lat irysy od mojego ojca, taki rytuał. Ale przecież kwiatów nigdy za bardzo nie lubiłam. Dlatego, gdy podczas przeprowadzki, mama wpychała mi miliony różnych szklanek (ale żadnego dużego kubka!), wepchnęła mi też nieduży wazon; to zapytałam zdziwiona po co mi to cholerstwo.
-No a jak dostaniesz kwiaty?
-A niby od kogo?
No właśnie. Od kogo miałabym tu dostać kwiaty? Mamunia pewnie liczyła na tłumy adoratorów wystających pod moim balkonem. A stał tylko jeden i to chyba nie do końca ze względu na mnie, nawet jeśli mu się tak zdawało. Dobra, może też miałam cichą nadzieję na jakieś randki, może i kwiaty właśnie. Ale wazon stoi dalej na jednej z najwyższych półek, zepchnięty na sam tył. Pusty.
A dzisiaj chciałabym, żeby pusty nie był. Okazało się, że bardzo nie doceniałam tego dnia. Pewne rzeczy były oczywiste, jak właśnie kwiaty, które dostawałam od dziecka, żebym przez jeden dzień w roku mogła poczuć się kobietą, a nie dziewczynką. A w tym roku tego zabrakło. Nie było nikogo, od kogo mogłabym te kwiaty dostać. A ojciec nie złożył nawet życzeń, chociażby głupim esemesem. Zresztą życzeń zbyt wiele też nie było.
Chociaż obudziłam się w dobrym humorze, bo to przecież nasz kobiecy dzień. Zobaczyłam jedną wiadomość z życzeniami. Tylko jedną. Pomyślałam, że później pewnie przyjdzie więcej. I tak też było, chociaż nadal nie było tego dużo i większości to osoby, których prawie nie znam i mogłyby dla mnie nie istnieć. Wywlokłam się z łóżka z nadzieją, że może poza domem czeka mnie coś dobrego. Mijałam ludzi z kwiatami. Facetów, którzy nieśli je dla swoich kobiet. I kobiet, które już je dostały. Może ktoś by się chociaż do mnie uśmiechnął? Nie? Serio? Ja obcym ludziom mówię "na zdrowie", gdy kichają, a nikt nie może się do mnie nawet uśmiechnąć?
Wróciłam do domu z kwaśną miną, ale zabrałam się za robienie obiadu. Jedzenie zawsze poprawia humor i samo przygotowywanie go również. Zwłaszcza, gdy gotuje się nie tylko dla siebie. Dzisiaj bowiem dokarmiałam schorowanego W. Oczywiście, myślami będąc gdzie indziej, źle ustawiałam temperaturę w piekarniku i musiałam dopiekać frytki z batatów, przez co były chujowe i cóż, obiad był o wiele później niż planowałam. Ale cóż, to tylko frytki, bohaterem obiadu miały być przecież burgery. Szybko ułożyłam wszystko na tacy, żeby za bardzo nie wystygło i poleciałam do W., bo przecież jest chory, nie będzie łaził i zostawiał mi zarazków w mieszkaniu. I to właściwie był najprzyjemniejszy punkt dnia, bo wszystko mu smakowało, chociaż nie obeszło się bez pociskania. Ale miło usłyszeć parę komplementów na temat jedzenia, które zrobiłam, zwłaszcza, że ciągle nie czuje się zbyt pewnie ze swoimi daniami. I miło było posiedzieć, porozmawiać i pożartować, zupełnie jak kiedyś. Nie ma to jak najobleśniejsze opowieści o gilach zaraz po jedzeniu. Lub przepraszanie za pierdzenie, bo w towarzystwie damy nie wypada i późniejsze szukanie tej damy w pokoju, bo przecież oboje wiemy, że nią nie jestem.
Wróciłam do pustego mieszkania-bez-kwiatów, włączyłam kolejny odcinek serialu i wyciągnęłam ogromne pudełko lodów. Przypomniały mi się życzenia wujka, jakie mi złożył rok temu: żebyś za rok nie spała sama. No cholera, jednak spałam. I wtedy się popłakałam. Jakiś głupi dzień kobiet przytłoczył mnie bardziej niż nieudane urodziny. Dzień, którego nigdy nie doceniałam, a jak pierwszy raz w życiu wyglądał inaczej, okazało się to niezbyt przyjemne. Bo mimo że nie lubię kwiatów, zawsze miło dostać nawet tulipana-impotenta, którego kiedyś zafundowali nam chłopcy z klasy. A tutaj nie ma nawet jednej osoby, od której mogłabym go dostać.

Wsiadłabym w samochód i pojechała daleko.


czwartek, 25 lutego 2016

List o widmach przeszłości

Przepraszam, nie mogłam. Nie byłam w stanie... Nie mogłam się ruszyć, tak jak teraz nie potrafię znaleźć odpowiednich słów. Stałam jak sparaliżowana, wpatrzona w to jedno szczególne drzewo. I nie mogłam się ruszyć. Przecież jak tylko je zobaczyłam, od razu pomyślałam, że chociaż do drzewa będę mogła się przytulić. Ale nie mogłam. Mimo, że (jak zostało zauważone) nadal nie maluję paznokci.
Może to dlatego, że nie widziałam tam tylko drzewa? Widziałam tam Ciebie. I nie mogłam, no bo jak? Jakbym mogła, jeśli byś tam po prostu stał, podejść i się przytulić jak gdyby nigdy nic? Mimo, że zawsze chciałam. Zawsze się śmiałam, że nie będę umiała się powstrzymać, żeby tego nie zrobić, jak się w końcu zobaczymy, bo przecież tak mam. A Ty panikowałeś, że musisz się najpierw oswoić. Wyobrażałam sobie Twoją przerażoną minę przy pierwszym spotkaniu i czekanie czy faktycznie to zrobię. A pewnie miałabym to, co w nocy. Paraliż. Choć tutaj nie musiałam się przejmować dotykiem, nie musiałam czekać na oswojenie się. Bo to tylko drzewo. Ale może to ja muszę się oswoić?
To miejsce, bardziej święte niż cmentarz i drzewo, które jest bardziej dosłownym pomnikiem niż ten, na którym wypisano Twoje imię, przywołało silne emocje. Realne miejsce, nie internetowy pomnik, który znają wszyscy i nie ten drugi, który zna może ciut mniej osób, a dla mnie jest szczególny. Wiesz, on też opuścił to miejsce, jak Ty kiedyś chciałeś, ale Ci zabroniłam. Miejsce, w którym i Ty dla mnie postawiłeś pomnik, którego szukałam kiedyś przez pół nocy. Jeden jedyny dla mnie. Kto by się domyślił? Nawet mi by było ciężko, gdybyś mi nie powiedział. Twoje tak nieoczywiste słowa. Tyle miałam. Plus kilka ciemnych liter schowanych w kopercie. Uśmiecham się, bo wiem. Koperta nie jak pomnik, lecz jak skarb. Żadnych realnych miejsc. Nawet to miasto, nigdy nie nasze, nie stało się pomnikiem. Nie miałam nic, więc pragnęłam stanąć nad grobem pozbawionym Twojego ciała, bo żegnać nie wystarczy się muzyką i słowami. Nie wystarczy mówić do gwiazd, to wciąż za mało. I w ogóle nie zdawałam sobie z tego sprawy. Z listopadem minęła chęć by pójść na cmentarz. Ale w nocy znalazłam się w miejscu o wiele ważniejszym.
Ciągnęło się za nami widmo spędzonych w tym miasteczku chwil. Ignorowałam je. Łatwiej było mi widzieć ducha dziewczynki, która tam dorastała, a którą później poznałam na zdjęciach. Zresztą, skupiłam się na szlaku dziecięcych przygód i sama poczułam się o 20 lat młodsza. Chodzenie po niemieckim cmentarzu - zupełnie jak u mnie. Przełażenie przez siatkę, żeby dostać się na plac zabaw identyczny jak ten, na którym się bawiłam. Rozpędzona stara karuzela, która bujała się, ostrzegając, że w każdej chwili może się rozsypać. Ale i tak wywołała najwięcej śmiechu. Więcej niż ukochana huśtawka.
Czułam się bezpiecznie w domu, pod kocem, pijąc na przemian piwo i wino. Mimo wszystko w tym miejscu nie odczuwałam Waszego widma. Jedynie swoje własne, sprzed roku. Najlepszy na świecie piernik przygryzany do zodiakalnych opowieści. Moje łzy na tym głupim programie i cała wcześniejsza walka z dekoderem, niepotrzebne zamieszanie. Rozmowy lekkie i przyjemne, trudne i pełne emocji. Mimo wszystko, bezpiecznie. Z tego bezpieczeństwa wyrwało mnie pytanie: idziemy się przejść? I poszłyśmy.
Ja koślawo przez bolące po wcześniejszych wygłupach biodro. Trzęsąc się ponoć z zimna. Teraz nie mam pewności czy dlatego. Nie mogłam dłużej ignorować tego widma. Po chwili dotarłyśmy do tego miejsca, w którym ogarnął mnie paraliż. Historia, w którą aż ciężko uwierzyć. Ale przecież stałam tam, opierając się o to największe drzewo. Czy w życiu też się na nim nie opieram? Może nawet za bardzo. Stałam i nie mogłam się ruszyć. Patrzyłam na drzewa i widziałam Was. Nie mogłam się ruszyć. Być może, czułam się trochę jak intruz, który nie powinien tam się znaleźć. Ale byłam tam. Ja, która przecież na to nie zasłużyłam. Och, i nie mów mi, że jest inaczej.
Po powrocie, koc był pozbawiony aury bezpieczeństwa. Papierosy w kuchni przeplatane rozmowami o Tobie i o nim. A później, jedno pytanie, jeden pomysł, o którym nigdy nie pomyślałam. Bo przecież nie mam nic, nie mam nawet miejsca. A w tym, w tym jednym miejscu, nie mogłabym. Mam swoje słowa, które nie są głupim pomysłem i inne miejsce przepełnione Tobą, choć nigdy się nie przyznałam. I może to sposób, ale nie wiem czy chcę Cię żegnać. To, że powinnam, rozumiem. Ale nie wiem czy chcę. Bo cóż mam poza miłością do Ciebie? Miłością, która już nie przeszkadza i nie krzywdzi. Wiem, że z tą raną w sercu nigdy nie ruszę do przodu. Teraz nawet nie chcę, już nie ze względu na Ciebie. Patrzę na Twoją Aktoreczkę i widzę w niej siebie, choć jej rana jest niewątpliwie głębsza. Przecież miłości nie da się pogrzebać. Osuszam łzy chusteczką jakby znów zmarła cząstka mnie. Co mi zostanie jak to zrobię? Powiesz, że prawdziwa wolność i szczęście. Szczęście, które uzależniam od innych.





