poniedziałek, 22 grudnia 2014

Czasem przegrywam swoją wewnętrzną walkę

Trochę sobie znów pomarudzę. Może macie dosyć smętnych postów, ale to miejsce zawsze było dla mnie przede wszystkim pamiętnikiem. Nie mam parcia na miliony wyświetleń i supersweetaśnego blogaska roku, czy coś. Tu się wybebeszam, ot co.

Ostatnie dni są... dziwne. Coś mi ucieka, umyka. Ciężko mi wyłapać te małe rzeczy, które należy doceniać. Zauważam je z trudem. Trochę na siłę. Czasem nie wywołują nawet uśmiechu. I to nie tak, że chodzę smutna czy coś. Śmieję się, naprawdę dużo i szczerze się śmieję. Ale gdzieś znów czuję potrzebę wtulenia się w męskie ramiona.
Jedyne dostępne męskie ramiona nie są do końca dostępne, bo na co dzień wtula się w nie inna dziewczyna. To niby nic, prawda? W przytulaniu nie ma nic złego. Ale gdy tak patrzyłam na niego, pomyślałam, że w sumie mogłabym go pocałować. Nie jest nawet w moim typie. Geez, to że ma dziewczynę powinno go czynić niewidzialnym pod tym względem. Zwłaszcza dla mnie. Zresztą to tylko przelotna myśl (która powróciła jeszcze parę razy). Nie jestem jedną z tych dziewczyn, które "biorą, co chcą". Nawet jeśli chęci są po obu stronach, wolę jak to facet robi pierwszy krok. I nie, że to dla mnie jakiś problem, ale mam wrażenie, że jak ja to robię pierwsza to mam większe jaja niż on. A mój potencjalny facet ma mieć większe jaja ode mnie, o. Ale nie o tym... Gdy ta myśl przyszła po raz pierwszy, stwierdziłam, że nawet jeśli on by chciał - nie mogłabym tego zrobić. Nie lubię się wpierdalać między ludzi. Nie jestem suką. A może jednak trochę jestem? Bo ostatecznie chyba bym to zrobiła.
Wiecie, nie mam problemu z poczuciem własnej wartości (przeważnie nie mam). Taki zdrowy egoizm też nie jest mi obcy. Ale jeśli w grę wchodzą uczucia - siebie stawiam na końcu. Jestem good woman.
Zakochałam się w tej piosence od pierwszych dźwięków. I równie szybko zaczęłam się z nią utożsamiać. Mogłam słuchać tego na okrągło. Choć teraz jest jedną z tych piosenek, które ciągle omijam. Ostatnio postanowiłam, że nie mogę wiecznie tego robić. Nie mogę się bać muzyki. Muszę stawić temu czoła. Kiepsko mi to wyszło, bo ryczałam jak głupia. Tak jak za pierwszym razem uderzyło mnie piękno tego utworu, tak teraz uderzyły mnie wspomnienia.
Bo jestem good woman. Inne kobiety nazywają mnie głupią. Faceci podziwiają i czasem cholernie wzruszają się moim postępowaniem. Bo się nie wpierdalam między ludzi, nawet gdy ceną jest moje złamane serce. Wiem, że to może rozczulać w pewien sposób, ale nic więcej. Przez to, dla nikogo nie stanę się nagle tą pierwszą. I to też nigdy nie jest celem. Gdy kocham to chcę żeby ta osoba była szczęśliwa. A jeśli będzie z kimś innym... Potrafię się z tego cieszyć, naprawdę. Potrafię rozmawiać o tej drugiej, czy raczej pierwszej... Potrafię się o nią martwić i jej współczuć. Robię to z uśmiechem na ustach, często szczerym. Choć uśmiech ten ma odwrócić uwagę od pękającego serca. Może to piękne czy nawet szlachetne, może faktycznie jestem głupia, ale tak już mam.
Więc skąd te myśli? Bo w grę nie wchodzą uczucia? A może zaczęłam myśleć tak po prostu o sobie. Potrzebuję tego, chcę tego, więc co mnie obchodzą inni. W świetle dnia wszystko wygląda inaczej. Ale wiem, że gdy po zachodzie słońca znów pojawi się alkohol, te myśli wrócą.
Bo tak bardzo potrzebuję czułości. Zamuliłam się trochę jakąś piosenką. Znów musiałam połykać łzy, żeby nikt ich nie widział. Znów, tak trochę znienacka, moment przygnębienia. Czułe spojrzenie skierowane w inną stronę. Bo ból fizyczny widać bardziej. Nawet, gdy w towarzystwie nie ma jego dziewczyny; nawet, gdy jedyna poza mną kobieta ma chłopaka; nawet wtedy jestem tą drugą, czy już może trzecią. Przez chwilę chciałam być (naj)ważniejsza. A on znów odwiózł nas do domu. A ja znów myślałam, że to ją odwiezie pierwszą. Przecież się źle czuła. I nie pytajcie na co liczyłam. Na to przytulenie? Pocałunek? Czy po prostu przez chwilę faktycznie mogłabym być najważniejsza... Ale pierwszą odwiózł mnie. Teraz wiem, że tak jest lepiej. Chyba. I chyba wiem skąd to moje zainteresowanie nim.
Poszłam do łazienki i się popłakałam. W sumie całą drogę z tym walczyłam, a oni zastanawiali się, co nagle mi się stało. Nie wiedzą, że miewam takie momenty. Bo miewam je nocami, a przecież było już grubo po trzeciej. Jak wyszłam, czekał na mnie sms: ej, nie smuć się :)
Przytuleniem tego nazwać nie można, ale sam fakt, że jakoś się przejął... No właśnie. Przejmuje się. I jest (uwaga, teraz padnie słowo-klucz) opiekuńczy.
To plus moja potrzeba czułości... Nic dziwnego, że takie myśli przychodzą do głowy.
I za każdym razem, wewnątrz toczy się walka - zimna suka vs. good woman.
Bo ta druga potrafi odmówić przytulenia nawet jeśli to jest to, czego jej potrzeba. Jeśli pojawiają się uczucia, a już jest ktoś inny... Wiem, że nie mogę się przytulać, bo będzie gorzej. Nie mogę przyjmować kwiatów. Nie pisze się dla mnie i nie gra. Bo nie będzie ratunku. Choć czasem i ratunek się pojawia, zupełnie niespodziewany i niechciany. Ocalił serce, ale dręczy duszę wyrzutami sumienia. Bo dla good woman tak jest lepiej. I tylko dla niej.