Odcięte skrzydła, byłam połamana
Miałam głos, miałam głos, lecz nie mogłam śpiewać
Ty byś mnie uspokoił 
Wiłam się na ziemi
Taka zagubiona, grania została przekroczona
Miałam głos, miałam głos, lecz nie mogłam mówić
Ograniczyłeś mnie
Teraz usiłuję polecieć

poniedziałek, 22 lutego 2016

Ideały upadają, a siwe włosy znajduje się nagle

Co mówicie o bliskich, gdy was nie słyszą?
Pomijamy tutaj chwilę złości itepe, skupmy się na pozytywnych rzeczach.
Jestem z tych osób, którym ciężko przychodzi mówienie o uczuciach, a powiedzenie kocham cię to już  w ogóle abstrakcja. Im bardziej mi na kimś zależy, tym jest mi trudniej. Dlatego myślę, że wiele bliskich mi osób, mogłoby się zdziwić, co o nich mówię, gdy nie słyszą. Zwłaszcza, gdy, cóż, gadam sama ze sobą. Jakby ktoś tak stał za mną, zupełnie nieświadomą czyjejś obecności, pewnie cholernie by się zdziwił. Chociaż to pewnie zależy kto by tam stał. Bo ostatnio ciągle się uczę, że czasami trzeba pewne rzeczy powiedzieć i staram się to robić. Choć pewnie nigdy w pełnym wymiarze. Tak już mam, co zrobić. Co zrobić? Właśnie starać się coś z tym zrobić. A mogę śmiało powiedzieć, że przez ten hm, rok, dojrzałam, o czym niech świadczy odkryty niedawno pierwszy siwy włos. Ale o tym zaraz. Myślę, że to przykre, gdy nie można, przez swoje bariery, powiedzieć bliskim tego, co mówi się o nich innym. Tego jak się nieraz martwimy, jak podziwiamy, jak kochamy po prostu.

No ale co z tym włosem?
No a z włosem to, że się nagle pojawił. A raczej został nagle odkryty, kto wie jak długo się przede mną chował. Przerażenie w moich w oczach, z ust padło smutne no jak to kurwa? i skończyło się na przeżywaniu cały dzień, że ja to się już starzeję! A po co ten dramat ja się pytam? Zamieńmy starzeję na dojrzewam i będzie lepiej. Bo człowiek przecież dojrzewa przez całe życie i za 10 lat spojrzę wstecz i powiem łomatuniu jaka ja głupia byłam! A samo dojrzewanie jest fajne. Rozmawiasz z rodzicami jak z innymi dorosłymi ludźmi, nie jak z rodzicami. A i oni traktują cię ciut poważniej. Chociaż myślę, że to też na skutek mojej wyprowadzki.

Jak dojrzewają i co mówią (nieraz wprost) bohaterowie książek?
Wszyscy, którzy czytali Zabić drozda pamiętają małą Skaut, która w nosie miała popołudniowe herbatki, za to wolała latać w ogrodniczkach, bo jest z Finchów to jej wolno. Wiadomo także, że Skaut miała ojca Atticusa, który był ideałem nad ideałami. Jak każdy ojciec dla każdego dziecka. Do czasu. U Skauta ten etap przeciągnął się aż do 26 roku, czyli do kolejnej książki (choć, o dziwo, napisanej wcześniej) Idź, postaw wartownika.
Przywitajmy się z dorosłą już Jean Louise. Najlepiej, gdy sami jesteśmy w podobnym wieku, żyjemy z dala od domu, tak żeby się lepiej wczuć w postać. A teraz, przepraszam bardzo, spoilery. Przeważnie dość szybko odkrywamy, że rodzice nie są chodzącymi ideałami, co szczególnie się odbija na naszych relacjach z nimi w tzw. okresie dojrzewania. Idealny świat Skaut nie został zburzony nawet wtedy i jej ojciec nadal był taki sam, idealny. Ale okres dojrzewania to jedno. Czasami oczy otwieramy po 20 roku życia, na inne sprawy i toczymy swoistą wojnę z rodzicami. Nie wiem jak wy, ale ja tak miałam. Jean Louise nie. Do czasu, oczywiście.
Przez całą książkę targały mną różne emocje. Zastanawiałam się czy Skaut jest tak zaślepiona w swoje cudne życie panienki z dobrego domu, której pozwalano na wiele, bo jest z Finchów, że nie widzi, że innym jest ciężej? Głupia, myślę, i tyle. Ale potem ta sama osoba rozmawia z głupiutkimi kobietkami na słynnej kawce i wytyka im brak samodzielnego myślenia, chociaż w przystępny sposób. Nawet Skaut potrafi nieraz ugryźć się w język, powinnam brać przykład. I wtedy myślę, że dorosła Jean Louise jest po prostu niedojrzała. Jej ideały nie upadły, żyje w swojej bańce, a gdy ta pęka, nie wie czy to ze wszystkimi dookoła jest coś nie tak czy z nią, bo czuje się opuszczona i skrzywdzona. I przede wszystkim, oszukana. I tym razem nie potrafi trzymać języka za zębami, ani używać delikatnych słów. Prowadzi swoją własną wojnę z ojcem. Wiecie jak to jest, sami możemy mówić najgorsze rzeczy o rodzicach, ale komuś na to nie pozwalamy. Ale też nieraz swoim rodzicom trudniej wybaczyć. Więc patrzymy na wszystko z boku: Atticus, który nie jest już idealny (jest człowiekiem, popełnia błędy, staramy się zrozumieć), ale jest stary (więc jakoś łatwiej wybaczyć pewne rzeczy). Po drugiej stronie mamy wściekłą Jean Louise, która chce skrzywdzić ojca (tego miłego, starszego pana), tak jak on skrzywdził ją. Patrząc z perspektywy dziecka, krzyczymy: naprzód, Skaut, bierz go! Ale nie jesteśmy już dziećmi i rozumiemy, że taki starszy schorowany Atticus może zaraz umrzeć i Skaut nigdy sobie nie wybaczy tego, co powiedziała. Na szczęście Atticus nie umiera, nie jest nawet tego bliski. Ale ja się wkurwiałam na Jean Louise, że tak się zwraca do ojca. Starego ojca. Niedojrzała. Ale czy na jej nie miejscu nie czułabym się podobnie? Może użyłabym łagodniejszych słów, ale sens byłby ten sam. Bańka pękła, Skaut mogła stać się kobietą, która wiedziała, że w razie śmierci ukochanego ojca, poradzi sobie sama. Czasem trzeba drastycznych przeżyć, żeby dojrzeć. A skoro Skaut ich wcześniej nie miała, to nie możemy jej winić za niedojrzałość.

I co teraz?
Teraz uczymy się na błędach, wyciągamy wnioski, żyjemy dalej. Czyli ja się cieszę z mojego siwego włosa, jak ze zmarszczek, do których już przywykłam; staram się okazywać miłość bliskim, tak jak potrafię i staram się robić to lepiej.

niedziela, 7 lutego 2016

Am I SAD?

SAD (seasonal affective disorder), czyli depresja sezonowa lub choroba afektywna sezonowa.

To tak dla wyjaśnienia, żeby było wiadomo o czym mowa. Nie będę tu przepisywać regułek, które można łatwo znaleźć. W skrócie chodzi o "łapanie doła" w okresie jesienno-zimowym, który ustępuje wiosną/latem, czasem przechodząc wręcz w manię.
A teraz od początku i w większym "skrócie".

SAD, trzy literki, które pojawiły się w książce, pośród innych literek (takich jak AA czy DDA lub PTSD). Te trzy mi nic nie mówiły, więc postanowiłam sprawdzić CO TO JEST. No i sprawdziłam i miałam kilka jebs, kilka przebłysków, parę wtf, wątpliwości, pytań, więc... Spiszę to tutaj.

No bo niby nie ma co się wielce przejmować, wiele osób czuje się gorzej w okresie jesienno-zimowym, wielkie mi halo. Na wiosnę więcej słoneczka, dłuższe dni to i przyjemniej się robi. I tak zaczęłam analizować, że swoją psychoterapię zaczęłam właśnie jakoś na przełomie paździerza i liściopada. I ponoć było kiepsko i w ogóle w ogóle. Pani Terapeutka powiedziała, że no no, rok psychoterapii to będzie chyba mało. A na ostatniej wizycie byłam w kwietniu następnego roku. Wiosna. Pani Terapeutka była w szoku, że ojej tak szybko, to cudownie, ale coś za szybko, oby pani nie wróciła. A ja co? Z totalnego dołka i braku chęci do życia, wulkan energii, nowych wyzwań, możliwości, bum pierdut, gotowa do działania. No jeny, kto tak nie reaguje na wiosnę? Ciężko mi sobie przypomnieć każdą jesień i każdą wiosnę, żeby ustalić czy ten schemat się powtarza. W sensie, czy za każdym razem pod koniec roku mentalnie umieram itede, wiecie o co chodzi. Ponoć, żeby mówić o SAD, wystarczy wziąć dwa ostatnie lata, w ciągu których w okresie jesienno-zimowym możemy zauważyć spadek aktywności (a także lęki, obniżenie nastroju, unikanie ludzi/pracy, bla, bla) dłuższy niż dwa tygodnie, a wiosną jego remisję lub właśnie manię. Bierzemy pod uwagę także dodatkowe czynniki jak np.: ŚMIERĆ BLISKIEJ OSOBY, PROBLEMY W PRACY. Great. Ale dobra, dobra, to może być naciągane, wiadomo, listopady bywają trudne ze względu na śmierć i jej rocznice (lub inne takie złamane serduszka). Stycznie z tym swoim poświątecznym powrotem do rzeczywistości i pindami w pracy. Cóż. Nie jestem jedyna, A INNI SOBIE RADZĄ. No, radzą, radzili, gdy ja odliczałam dni do Yule, BO DZIEŃ BĘDZIE DŁUŻSZY. BYLE DO WIOSNY, gdy to nie pomogło. I spoko, pewne ryzykowne decyzje, odżyłam, mrozy minęły, czuć wiosnę... Przypadek? No właśnie, czy to przypadek? Czy każde jesienno-zimowe obożechceumrzeć, niechcedoludzi to przypadek? I czy przypadkiem jest każdy wiosenny uśmiech, skakanie jak debil, bo nakurwiamżycie? No ludzie, skąd to wiedzieć? Ale, ale, wracamy do psychoterapii... Wiosna. W tych wszystkich przypadkach czy i to było przypadkiem?

Odpowiedzi nie ma, bo nie będę sobie stawiać sama diagnozy. Może to nie odpowiedź, a jakieś wyjaśnienie. Któż to wie?
Zostaje dalsza obserwacja i ewentualne cośztymzrobienie.

A co można zrobić, poza ogarnięciem kogoś, kto postawi diagnozę i nie będzie chciał wydoić nas z ostatniego grosza? Fototerapia. Lub (uwaga!) wyjazd w słoneczne miejsca w okresie jesienno-zimowym. Niezłe jaja. Może w takim razie Kuba to przeznaczenie w tych wszystkich przypadkach?

niedziela, 31 stycznia 2016

Upadłam, poleżałam, a teraz wstaję!

Ostatni czas to była jakaś masakra. Czułam się jak zombie, albo gorzej. Wszystko się nawarstwiało, jedne sprawy nakładały się na drugie i nie miałam sił sobie ze wszystkim radzić. Przez tydzień nie chodziłam do pracy i trochę mi to pomogło, bo mogłam odsapnąć i złapać oddech. Ale to była prawdziwa cisza przed burzą. Nie mogłam spać, bo tak stresowałam się samą pracą. Samą myślą, że mam tam znowu pójść. W końcu zrezygnowałam z pracy całkiem, co było ryzykownym posunięciem, bo jestem bezrobotna, ale liczę, że szybko znajdę coś innego.

Byłam wszystkim wykończona, nawet nie byłam w stanie płakać nad swoim losem. Miałam iść odreagować, pośmiać się może, popaść w alkoholowe zapomnienie, bo przecież tak najprościej. Ale nie miałam sił na udawane uśmiechy, na opowiadanie wszystkiego kolejny raz i słuchania tych samych komentarzy. Posłuchałam siebie. Kolejny raz. Zostałam w domu, poświęcając czas tylko sobie. Włączyłam swoją ukochaną starą mantrę (ktoś by powiedział, że widelce w dupie. nie pytajcie), zapaliłam świeczki i usiadłam wygodnie. Wiem, zawsze mam problem z medytacją, z wyciszeniem się, ale często po prostu za bardzo się spinam i dlatego nie wychodzi. Postanowiłam się tym nie przejmować i po prostu się zrelaksować. Posiedzieć, wyciszyć się na tyle ile to możliwe, skupić się na swoim oddechu. Tylko tyle. Po pewnym czasie zorientowałam się, że nawet już nie wiem czy oddycham. Znaczy, wiedziałam, że muszę to robić, inaczej bym nie żyła. Czułam ruchy klatki piersiowej, ale były tak odległe, że jakby nie moje. Czułam tylko to i dalekie bicie serca. I spokój. Który zakłócały bachory sąsiadów, wraz z psem, ale mój zen wygrał. Chociaż raz. Wiedziałam, że nie uda mi się wejść na tyle głęboko, żeby dostać się do swojego ogrodu (co nie udaje się już od bardzo dawna), ale to wystarczyło. Wystarczyło, żeby "wewnętrznie ogarnąć sobie dupę" i poczuć się lepiej. Leżałam na podłodze i słuchałam Fever Ray. Jak rok temu. W ten dobry sposób. Uśmiechałam się do siebie i cieszyłam każdym dźwiękiem. Później dopadła mnie wena i musiałam trochę popisać. Właście mam wrażenie, że wena trzyma mnie cały czas, bo poza kilkoma wierszami, napisałam 3 listy, no i teraz nakurwiam posta... Anyway, po tym relaksie postanowiłam wrócić do świata internetowego, z którego uciekłam na tą chwilę, żeby nikt mnie nie niepokoił. I dostałam cudowne wieści. Śmiałam się na głos i popłakałam się ze śmiechu. Oczyszczenie.