Good Woman
ciężko być dobrą kobietą
widzieć rzeczy i słowa
które mogłyby być dla ciebie
                                   od ciebie
i oddawać je bez skargi
żebyś wysłał
że to dla niej
          mimo że ode mnie

ciężko być dobrą kobietą
która odmawia przyjęcia kwiatów
słuchać ze spokojem rzeczy
przez które drga serce
udawać że wcale nie
że bije spokojnie

       słuchać że może
       że przecież
       ale że nie

***
Prawdopodobnie to ostatni wpis w tym roku. Na pewno ostatni przed świętami, więc nie chciałabym tam smętnie wprowadzać Was w ten czas. Bo dla mnie święta są pewnymi rodzinnymi tradycjami. Obchodzę je bardziej kulturowo niż religijnie, ale to przecież nie ma znaczenia. Myślę, że mimo wszystko, dobrze jest znaleźć w sobie trochę dziecka i sprawić żeby ten czas był tak samo magiczny jak kiedyś. Albo po prostu wystarczy na nowo to dostrzec. Mam wrażenie, że wiele ludzi traktuje święta jako nieprzyjemny obowiązek, wydawanie pieniędzy na prezenty, jedzenie, cały stres żeby wszystko dobrze wypadło. Wtedy magia znika. U mnie, z roku na rok, jest jej jakby coraz mniej, ale staram się by nie zanikła całkiem. I Wam tego też życzę, żebyście dostrzegali magię w małych rzeczach, nie tylko od święta. Żeby Wasze wewnętrzne dziecko potrafiło się cieszyć ze śniegu (na który się jakoś nie zapowiada, co?). Żeby święta (bez względu na to jak obchodzone) były mile spędzonym czasem w rodzinnym gronie. Chyba, że nie przepadacie za rodzinnymi spędami, wtedy życzę Wam miłych chwil w towarzystwie przyjaciół czy innych bliskich osób, ewentualnie w towarzystwie komputera i filmów/seriali. Chciałabym, aby na twarzy każdego zagościł szczery uśmiech. Nawet jeśli wydaje się to niemożliwe, bo te święta będą wyjątkowo trudne... Zwłaszcza wtedy - niech pojawi się to znajome ciepło w sercu, które wywoła uśmiech. Niech nikt nie czuje się samotny. Jeśli nie macie się gdzie podziać - zapraszam. I dosłownie, bo zawsze w wigilijny wieczór stoi dodatkowe nakrycie, jak nakazuje tradycja. I nawet jeśli chcecie tylko porozmawiać - moje internetowe nakrycie będzie czekać.
Bądźcie dobrzy dla siebie, kochajcie się, by potem móc kochać innych i aby oni mogli pokochać Was. Bądźmy dobrymi ludźmi. Zmieńmy świat, zmieniając najpierw siebie.
Chciałabym, aby w te magiczne dni nikt nie był głodny czy zmarznięty. To moje małe życzenie, które niestety się nie spełni przecież. 
Wesołych świąt, ciepłych świąt, Kochani.

niedziela, 14 grudnia 2014

It starts with a single cell

Life begins with a single cell, or zygote,
after the father's sperm
fertilises the mother's egg.