To wszystko mi dało siłę do walki z nową rzeczywistością. Chciałam dać sobie weekend na oddech, na odpoczynek, bez przeglądania żadnych ofert, bez stresu o to. Ale prawda jest taka, że już wysłałam parę aplikacji. Dzisiaj byłam na spacerze, dzięki któremu utwierdziłam się w przekonaniu, że dam radę. Mimo tych złych symboli w snach. Nawet postanowiłam powiedzieć o wszystkim mamie, chociaż chciałam jej oszczędzić stresów. I w końcu mnie odwiedzi w Poznaniu.

Jest tak dobrze, że zaraz pewnie coś pierdolnie, co? Trudno. I z tym sobie poradzę, cokolwiek by to nie było. Czasami trzeba upaść, dojść na dno. Czasami trzeba tam poleżeć, może się nad sobą poużalać, ale potem się wstaje z nową siłą i dalej robi się swoje. Sama jestem w szoku, jak wszystko się zmieniło. Jak ja się zmieniłam przez ten krótki czas. Bo było naprawdę kiepsko. Stare nawyki zaczęły brać górę. Otaczałam się wymówkami. Nawet chciałam zrezygnować z wyjazdu w Bieszczady. I daję wszystkim prawo do walnięcia mnie w łeb jeśli będę szukać debilnych wymówek żeby nie jechać. Pojadę i koniec. W końcu gdzieś muszę znaleźć męża!

Odżyłam. Inaczej tego nazwać nie umiem. Po prostu odżyłam i jest mi z tym cholernie dobrze. Geez, przecież dzisiaj uśmiechnęłam się do jakiegoś dzieciaka w parku! Ja! Ale kurde, chce mi się do ludzi. Tak jak cały czas ich unikałam, nie odpisywałam, nie odbierałam telefonów, teraz mi się chce do ludzi. Czuję, że nadal jestem trochę ze szkła, na pewne rzeczy trochę przeczulona, ale na to potrzeba więcej czasu. Chociaż bardziej niż do ludzi chce mi się... do lasu. Tak.
Silni ludzie nie spychają innych w dół, tylko ciągną ich w górę. A ja, postanowiłam sama dla siebie być silnym człowiekiem i samą siebie wyciągnąć jak najwyżej. Oczywiście, mimo tego, że momentami czułam się cholernie sama, bo się odgradzałam od innych, miałam wielkie wsparcie. Nawet od osób, od których bym się nie spodziewała. Zawsze inni wierzą we mnie bardziej niż ja sama. Ale wiem, że nie mogę wiecznie polegać na kimś. I jestem z siebie dumna ile teraz zawdzięczam sama sobie. Króliku, też możesz być dumny. Jak zawsze, miałeś racje, panie mądraliński. Wystarczę sama dla siebie.

Ale teraz wracam i do ludzi, których kocham. Ciężki styczeń przyniósł zrozumienie, że kochać trzeba przede wszystkim siebie. Ale jak dobrze mieć innych do dzielenia się miłością. Dobrze nieraz zatęsknić. Bo i ja zatęskniłam i ja się cieszę na te spotkania. Nie tylko na jutro, ale na weekend. Bo wiecie, rodzice zawsze nas chronią, ale nie zdają sobie sprawy z tego jak często to my chronimy ich, nie mówiąc o naszych zmartwieniach. Odkładałam wizytę w domu. Wszystkim mówiłam, że jest w porządku. Nie chciałam żeby ktoś mnie tu odwiedzał, bo mam swoje życie, bez nich. A teraz nie mogę się doczekać wizyty mamy. Wczoraj pisałyśmy cały dzień, dzisiaj znowu do niej dzwoniłam. Dobrze czasami zatęsknić, żeby móc kochać jeszcze bardziej. Cieszę się, że mam za kim tęsknić. Że mam kogo kochać.



"Pamiętajcie zatem, fakt, że jesteście mali, nie oznacza, że brak wam sił."

czwartek, 28 stycznia 2016

Quo vadis

Quo vadis, pytam siebie wracając z pracy, gdy nogi prowadzą nie do domu, a do pobliskiego parku. Quo vadis, pytam, gdy chodzę po jeszcze mi trochę obcych alejkach. Quo vadis, redcar?

Siadam na brudnej ławce, bo, choć nogi prowadzą, nie mam siły iść. Wyciągam książkę, żeby nie wyglądało jakbym na kogoś czekała. Na kogoś, kto nie przyjdzie. Ironia. Przestaję czytać po paru zdaniach. Patrzę przed siebie. Co teraz? Czytam kolejne zdania. Podnoszę wzrok. Moje spojrzenie trafia na spojrzenia ludzi, którzy przechodzą koło mnie. Patrzą jakbym im coś zrobiła. Jakby siedzenie na tej brudnej ławce z książką było najgorszą zbrodnią przeciw ludzkości. Wam też coś, do cholery, zrobiłam?, myślę i zamykam książkę. Oddycham. Czuję łzy napływające do oczu. Nie, nie będę tu przecież płakać. Powstrzymuję łzy, tak jak to zrobiłam w tramwaju. Tak jak to zrobiłam w pracy, gdy odpalałam papierosa od papierosa, gdy trzęsły mi się ręce, a głos się łamał. Nie płakałam, gdy dzwoniłam do jedynej osoby na świecie, do której mogłabym zadzwonić i byłam wdzięczna, że mimo wszystko, mogę to zrobić.
Mija mnie biegnąca dziewczyna. Z daleka słychać muzykę wydobywającą się z jej białych słuchawek. Długi koński ogon kołysze się na boki. Biegnie jakby w miejscu. A mimo wszystko posuwa się naprzód. Jak to możliwe? Śledzę ją wzrokiem. Jest bardzo szczupła, pewnie dlatego, że biega. Jest już daleko, ale ciągle mam wrażenie, że biegnie w miejscu. Może to ja biegnę w miejscu?

Wstaję i odpalam kolejnego papierosa. Idę. Quo vadis? Choć z chęcią zostałabym na dworze, bo pogoda jesienna, nie mam siły na spacery. Wracam do domu. Przy wyjściu znowu mija mnie ta sama dziewczyna. Jeśli biegnie w miejscu, jak możliwe, że jest już tutaj? Może cały świat porusza się wolniej? A może tylko ja tak wszystko widzę? Ale nie, inni poruszają się normalnie. To ta dziewczyna biegnie w miejscu, choć posuwa się naprzód.

Nie płaczę. Podjęłam decyzję i czuję się lepiej. Wszystko analizuję, rozważam, obmyślam. Odgrywam rozmowy w głowie, myślę co dodać, co odrzucić. Przypinam sobie o jedzeniu. Jem to, co zostało mi z pracy. Dalej wszystko analizując, piszę smsy. Rozmawiam tu i tam, nawet z ludźmi, z którymi dawno nie rozmawiałam. Wszystko ogarniam i jednocześnie analizuję. Zasypiam spokojnie.

Śni mi się prezent od ojca. Taki, o którym by nigdy nie pomyślał. Z którego cieszę się jak dziecko i tak samo cieszyłabym się w rzeczywistości. Już zapomniałam, że coś takiego chciałam. Zapomniałam, że rozmawiałam o tym z Królikiem, bo przecież jestem głupia i na filiżanki i na Piękną i Bestię.
Śni mi się młodszy brat mojego ojca. Idzie gdzieś daleko, przed nami. Zawsze wesoły, teraz smutny, widać nawet z daleka. Wołamy go. Odwraca się zrezygnowany, wzrusza ramionami i idzie dalej. Widać, że łysieje. Jest dużo niższy i trochę grubszy. Od tyłu wygląda zupełnie jak starszy brat mojego ojca.

Budzik. Nie wiem co się dzieje, gdzie jestem, jaki jest dzień. Dostaję smsa, czytam i powoli sobie przypominam, ale wszystkie emocje jeszcze śpią. Tak dobrze mi się spało. Pierwsza noc od długiego czasu przespana spokojnie. Utwierdzam się w przekonaniu, że podjęłam dobrą decyzję.

Wstaję. Mam czas na zjedzenie śniadania, które uspokaja mój żołądek. Znowu jestem cholernie wdzięczna za smsy. Palę papierosa w drodze na tramwaj. Mijam, jak każdego dnia, tych samych ludzi. Każdy dzień taki sam. Ktoś zauważy mój brak? Będą się zastanawiali czemu już mnie nie mijają, tak jak ja zastanawiam się co z chłopakiem z tramwaju, do którego nigdy się nie uśmiechnęłam? W tramwaju zaczynam się stresować. Smsy mnie rozluźniają, uśmiecham się do telefonu, jest mi lepiej.
Wysiadam. Idę jak na skazanie. Stres podskoczył. Nogi mam jak z waty. Idę. Serce mi wali, nie mogę złapać tchu. Nagle czuję silny, ale przyjemny, ciepły wiatr, owiewa mi twarz. Kolejny podmuch, biorę wdech, uspokajam się. Dziękuję, mówię do wiatru. Uśmiecham się, idę, chociaż coraz wolniej.
Wchodzę. Mijam mniej lub bardziej uśmiechnięte twarze. Wszystko załatwiam, wyjaśniam. Nie musiałam mówić połowy rzeczy, które sobie przygotowałam. Mijam bez słowa, bez spojrzenia. Wychodzę.

Piszę smsy do kilku osób, wszyscy się martwią, trzymają kciuki, życzą powodzenia. Odpalam papierosa. Idę na tramwaj. A tak naprawdę... Quo vadis? Tłumaczę sobie, że muszę złapać chwilę na oddech, później pomyślę, później się pomartwię, choć nie ma na to czasu.
W tramwaju dalej piszę, a pomiędzy smsami pytam siebie: quo vadis? Potrzebuję od kogoś potwierdzenia, że dobrze zrobiłam. Chcę usłyszeć, że podjęłam dobrą decyzję. Wracam i idę spać.

Budzę się. Jest jasno. Nie wiem co się dzieje, jaki jest dzień. Jest jasno. Zaspałam? Nie poszłam? Dochodzę do siebie. Jest jasno. Mam na sobie ubranie. Byłam. Wszystko już za mną.

Wychodzę do biblioteki. Jest mi lepiej. Jest ładny dzień. Opowiadam przebieg sytuacji, mówię, że mi lepiej.
Robię zakupy, kilka rzeczy na pocieszenie. Cudowny deszcz, z którego nie chciało się uciekać. Taki symboliczny, na oczyszczenie.
Wracam. Dostaję drobiazg, też jakby na pocieszenie.
Rozmawiam z mamą unikając tematu. Później jej powiem.
Wychodzę.

Idziemy na tramwaj. Palę papierosa. Rozmawiamy, śmiejemy się. Jest o wiele chłodniej.
W tramwaju tłum. Gdzie ci ludzie tak jeżdżą? Ach, inni nadal mają pracę.
Wysiadamy.

Chodzimy między butami, spodniami, pleckami, kurtkami, łukami... Dochodzi znajoma. Szybko tracę zainteresowanie.
Dostaję wiadomość, na którą czekałam. Bawi mnie.
Chodzimy dalej, zachwycając się sypialniami, łóżkami, półkami, lampami, świeczkami, talerzami... Chodzę za nimi, podążając za strzałkami na podłodze. Quo vadis, znów pytam siebie.
Czuję się zmęczona. Przestaję się śmiać.
Wracamy.
W ciepłym tramwaju zmęczenie bierze górę. Zmęczenie i pierwsze wątpliwości o swoją przyszłość. Quo vadis? Łzy napływają mi do oczu. Jak zawsze nie w porę. Wysiadamy.
Idziemy, a ja czuję jak opuszcza mnie zmęczenie, Mogłabym jeszcze iść i iść i iść. Ale... dokąd?

***
Padam ze zmęczenia, z wycieńczenia nerwowego, z niewyspania, z nadmiaru emocji i wrażeń. Nie mam czasu na odpoczynek, na chwilę wytchnienia, na zregenerowanie sił. 
Zbyt łatwo wytrącić mnie teraz z równowagi. Jestem ze szkła. Jak szklany człowiek może stanąć do walki?

Gdzież są te twoje szklane domy?