The zygote contains the human genome,
the individual blueprint of a human being.
It consists of the parent's gene pairs,
organised in chromosomes.

This special set of chromosomes,
which has never existed before
and will never be recreated,
determines the characteristics and traits
of the conceived human being.

The zygote is hardworking and tireless.
About 30 hours after conception,
it begins to divide
and starts travelling down the Fallopian tube.
On its way it continues to divide into multiple cells.
On the sixth day after conception,
it attaches to the wall of thee uterus.

After approximately 266 days,
a new human being enters the stage of life.


Lubię oglądać ludzkie wnętrzności. Kto by pomyślał... Zresztą nie tylko ludzkie. Serca, serca, wszędzie te piękne serca.
Jego serce też już nie bije.




Mózgi. Wiecie, że mózg osoby, która chorowała na Alzheimera trochę się różni? Piękne mózgi. Płuca osoby palącej. Chore aorty. Języki. Chora i zdrowa tarczyca. Wątroba, śledziona. Płody w różnych stadiach rozwoju. Płody chore. Dotykałam czaszkę płodu. Kobieta w ciąży. Macice, waginy, penisy. Układ limfatyczny, układ nerwowy. Piękne rzeczy. Czerwień mięśni i biel tłuszczu. Plastry poprzecinanych ciał.





Piękne rzeczy... Rzeczy? Ludzie. To wszystko ludzie, którzy kiedyś żyli. Dotykam płuco, które sztucznie oddycha. Nie myślę, że to kiedyś dawało życie jakiemuś człowiekowi.
Serca zwierząt, malutkie i duże. Kości. Krew. Szkielety myszy, królika.
Królika...



niedziela, 7 grudnia 2014

Nominacja dobrych myśli, czyli trochę lata w grudniu

Jak tylko zobaczyłam tytuł Asikowego posta, wiedziałam, że znajdę się na liście nominowanych. Pierwsza reakcja była chyba normalna - co ja napiszę?! Ale czytając te ciepłe wspomnienia u Asika i Fridy, w mojej głowie zaczęły pojawiać się myśli, które ogrzewają moje serce. Czyli to wcale nie jest takie trudne... Myśląc o czym chcę napisać, zasnęłam. Tak dobrze jest zasnąć bez przewracania się z boku na bok przez pół nocy. Moja pierwsza myśl powędrowała do pewnego lata. Ale tamte lato, było moim najlepszym, więc zawiera więcej dobrych wspomnień. Dlatego wszystkie dobre myśli będą pochodziły z tamtego okresu.


DOBRE MYŚLI - LATO 2011

Zielona wyspa
Kilka dni spędzonych w Polsce z moją przyjaciółką, która od lat już mieszka w Irlandii. Kilka dni i jeden pomysł. Zarówno moi, jak i jej rodzice się zgodzili. Irlandio, nadchodzę! Pakowanie ciuchów, ważenie walizki i na lotnisko. Straszna ulewa nie popsuła humoru. Byłam podekscytowana wizją wyjazdu. No i kurczę, pierwszy raz miałam lecieć samolotem! Chociaż najfajniejszy był fakt, że to nasze pierwsze wspólne wakacje od jej przeprowadzki. Pierwsza wspólna podróż. I jak się później okazało masa innych pierwszych rzeczy. Bo zaprzyjaźniłyśmy się na krótko przez jej wyjazdem.
Miałam bilet w jedną stronę. Chciałam zostać minimum na dwa tygodnie, a spędziłam tam 1,5 miesiąca. Przez ten czas jej rodzina była moją rodziną. Zyskałam kilka młodszych sióstr i psa. A zawsze chciałam mieć młodszą siostrę. Dlatego musiałam znosić pobudki tej najmłodszej, gdy my, po całym weekendzie imprezowania śpimy do 13, a tu wpada to urocze stworzenie, wspina się na łóżko, zaczyna po nim skakać i krzyczy: DZIECYNY, WSTAWAMY! Urocze stworzenie z zamiłowaniem do butów jakie dzieli z najstarszą siostrą. Stworzenie, które nie lubiło zdjęć, a przed moim aparatem przybierało najdziwniejsze pozy. Nie sądziłam, że będzie mi jej tak brakować. Przecież nie lubię dzieci, nie? Ale to dziecko, przez 1,5 miesiąca było jedną z moich sióstr; z którymi budowałyśmy zamek nad morzem Irlandzkim, zwiedzałyśmy przecudne Cliffs of Moher lub po prostu chodziłyśmy na lody.
Nawet zapalenie pierwszej fajki jest dobrym wspomnieniem, bo robiłam to z przyjaciółką na ruinach zamku, które później stało się naszym ulubionym miejscem. Bo tam się najlepiej rozmawiało, patrząc na zielone wzgórza i doliny. Tam najlepiej się opowiadało o duchach, bo był malutki cmentarz, no i ta legenda związana z zamkiem... Tam najlepiej łapało się zachodzące słońce.
Pierwsza praca, której nienawidziłam też jest dobrym wspomnieniem, bo pracowałyśmy razem. Bo to pierwsze zarobione pieniądze. I ta przyjemność wydawania ich!
Uwielbiam oglądać zdjęcia z tego wyjazdu, więc nimi też się podzielę. Choć nie słychać na nich naszego śmiechu. I nie widać jak w środku nocy robiłyśmy przemeblowanie w pokoju, bo nie mogłyśmy zasnąć.




























Najpiękniejszy festiwal świata
Pierwszy "poważny" Woodstock. Nie taki na parę godzin, jak kiedyś. Woodstock z własnym namiotem, z myciem się razem z tysiącem innych osób, ze spaniem po 2-3 godziny na dobę, z opuchniętym od słońca ryjem (i nie tylko). Woodstock z cudownymi ludźmi, czyli z moją U. i jej zwariowaną rodzinką, z moimi byłymi współlokatorkami i jedną bardzo bliską wtedy koleżanką i z nim, z moim Niebieskookim. I właśnie dzięki tym ludziom ten festiwal był taki zajebisty. Chociaż jedno z fajniejszych woodstockowych wspomnień dotyczy kogoś obcego. Kogoś, kogo przez przypadek poznałam przez internet. Zgadaliśmy na temat Wooda właśnie, okazało się, że też się wybiera i że grają jego znajomi. Mieliśmy się odnaleźć gdzieś pod małą sceną podczas koncertu. Tańczyłam tam do tej pięknej muzyki i zapomniałam, że miałam się za nim rozglądać. Ale na szczęście on nie zapomniał i mnie odnalazł. I nagle przede mną stanęło wysokie, wychudzone i okłaczone coś z wielkim uśmiechem i ręcznikiem przerzuconym przez ramię, a obok niego stało równie sympatyczne stworzenie, choć dużo niższe i odmiennej płci. Przytulił mnie na przywitanie tak, jakbyśmy się znali całe życie. Jego dziewczyna zrobiła to samo. Magia Woodstocku, nie? Pogadaliśmy tylko chwilę, ale to ciągle jest jednym z tych najcieplejszych wspomnień.
A to najcudowniejsza myśl jest związana z moim Niebieskookim. Ostatnia noc festiwalu. Byłam cholernie zmęczona po tych kilku dniach woodstockowego życia. Byłam zmęczona tym cholernym sobotnim upałem i pieprzonym uczuleniem na słońce, przez które miałam spuchniętą twarz, ramiona i uda. Byłam tak zmęczona, że upiłam się jednym piwem i tańczyłam bez butów do muzyki Gentlemana, nie zważając na to, że koszulka mi się osunęła i było widać prawie cały mój stanik. Czekałam na Niebieskookiego, bo zawsze przychodził wieczorami. Czekałam, bo chciałam się pożalić na to zmęczenie i chyba potrzebowałam przytulenia, mimo że nigdy się nie przytulaliśmy. I gdy już zrobiło się trochę chłodno i musiałam założyć bluzę, gdy powoli ludzie uciekali do namiotów, zobaczyłam najcudowniejsze niebieskie oczy na świecie. Oczy, które już były naćpane. Ale liczyło się tylko to, że przyszedł. A gdy chciał iść, zrobiło mi się smutno. Bo wcale nie był długo, a ja ciągle się nie pożaliłam. Stałam z miną zbitego psa i nie słyszałam nawet muzyki. Westchnął tylko i przyciągnął mnie do siebie. Dla mnie, trwało to całą wieczność i o całą wieczność za krótko. Tak dobrze było w jego ramionach:
Twoje ramiona silnie uzależniają
jestem na głodzie od dziewięciu miesięcy
a czułam je zaledwie parę razy

stałeś bez spodni
a ja Cię kochałam

dzisiaj znów mi się śniłeś
obudziłam się z nadzieją
że znajdę Cię obok i przedawkuję

Woodstock to również zdjęcia. Zdjęcia, które wywołują uśmiech. Zdjęcia, które są dobrymi wspomnieniami także dlatego, bo parę z nich wysyłałam Kordianowi. I na jego twarzy też pojawił się uśmiech dzięki nim.
ręka U. i pięknie przedstawiony proces fotosyntezy, a to urocze coś to pingwin


druga ręka U. po spotkaniu z panem, który trzymał tabliczkę z napisem NARYSOWAĆ CI COŚ?