niedziela, 24 stycznia 2016

Z serii: listy niewysłane

Drogi A.,
nie wiem czy mogę się tak do Ciebie zwracać, chociaż nie wiem jak inaczej miałabym zacząć. Zresztą, nieistotne. Wiesz, przez chwilę pomyślałam, żeby naprawdę do Ciebie napisać, żeby Ci wszystko wysłać, ale... Po co? Dlatego piszę tutaj. Pewnie wyrzuciłbyś mi, że mogłabym pisać do swojego "idealnego Królika", ale nie, nie mogę. Nie mogę, bo on chciałby mi pomóc, kopnąć mnie w dupę, żebym się ogarnęła. Nie chcę tego. Rozpadam się i cholernie się boję, tego co się dzieję. Boję się wielu rzeczy. Ty byś to zrozumiał. Wiesz jak strach nieraz potrafi paraliżować. Możesz się śmiać nadal, że mogłabym porozmawiać z Nią. Ale gdy pyta co się dzieje, nie umiem odpowiedzieć. Bo nie wiem. Przez cały tydzień się nad tym zastanawiam i nie wiem co takiego się dzieje, że nie mogę się pozbierać. I nie wiem nadal. Może wszystko się skumulowało i opuściła mnie energia. Ale zdałam sobie sprawę z jednej rzeczy.
Nie umiem kochać. Wiem, że mam w sobie dużo miłości i jak kogoś pokocham to tak mocno, że to aż boli. Niestety, nie tylko mnie. Nie umiem tej miłości okazywać. Biorę coś za pewnik. Jestem zazdrosna, jak dziecko o swoją zabawkę. Po tym jak zniknąłeś, zrozumiałam jaka moja miłość jest upośledzona. Toksyczna. Ludzie się ze mną szarpią. Wiem, że nieraz lepiej byłoby odejść. I miałeś rację, że to zrobiłeś. To by nas zniszczyło. I pewnie zniszczyłoby o wiele więcej. Nie myśl sobie, że nie mam żalu. Mogłeś przyjść, powiedzieć mi wszystko prosto w twarz, jak prawdziwy mężczyzna. Tego nie umiem Ci wybaczyć. Że stchórzyłeś. Posłużyłeś się Nią, żeby wszystko wyjaśnić. Nią. Wiesz, z jednej strony cieszyłam się, że to Ona mi wszystko powiedziała, a nie Ty. Tylko, że czuła się winna. Jakby mi coś odbierała, chociaż to nie jej wina. Niczyja, tak naprawdę. Stało się, cóż. I może nieraz wolałabym, żeby stało się z kimś innym. Mogłabym przeklinać ją w myślach i to by trochę pomogło. A tak? Nie mogę nienawidzić kogoś, kogo kocham. Nie chcę. Wolę nienawidzić Ciebie, choć też nie umiem.
Za to Ty nienawidzisz mnie. Zrozumiałam, że wiele moich relacji z mężczyznami wyglądało w ten sposób. Jakiś utarty schemat. Od niekoniecznie wzajemnej fascynacji, przez kumplostwo lub flirt do fochów i nienawiści. Nawet w jakichś mało znaczących relacjach. Przypomniał mi się pewien chłopak, którego poznałam na wakacjach. Miałam 13 lat, on był 3 lata starszy. Myślał, że jestem w jego wieku, o czym nie widziałam. Fajnie nam się gadało, śmialiśmy się i "flirtowaliśmy". Po jakimś czasie zaczęliśmy się kłócić. Mam wrażenie, że wtedy dowiedział się ile mam lat, chociaż nie wiem gdzie tu była moja wina... Przerodziło się to w wojnę i demolowanie pokoju w środku nocy. A co takiego mu zrobiłam? Nic. Jak tak myślę, to przypominam sobie więcej takich sytuacji. Przecież zanim mnie znienawidziłeś, już nie mogłeś znieść moich fochów. Bo ja, po tym jak wszystko zrozumiałam, mogłam znieść Twoje, chociaż myślisz, że było inaczej. Wiem, może być tak, że przesadzam, bo za dużo rzeczy biorę do siebie i głupie docinki sprawiają mi ból. Myślę o nocy, po której mnie znienawidziłeś. Tu było podobnie, wiesz? Chociaż... Od początku.
Pamiętasz, jak opowiadałam Ci o swoim bracie? Wtedy nie pamiętałeś, a ja w końcu powiedziałam komu trzeba. Nie wiem czemu wtedy przyszło mi to do głowy. Może chciałam się usprawiedliwić, a może zaczęłam zauważać ten schemat, który teraz widzę wyraźnie. I napiszę to tutaj, przy tej garstce osób, choć nadal niczego głośno nie powiem. Ale może od czegoś trzeba zacząć. Skoro pojawił się klucz, trzeba próbować otworzyć drzwi.
Mój brat mnie molestował. O ile można to tak nazwać. Byliśmy dziećmi. Ciekawskimi dziećmi, które chciały poznać swoje ciała. Ot, przecież nic złego, to normalne. Wszystkie dzieciaki tak robią. W rodzeństwach mieszanych to nic nadzwyczajnego. Ale jeśli, nawet momentami mi to nie odpowiadało i czułam, że to nie powinno mieć miejsca to jak inaczej to nazwać jeśli nie molestowaniem? Nie będę się wdawać w szczegóły, ale prawda jest taka, że czasami mi się to podobało. Czasami sama tego chciałam. A później było mi niedobrze, bo to przecież mój brat, bo tak nie powinno być, bo to złe. I nienawidziłam brata. Od zawsze była to skomplikowana relacja. I do dzisiaj, potrafimy się świetnie dogadywać, śmiać się ze wszystko i za chwilę totalnie się nienawidzimy. Normalne w rodzeństwie? Pewnie. Tylko wiem, że mój brat mnie kocha. Chce dla mnie dobrze, nawet gdy mnie ciśnie. A ja? Jasne, też go kocham taką "oczywistą" miłością, bo to mój brat (chociaż czy to wystarczający powód?), ale jednocześnie go nienawidzę. Chociaż nie wiem czy to dobre słowo. Mam na niego permanentnego wkurwa. Nikt chyba nie drażni mnie tak jak on. Często jak się widzimy jest spoko, ale na samą myśl o spotkaniu się wkurwiam.
Zastanawiam się jak bardzo moje relacje z bratem przekładają się na relacje z innymi mężczyznami. Bo to powinna się przekładać raczej relacja z ojcem, a ten był, ale zawsze bardziej z boku, trochę nieobecny. Więc się przekłada relacja ze starszym bratem. Na tamtą noc także. Wiedziałam, że to coś niewłaściwego, coś co nie powinno mieć miejsca. Jednak się stało. Czułam się podle i wkradła się złość. Złość, która nadal gdzieś tam jest. Nie tylko do siebie samej. Do niego. Nieraz nie mogę znieść jego obecności. Drażni mnie to, że jest i oddycha. Nieraz śmiejemy się, tak po prostu, jak zawsze. Nie mogę go za to nienawidzić. Nie mogę świadomie lub nie, wkurwiać każdego napotkanego faceta, żeby zobaczyć jak zareaguje, żeby powielić schemat. Nie mogę w każdej relacji odbijać swoich stosunków z bratem.
Zrozumienie tego zajęło mi sporo czasu, kosztowało wiele łez, złamało wiele serc. Choć najczęściej łamałam je sobie. Nie wiem co z tym dalej zrobić. Nie wiem jak to zmienić. Ale myślę, że zrozumienie tego już pierwszy i do tego spory krok ku lepszemu. Chciałam Ci to powiedzieć, żebyś wiedział, żebyś też jakoś zrozumiał. Ale nie chcę grzebać w tych jeszcze świeżych ranach. Pewnie nie raz będę miała ochotę by do Ciebie napisać. Być może będę to robić, ale tutaj. Nic nie wyślę, bo nie chcę żebyś i Ty przysyłał mi jakieś słowa. Uciekłeś i niech tak zostanie. Mi zostaną niewysłane listy. I piosenki, z których próbuję się wyleczyć.
Nadal czuję się mentalnie rozłożona na łopatki, bezbronna, jakby mógł mnie skrzywdzić nawet płatek śniegu. Nadal nie wiem czemu tak jest, skąd niepokój, strach, brak chęci do życia. Ale pojawiła się ta jedna rzecz. To dobrze czy źle? Chyba powinno mi być lepiej, ale nie wiem czy tak jest.
Dbaj o siebie.

środa, 20 stycznia 2016

Corvus Frugilegus

Dziś zacznę od końca.

"Wszystkie opowieści mają swój koniec. Ta. Każda. Twoja własna.
Kruk jest wielkim miłośnikiem opowieści. Zbiera je, odkąd opowieści, które można zebrać, to znaczy odkąd istnieją bogowie, ludzie i kruki. I ma do nich dobrą, długą pamięć.
Kiedy Twoja opowieść się skończy, zbierze ją kruk (...). Kiedy więc dotrzesz do ostatniej linijki na ostatniej stronie, Myśl i Pamięć, albo któreś z ich potomstwa będą czekać, żeby towarzyszyć ci, gdy zamknie się księga z twoją opowieścią. Poza ostatnią pustą stroną, ponad okładkami, po drodze do tego innego nieznanego miejsca, twój kruk zbierze twoją opowieść. Potem wróci bez ciebie. A potem, kiedy nadejdzie właściwy czas, wzleci na biała stronicę nieba, gdzie weźmie udział w najważniejszym ze wszystkich kruczych rytuałów.
Wszystkie zbiorą się w czarną jak atrament sadzawkę. Wzniesie się pierwszy, potem inne, potem setki, potem tysiące, aż czarne jak atrament znaki na pustej bieli papieru, potomstwo Myśli i Pamięci, zapamiętale odtańczą razem akt wspólnoty: opowieści o bogach, ludziach i krukach."

Myśl i Pamięć to, oczywiście, Huginn i Muninn.

***
Krucze opowieści. Opowieści kruka, kruczego barda. Pióra Huginna i Muninna. Myśli i Pamięci.

***
Może zamiast Anioła Stróża, każdy ma swojego kruka? Co jeśli żaden specjalny boski wysłannik nas nie chroni? Co jeśli to wysłannik śmierci pilnuje nas każdego dnia, odmierza godziny, bo wie, kiedy przyjść i to on odciąga nas w ostatniej chwili, bo jeszcze nie czas? Chroni naczynie, jakim jest ciało, żeby w odpowiednim momencie zabrać naszą duszę, bo jako jedyny może przemieszczać się między światami. 

***
Patrzę na okładkę zupełnie innej książki. Patrzę na błyszczące oko i otwarty dziób. Czyżbym przestawała się bać ptaków? Ja, sowa, powinnam w końcu do tego dojrzeć. Ja, sowa.. Och, jeszcze tylu rzeczy nie mogę powiedzieć.