Powoodstockowy sierpień
Każdy, kto był na tym festiwalu wie, jak trudny jest powrót do rzeczywistości. Mój woodstockowy kac trwał krótko, bo w sierpniu do Polski znów zawitała moja przyjaciółka. Pożyczała samochód od dziadka i jeździłyśmy nad jezioro. Lub po mojego Niebieskookiego. Spotykaliśmy się jeszcze z moją bliską koleżanką i tak miałam wszystkie te cudowne osoby przy sobie. Jednocześnie! Nie robiliśmy nic nadzwyczajnego, ale i tak nie mogłam przestać się uśmiechać. Byłam szczęśliwa. I to jest chyba najlepsze podsumowanie całego lata.

Dziękuje Promyczkowi za przywołanie ciepła w chłodne  dni. 

A w piątek w końcu ścięłam włosy. Nie są to jakieś drastyczne zmiany, ale fryzjerka zrobiła wielkie oczy i prawie krzyknęła: ale z tyłu to będzie jakieś piętnaście centrymetrów!, gdy pokazałam ile ma ściąć. Z każdym spadającym kosmykiem czułam się lżejsza i wewnętrznie się uśmiechałam. Tyle zapuszczania, tyle piszczenia gdy trzeba było podciąć końcówki. Pomysł ścięcia włosów przyszedł po odejściu Kordiana. I wyszło tak, że zrobiłam to dokładnie miesiąc po jego śmierci. Kurde, pomogło. Naprawdę pomogło. Myślałam, że ten dzień mnie przytłoczy, a śmiałam się jak wariatka. Wieczorem zapaliłam świeczkę i znów śmiałam się do łez, chociaż to akurat od zapalenia czegoś innego...

Nie za bardzo mam kogo nominować, więc nominuję wszystkich chętnych po prostu, wszystkich którzy weszli tu może przypadkiem i spodobał im się ten pomysł - zapraszam do zabawy. Wszystkim przyda się teraz trochę ciepła.

czwartek, 4 grudnia 2014

Kocie opowieści (rozdział III)

Pewne kocie historie czekają na spisanie gdzieś od października. Zawsze pojawiały się jednak ważniejsze tematy. Nic dziwnego, patrząc na ostatnie wydarzenia. Pewne rzeczy trzeba było z siebie wyrzucić, a przecież do tego służy ten blog. Ale, tak jak pisała Asik, jakoś ponuro się zrobiło. Zbyt ponuro. A koty zawsze świetnie poprawiają humor. Nawet jeśli to tylko kocie opowieści. Swoją drogą,  wszystkim kocim wyznawcom (i nie tylko) polecam Wielką Bajkę Kocią. Jeśli macie pod ręką jakieś berbecie, też możecie im poczytać (dobry pretekst jeśli obawiacie się przyłapania na czytaniu bajek). No, ale przejdźmy do rzeczy...