***
Mój kruk, zbierze moją opowieść i wiem, że przetrwa wieki. Będzie opowiadał ją innym, Wam także, chociaż nic nie zrozumiecie z jego krakania. Opowieść będzie żywa, będzie w ruchu, jak to opowieści mają w zwyczaju. Ruch jest dobry dla opowieści. Nie mogą leżeć na dnie szuflady. Muszą być opowiadane, usłyszane, muszą płynąć, być przekazywane dalej. Każdy ma patrona swojej opowieści.

***
Zamykam oczy. W kruczych opowieściach, kruczy film. I tatuaż szamana. Po kruka przyleciał inny kruk. Opowiadają sobie zasłyszane historie. Piją miód z bogami. Kruczy dom dla skrzypka na dachu.

***
Uciekam jak tchórz. Nie jak kruk. Nawet nie jak sowa. Chowam się przed strachem. Jeszcze długa droga przede mną. Najłatwiej się poddać. Zrobisz to raz, będziesz robić to ciągle. Styczeń, styczeń, zasrany styczeń. Co z tego, że się skończy. Jakie byle do wiosny? Co to da? Co to kurwa da? Nie pomogło Yule, Nowy Rok tylko pociągnął na dno rozpaczy. Gorzej, gorzej, coraz gorzej. Odpisuje na głupie wiadomości, nagle wszyscy zainteresowani czy w pracy jestem. Tak, tak, oczywiście. Mhm, w pracy, nie musicie znać prawdy. Jak bardzo jest źle, skoro unikam pracy jak nastolatka szkoły? Muszę z czegoś żyć, nie mogę tak robić. Ale kurwa, potrzebuję urlopu od życia. 

***
Szare niebo. Zdmuchnę chmury papierosowym dymem. Kruk wbije dziób w moje płuca. Pociągnie mnie za sobą.

***
Kruku i Sowo, unieście mnie wysoko. Nie chcę znowu spadać.



sobota, 16 stycznia 2016

Kolejna nie-recenzja, czyli redcar płacze na gównianych książkach

Obudziłam się z niepokojem, z opuchniętymi oczami, mokrymi od łez. Widma poprzedniej nocy były jeszcze wyraźnie. Emocje, które nie do końca były moje. Próbowałam wbić się w rzeczywistość, chwycić się jednej realnej rzeczy, żeby wiedzieć kim i gdzie jestem.

Po tym masakrycznym tygodniu, z bolącym gardłem, po prostu zasnęłam. Nie jadłam obiadu, nie miałam apetytu. Jak odpoczęłam, powoli zbliżała się godzina żeby... położyć się spać. Sięgnęłam więc po książkę. Jedna z tych cudownie odnalezionych w biedrze. Kochani, dlaczego się poddaliście? Uważam, że polski tytuł jest beznadziejny, bo oryginalny brzmi tak: Love Letters to the Dead. Jak można wywnioskować z angielskiego tytułu, jest to powieść epistolarna. A listy pisane są do zmarłych sławnych przez szesnastoletnią Laurel, która straciła starszą siostrę. Całość jest napisana... kiepsko. Jest dużo błędów, co może być wina wydawnictwa, tłumaczenia czy tego, że to książka z biedry za 9,99zł, ale ogólnie brak akcji jest. Tylko, że czasem nawet takie kiepskie książki dla nastolatek potrafią poruszyć. Chciałabym żeby ktoś zrobił ekranizację. To dalej byłaby płaczliwa historia dla nastolatek, ale film, który powstawał w mojej głowie był całkiem niezły. I myślę, że byłby to jeden z tych niewielu przypadków, gdzie film byłby lepszy od książki. Już widzę ten ładny, choć może banalny wstęp: ładna, spokojna muzyka, miasto z lotu ptaka, kamera zbliżająca się do budynku szkoły i w tle głos Laurel, która czyta swój pierwszy list - list do Kurta Cobaina, w tle słychać gwar rozmów i śmiechy, i oto jesteśmy - pierwszy dzień szkoły, pierwszy dzień w liceum, poznajemy Laurel. Wiem, wiem, problem z ekranizacjami polega na tym, że są zrobione inaczej niż sobie wyobrażaliśmy.
Czytałam kolejne listy, poznawałam tajemnice, lęki i tęsknoty Laurel. I tak bardzo widziałam w tym siebie, choć nie w ten oczywisty sposób. Zawsze chciałam mieć siostrę. Najlepiej starszą. Prawdziwą i najlepszą przyjaciółkę. Myślę, że to jest zupełnie inna i bardziej niezwykła relacja niż brat-siostra. Sekretne, kobiece, siostrzane relacje muszą być silniejsze. Co zresztą pięknie opisuje Stephan King w Dolores Claiborne. Oczywiście, napatrzyłam się też na nienawiść między siostrami, bo pewnie nawet starszy brat nie wkurza tak jak druga baba. Ale mimo wszystko, uważam, że jest w tym coś niezwykłego. Może zawsze się tak myśli, o czymś czego się nie ma. Bo prawdziwej siostry nie zastąpiły mi przyjaciółki, choć nazywane siostrami, nigdy niby nie były. Nawet ta jedna z kuzynek, która naprawdę była jak starsza siostra, nie dała mi tego czegoś. Był krótki moment, w którym czułam "jak to jest mieć siostrę", gdy spędzałam czas z byłą dziewczyną mojego brata. Mimo, że przecież była dla mnie obcą osobą, potrafiłam jej powiedzieć więcej niż własnemu bratu. Sekretne porozumienie. I wiem, że pewnie byłabym w cieniu siostry, gdybym ją miała. Przecież w cieniu brata też w jakiś sposób byłam. Ale jednocześnie on był trochę w moim. Tak jak Laurel była trochę w cieniu swojej siostry, May, którą podziwiała i chciała być taka, jak ona. A May... May była tylko zagubioną nastolatką, która opiekowała się swoją siostrą w taki sposób, że łzy napływały mi do oczu. Chociaż właśnie w tym aspekcie zawiodła ją najbardziej, zostawiają ją samą ze starszym facetem, który ją molestował. To słowo nie chciało przejść Laurel przez gardło. Jedynym jej życzeniem zawsze było to, żeby May była szczęśliwa, a sądziła, że jak jej wszystko powie, May będzie smutna. I gdy w końcu się przełamała, tak się stało, a potem May spadła z mostu. Spadła? Skoczyła? Poślizgnęła się? Nie wiemy. Ale Laurel postanawia nikomu nie mówić o swojej krzywdzie, bo myślała, że to dlatego May zginęła. Dźwigała w sobie ból, tajemnice, tęsknotę i poczucie winy, chociaż to ona była ofiarą.
Listy do zmarłych, tęsknota za nimi, uporanie się z demonami przeszłości, odwaga by powiedzieć co się stało... Laurel, w której odnalazłam część siebie. Tą, która pisze listy do zmarłych, bo tak jest łatwiej. Tą, która nie potrafi mówić o tym, co ją spotkało i nadal, nie potrafi sobie z tym poradzić. Tą, która tęskni, bo czuje stojąca za plecami śmierć, mimo że nie dosłowną, czuje jakby coś umierało, a ona, jak Laurel, tylko siedzi sparaliżowana i patrzy, i nie może tego uratować. Chociaż... Może jednak? Znalazłam też tą część, która czuje, że jest wielkim  rozczarowaniem. Laurel, w jednym z listów opowiada jak w bawili się "w trupa". Trzeba było położyć się o zmroku na środku ulicy i udawać, że się nie żyje, czekając na samochód. Kto uciekł pierwszy, przegrywał. Laurel zawsze przegrywała. Ale od momentu, gdy zaczęto ją molestować, była coraz lepsza. W końcu wygrała. Wytrzymała najdłużej. Ledwo zdążyła uciec spod samochodu. I nie, nikt nie świętował jej sukcesu, wszyscy byli przerażeni. Więcej się w to nie bawili. Biedna Laurel. Jak przegrywała, wiecznie się z niej śmiali. Jak wygrała, okazało się, że znowu coś zrobiła nie tak i nie ma się z czego cieszyć. Zawsze tak się czułam. Jakbym wiecznie coś robiła źle. Czuję się tak w pracy. Czułam się tak w szkole. Gdy odzywam się za mało jest źle, bo jestem smutną dziewczyną. Jak mówię, zawsze powiem coś nie tak. Jestem za głupia, na niczym się nie znam i nie mam poczucia humoru. Serio, jak postawicie dowolną osobę przy mnie i ta powie, coś, o czym wcześniej nie wiedzieliście, przyjmiecie to po prostu za fakt, pochwalicie wiedzę tej osoby. A jak ja powiem dokładnie to samo, będziecie się na mnie dziwnie patrzeć, zadawać pytania skąd wiem takie rzeczy i że ogólnie coś wam w tym nie pasuje. Później, ewentualnie poszukacie informacji na ten temat, lub usłyszcie to od kogoś innego i będziecie zdziwieni, gdy wspomnę, że właśnie o tym mówiłam. Naprawdę tak to działa. Nie mam pojęcia dlaczego tak jest, ale takie są fakty. Ale i tak mi nie uwierzycie, bo to mówię ja, a nie ktoś inny...