Był środek nocy w październiku tego roku, Red smacznie spała w przeciwieństwie do mnie. Ale ze snu wyrwało ją zamieszanie - do domu weszli ludzie i mieli ze sobą wielkie torby i... coś jeszcze. Red obserwowała wszystko z boku, obawiając się prawdopodobnie nadepnięcia na ogon. Ciekawość ciekawością, ale bezpieczeństwo... A nie, ileż to razy oparzyła sobie nos wąchając gorące żelazko! Że o spalonym do połowy wąsie nie wspomnę... Gdy w domu zapanował względy spokój, Red ze swoim ciekawskim noskiem ruszyła na zwiady. Obwąchała torby, buty, ludzi i... Co to?! Czemu w tym śmiesznym pudełku coś jest? Czemu to coś tak śmiesznie pachnie? O nie, to się rusza! Red zrobiła się prawie płaska i podeszła do klatki, w której siedział spokojnie czarny królik (z rasy baran, więc takie dostanie tu imię, mimo że to dziewczynka. aha i barany mają oklapnięte uszy). Baran się ruszył, Red podskoczyła i uciekła pod łóżko. Tchórz! Ciekawość jak zwykle wygrała. Po chwili Red zrobiła drugie podejście i prawie wsadziła nos do klatki. Zaciekawiony królik zbliżył swój nos do nosa kota. Red wykonała parę szybkich ruchów łapą i uciekła. Spokojnie, Baranowi nic się nie stało. W pierwszym ataku, Red nie używa pazurów. Zresztą myślę, że to ją mogły zaboleć te uderzenia w klatkę... Z obawy przed wścibską Red, królik wylądował na szafie, by tam w spokoju spędzić resztę nocy.
Po kilku dniach Baran czuł się jak u siebie, prawie. Chętnie wyskakiwał z klatki i spacerował po mieszkaniu, ku niezadowoleniu Red, oczywiście. Chowała się za rogiem i obserwowała rozkoszną czarną kulkę z długimi uszami. I to nie byłoby takie złe, gdyby ta kulka nie zbliżała się do i tak znerwicowanego kota. Cóż, Red, żeby coś obwąchać najpierw to obserwuje, potem powoli i cicho podchodzi i początkowo z pewnej odległości wącha i ewentualnie podchodzi bliżej. Baran ma zupełnie inne zasady. Tak też, gdy Red (nie)spokojnie siedziała za ukryta za rogiem, Baran radośnie kicał w jej kierunku. Red zaczęła ostrzegawczo warczeć, ale Baran miał to gdzieś i stanowczo przykicał pod sam koci nos. Red odsunęła się trochę, uniosła łapę i dalej warczała. Królik znów zbytnio się nie przejął i powędrował dalej.
I tak mijały dni. Red uspokajała się, gdy widziała Barana zamkniętego w klatce (bo jak tylko ta była otwarta, Red już siadała za rogiem i wszystko obserwowała). Pewnie wiecie, że króliki jedzą marchewki, nic nadzwyczajnego, prawda? Natomiast, dla niektórych z Was, dziwne może być to, że Red też ją uwielbia. Przy czym nie chrupie jej ze smakiem, raczej liże i ocierania się o nią pyszczkiem. Któregoś dnia Baran dostał kawałek marchewki. A że znudziło mu się spacerowanie po tym małym mieszkaniu, wolał siedzieć w klatce. Dlatego marchewkę miał przed klatką, żeby go (ją) zachęcić do wyjścia. I się udało. Ale zjawiła się Red, Baran się schował, a mój strażnik teksasu postanowił sprawdzić czy wszystko gra. Doszła do klatki i podejrzewam, że zapomniała o króliku, gdy tylko poczuła marchewkę. Zaczęła ją lizać, ocierać się o nią. Po chwili cała podłoga była mokra. Zdezorientowany Baran wystawił nos poza klatkę, ale dostał łapą w ucho. Cóż, przecież Red się nie przejmowała, że ta marchewka była Barana. Oblizała ją dokładnie, więc w imię zasady "moje zarazki" królik już nie miał nic do gadania. Marchewka się przesuwała, czasami w trudno dostępne miejsca, więc Red musiała użyć pazurów żeby ją wydobyć. I wtedy odkryła, że to też świetna zabawka! Można nie tylko ją lizać i się o nią ocierać, ale także bawić się jak piłeczką! Marchewka latała po całej chałupie, a Red razem za nią. I w ten sposób kot ukradł królikowi marchewkę...

Tyle z życia mojego kota. Póki co. Mam nadzieję, że na Waszych twarzach pojawił się szczery uśmiech.

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Miej serce i patrzaj w serce

Sztorm. Lęk przed rozgniewanym żywiołem. Tego nie zdołam pokonać. Nie ma rzeczy niemożliwych mówi głos w mojej głowie. Uśmiecham się patrząc za okno. Masz rację, Skarbie. Nie ma. Ale Ciebie też nie ma. A w moich oczach znów pojawiają się łzy. Och, przecież jesteś, jesteś! Jesteś? Choć Cię nie ma...

Pogubione sny. Zatopione w morzu (w morzu łez?).

Siedzę w ciepłym samochodzie, rozmawiam z mamą trochę o niczym. Patrzę w niebo, a w moich oczach pojawiają się łzy. Znów pomyślałam o Tobie. Z całej siły starałam się nie płakać. A tak bardzo tęsknię.

Piszę wszystko koślawo, zmarzniętą ręką. Chce mi się siku po wypitym wcześniej piwie. Chce mi się spać. Znów troszkę, ale tylko troszkę, chcę zniknąć. Bo przecież gdy stałam na dworcu odliczając minuty do autobusu, cieszyłam się z mroźnego powietrza, które szczypało moje policzki.  I to było miłe. Zmarznięte dłonie też są potrzebne. Próbowałam się rozgrzać myślami o gorącej Kubie.

Zmarznięci ludzie kulą się w autobusie dzwoniąc do bliskich, że są w drodze do domu. Dobrze mieć do  kogo dzwonić. Czy za parę lat i ja będę miała do kogo zadzwonić? Czy będę miała osobę, która będzie się o mnie martwić?

Roześmiane twarze dziewczyn są już tylko wspomnieniem. Wieczór ciągle stoi pod znakiem zapytania. Jestem tutaj, teraz. Radosny śmiech już nie ma znaczenia. Teraz jest mi zimno, chce mi się siku i znów jestem sama. Tak bardzo sama. Zapomniałam słuchawek, więc nie mogę przykryć się muzyką. Nie ogrzeje mnie głos ukochanego Brandona. Nie rozgrzeją mnie też myśli. Żadne.

Jestem. Ktoś obok chrapie. Chcę zasnąć i śnić o wacie cukrowej. Nie, chcę śnić o Tobie bezpośrednio. Bez piosenek, bez blizn, bez morza. Chcę widzieć Twoją twarz jak dawniej.

***

Łzy na początek i koniec dnia. Dwa skrajne sny. Te wszystkie myśli, głupie wspomnienia i nienawiść do siebie. Wszechogarniający ból po szczerym śmiechu. Góra, dół, góra, dół. Rozpaczliwe pragnienie męskich ramion. Pierwszy taki wiersz* od... Nie chcę żyć. Moja wiosna poszła się jebać. To noc, alkohol czy poczucie odrzucenia? Zabierasz mi wszystko. Wszystkich? Bo przecież... Jakby... Tak. Bez wahania. Mówiłam o tym bez drżenia głosu. A później... Może powinnam? Mimo wszystko. Pomalowane paznokcie są jakby nie nie moje. Beznamiętnie patrzę w ekran. Wszystko głupie. Ja głupia. Nie mam siły pisać, choć chcę tyle z siebie wyrzucić. Tamten sen i tamte emocje. Strach. Ten sen przyszedł zaskakująco szybko. Przyszedł i był dobry.
Uśmiechnięta twarz. Jego twarz, oczy, nos, uśmiech. Moja ulubiona twarz.
Chyba uśmiechałam się przez sen. Czułam radość w każdej komórce mojego ciała. I miłość. Szczęście. Spokój. Miłość. To było takie piękne. Choć trwało tylko chwilę. Zaraz do drzwi zapukała rzeczywistość i w oczach pojawiły się łzy. Och, Kochanie... Dziękuję. Bo miłość została. Przez chwilę miałam wrażenie, że jest jeszcze silniejsza. A żal gdzieś zniknął. Nie wiem na jak długo, ale teraz go nie ma. Jest przytłaczający smutek i miłość. Leniwe łzy na policzkach. Melancholia. Ciepło własnego łóżka. Rozmywający się powoli sen. Sen, który nie ma takiego znaczenia jak emocje, które mu towarzyszyły.
Gdy pisałam, że wątpię we wszystko - jesteś. I już nie mogę opanować drżenia brody i potoku łez. Bo jesteś. Zawsze jesteś, bo jesteś miłością. Bo kochałeś i kochasz. Bo ja kocham. Została miłość. I nie ma znaczenia jaka. Miłość jest miłością. Jest Tobą.


*ten wiersz:

Pomalowałam paznokcie, bo umarłeś.
Nie pomogło, więc zetnę włosy.
Zatopię się jeszcze troszkę w alkoholu,
(bo palenie przecież rzuciłam)
roztrzaskam głowę o samotność,
a ludzi zetrę na proch.
Znów siedzę sama, sama, sama
i nie wiem nic.
Chcę tylko cudzych ramion i bijącego serca.
Chcę ukoić ból wspólnym milczeniem,
gdy wszystkie słowa są zbędne,
bo miałeś być na zawsze,
nawet jeśli słowami łamałbyś
i codziennie sklejał na nowo 
moje serce.
Prawda doszła do środka -
- tak wcale nie jest lepiej.
I nie wiem co zrobić z tą plamą od łzy,
rozmyła mi słowa.
Może utopię się w tej słonej kałuży,
bo nie mogę, ach! nie mogę już
z żalu
z tęsknoty
z tej beznadziei świata bez ciebie.
Tak pusto, cicho i zimno.
Nie mogę odnaleźć cię podczas sztormu.
Zagubiłam się na otwartym morzu,
zniknęłam w jednej z fal.
Utraciłam wiarę w białych pomocników.
Nie umiem dostać się w to tajemnicze miejsce.
Odliczam sekundy - 
- boli coraz bardziej.
Ty stary łgarzu, wcale nie pomagasz.
Przestań odmierzać mój smutek
i daj żyć!

***

Śmiech do bólu brzucha, gdy z radia wydobył się głos Edyty Bartosiewicz. W moich oczach automatycznie pojawiły się łzy, które po chwili spłynęły po policzkach. Poszłam do łazienki, popłakałam chwilę w samotności i z czerwonymi jeszcze oczami wróciłam do znajomych.