Siedziałam do 3 w nocy, przerywając czytanie atakami płaczu. Bo naprawdę mam poczucie, że zawsze wszystko robię źle. Nawet kochać nie potrafię. Chyba tylko tych, którzy odeszli, bo już nie mogę ich skrzywdzić. Żałowałam, że nie mogłam być tam, gdzie oddycha się inaczej. Bo momentami czułam, że się duszę. Załamałam ręce nad sobą i nad tym, jakim żałosnym człowiekiem jestem.
Jednak ciągle jestem zestrachanym frajerem, przykro mi.

czwartek, 7 stycznia 2016

List pisany śniegiem

Nie pisałam do Ciebie już jakiś czas. Wiesz, bałam się listopada. Bałam się tak bardzo, że sam strach mnie paraliżował. Wiesz jakim potrafię być tchórzem. Czy tam jak mówi Wera, zestrachanym frajerem. Ale listopad minął gładko, nie tak boleśnie  jak sądziłam. Minął też dosłownie cudowny grudzień, oprószony nie śniegiem, lecz świąteczną magią. Minął cudownie, choć nie bezboleśnie. I wiesz, że w tym bólu nie chodziło tylko o Ciebie. Bo nieraz się gubię. Nieraz tęsknię. Mam skojarzenia. A nie wiem sama czy bardziej z Tobą czy z nim. Nie wiem. Nakłada mi się wszystko, a wtedy i ból i tęsknota są podwójne. I płaczę. A potem nie potrafię powiedzieć, za którym z Was bardziej. Nie potrafię wybrać. Choć łatwiej mi przyznawać, że chodzi o Ciebie. Tamto jest może za świeże i chowa się za zasłoną wymuszanej nienawiści, chociaż w sercu fale czułości, których on dla mnie nie miał. Łatwiej przyznać, że to tęsknota za Tobą, gdy pyta ta, którą on pokochał. Ale nie spodziewałam się tej tęsknoty, chwilę po zmianie daty.

Włączyłam te Twoje Pushit, które sama od początku pokochałam. I słuchałam. Po prostu. Chciałam zobaczyć Twoją twarz i musiałam wejść na maila, bo przecież zepsuł mi się telefon, na którym miałam zapisane zdjęcia. Weszłam na maila i postanowiłam, że może poczytam wiadomości od niego najpierw. Ale los pokierował mnie gdzie indziej i zasnęłam spokojnie. Jednak później wróciłam do Pushit, słuchanego przed snem. Powtarzanego kilka razy. I zaczęłam płakać. Zaczęłam wyć. Trzęsłam się i nie mogłam się opanować. I płakałam za Tobą, bo pragnęłam żebyś tu był i uspokoił mnie samym spojrzeniem, bo przecież jestem w Twoim mieście, byłbyś na wyciągnięcie ręki. Chciałam żebyś był i uspokoił moją tęsknotę za nim, bo świadomość, że przez ten krótki czas był w tym samym mieście, mnie paliła. Pragnęłam żebyś był, bo wszystko byłoby by prostsze. I zaraz pomyślałam, że moje życie wyglądałoby teraz zupełnie inaczej. Może nie byłabym w stanie żyć w tym samym mieście, tak jak nie potrafię znieść jego obecności tutaj. Może to echo Twoich kroków by tak na mnie działało? A może oboje byśmy to jakoś przełknęli i by było jak jest, tylko z Tobą. Chociaż czy i Ty byś mnie wtedy nie znienawidził? Nie, Ty nie. Królik, mistrz wybaczania. Jak ja za Tobą tęsknię, gnoju.

Wiesz, wybeczałam się tak, że rano wstałam z opuchniętym ryjem i w takim stanie musiałam iść do pracy. I sądziłam, że to tyle. Ale później spadł śnieg. Późnym wieczorem, na ciemnych i spokojnych ulicach miasta było widać tylko biały puch. Gdy już zbierałam się do wyjścia z tamtego mieszkania, dopadły mnie dźwięki jednej z ukochanych piosenek. Tak idealnie pasowała do widoku za oknem. Puste ulice i śnieg. Zachłysnęłam się. Wróciłam do siebie, włączyłam całą płytę, która jest idealna na każdy mój nastrój. Sądziłam, że mnie wyciszy. Ale słuchałam tej samej piosenki i myślałam o śniegu za oknem. Leżałam na łóżku i czułam jakby padał prosto na mnie. Jakby obsypywał mnie prosto z sufitu. Leżałam pod stertą świeżego śniegu i razem z zimnem i ciepłem, poczułam niepokój. Niepokój, który czułam rok temu. Bo rok temu, uczyłam się żyć bez Ciebie. Rany to goiły się, to otwierały się na nowo. Ogarniał mnie chłód i śnieg. Przynajmniej dopóki nie spojrzałam w oczy, których koloru nie da się jednoznacznie określić. W tym całym bólu i chłodzie zaczynałam czuć ciepło. Zaczynałam odżywać. Pod zmarzniętą ziemią, wyrastało życie. I to przez nią, zaczęłam w kółko słuchać tej płyty. Gdy sama słuchała i płakała z tęsknoty, gdy goiła swoje rany, chociaż spora część świata miała do niej o to pretensje. Słuchałam i płakałam. Słuchałam i śmiałam się. Słuchałam leżąc na podłodze, jak Ty zawsze robiłeś. Mimo, że moja podłoga nie była drewniana, pokochałam leżenie na niej. W towarzystwie Fever Ray i podłogi spędziłam zimę i wczesną wiosnę. Czytałam tam, pisałam, rysowałam, malowałam czy po prostu cieszyłam się podłogą i muzyką. Odkrywałam w sobie nowe, piękne rzeczy, o których nie miałam pojęcia. Uczyłam się słuchać siebie i wszechświata. I było mi dobrze. Gdzieś w tym wszystkim był ten ogromny niepokój, który stopniowo malał. Ale był przerażający i zimny jak styczniowa noc. Noc, która otulała mnie śniegiem i nie pozwalała spać. Nie płakałam za dużo. Ale zeszłoroczny niepokój wybił mnie z rytmu ciepła i miłości. Nie mogę odnaleźć się na nowej podłodze. Nie ruszam farb, rzadziej piszę. Nie ciszę się tak jak wtedy. Cieszę się zupełnie inaczej, ale nie tak jak rok temu, po znikającym powoli niepokoju. Cieszę się i szczelniej otulam się ciepłem, gdy do serca wkrada się mróz i wychodzi przez moje oczy i zamraża ciepło tamtych, których koloru nie da się jednoznacznie określić. Lodowe sople w najcieplejszych i, być może, jedynych żywych miejscach mojego serca. Potrzebuję Twojego spokoju, Twojego ciepła, Twojej miłości. Wcale nie tak łatwo Cię znaleźć na pustych ulicach pokrytych śniegiem. Głupi żarcik, Króliczku, głupi.


Bywaj.