Męska bluza jest najlepszą zbroją. Czułam się bezpiecznie, gdy chowałam zmarznięte dłonie w za długich rękawach. Bluza kogoś, kogo znam całe życie. Bluza dawnego przyjaciela. Dawnego? Przecież to nie ma daty ważności, nawet jeśli przez kilka lat się ze sobą nie rozmawia. Takie bluzy są bezpieczne też w innym sensie. Bo to przyjaciel przecież. Zamknięcie się w tej zbroi pomogło mi się uspokoić, gdy byłam o krok od płaczu z wkurwienia. Bo jak się wkurwiam to ryczę, cóż. Łzy zapiłam piwem i nie wyszły na powierzchnię.

Siedząc na stole bilardowym, znów poczułam łzy napływające do oczu. Co jest, do cholery?! Bluza nie pomogła. Siedzący obok Przyjaciel patrzył na mnie zdezorientowany. Tylko A. wiedziała o co chodzi. W kilku słowach wyjaśniłyśmy mu, co się stało. Jej się nie przytula, bo rozklei się jeszcze bardziej. Och. To takie prawdziwie, ale czasem trzeba się rozkleić bardziej, a nie wiecznie hamować te łzy. Zwłaszcza, że obok było męskie ramię, którego tak przecież potrzebuję. Nic nie powiedziałam, nie byłam w stanie nawet. Ale impreza to faktycznie nie najlepszy moment na płacz. Trochę się ogarnęłam i pociągając nosem od czasu do czasu rozmawialiśmy o (nie)istnieniu Boga, miłości, zagubieniu i zwątpieniu. Przyjaciel mówił, a ja słuchałam. Opowiedział o swoim planie, o którym wspominał kilku osobom i nikt nie potrafił tego zrozumieć. A okazało się, że to nie tylko takie gadanie, że myśli o tym bardzo poważnie. Zobaczył zrozumienie w oczach, o których myślał, że akurat tego nie pojmą. Uśmiechnął się tylko, a do mojej świadomości w końcu dotarły słowa Kordiana: bo ty dużo rozumiesz. Och, czułam się przy nim taka głupia, że te słowa wydawały się nie mieć sensu. On dużo rozumiał, nie ja. Tylko z tobą tu mogę porozmawiać, powiedział Przyjaciel. Bo ja rozumiem? Przecież wiele relacji opierało się na tym, że to ja słuchałam i rozumiałam, choć nie otrzymywałam tego samego. I tej nocy też tego nie otrzymałam, ale to nieważne. Trzeba inwestować. Może przy kolejnym takim spotkaniu to ja będę mówić, a on słuchać? Jeśli nie to trudno. Nie będę mieć żalu. Cieszę się, że znów mogłam z nim porozmawiać jak kiedyś, mimo jego obaw, że jednak nie zrozumiem. Prawie fizycznie czułam jak ta więź między nami się odnawia.
I znowu zasnęłam przed 7 rano.

czwartek, 27 listopada 2014

List pisany żalem

Wczoraj napisałam do Ciebie list, w tym najważniejszym miejscu, gdzie listy zawsze są szczere, a wszystkie rzeczy można nazwać po imieniu. To był mój pierwszy taki list po Twojej śmierci, dlatego wiedziałam, że nie będzie łatwy. Jak ostatnie noce. A te są dziwne jak moje sny.
Czasami zasypiam dopiero o 7 rano i śni mi się wata cukrowa. Tak, właśnie wata, która sprawia że teraz się uśmiecham. Czasami zasypiam o 3, czując dłoń na głowie, chociaż nikogo przy mnie nie ma. Bo przecież głaskanie zawsze mnie usypia. Czasami zasypiam o 5 z mokrymi od płaczu policzkami i śnią mi się blizny pokrywające moje ciało, bolesne blizny na dziwne wychudzonych ramionach, blizny, chłód i ból.

"Twój list naprawdę pomógł, a jednak... Ciągle coś jest nie tak. I ogólnie czuję spokój, rozumiem że nie ma Cię w ten dosłowny sposób. Czasami tęsknię trochę bardziej. Czasami myślę, że oszukuję siebie, że to nie śmierć, tylko Twoja kolejna podróż, z której niebawem wrócisz. Śmieszne, bo jednocześnie wszystko wiem i nie wiem. Chyba najbardziej nie potrafię poradzić sobie z tymi emocjami sprzed Twojej śmierci. (...) W każdym razie nie dostałam tego czasu, którego potrzebowałam. Nie ogarnęłam nic z tamtych rzeczy, a już musiałam zmierzyć się z czymś gorszym. A tamte sprawy nadal zostały nierozwiązane. I wiesz, strasznie mi wstyd i miewam wyrzuty sumienia, że ciągle się na Ciebie wkurzam za tamto. To się wydaje takie durne, ale strasznie mnie przytłacza. Przytłoczyło wczoraj w nocy, gdy znów nie mogłam spać, gdy znów płakałam. Zrozumiałam, że moje małe i większe kryzysy nie dotyczą Twojej śmierci tylko ciągle tamtych emocji. (...) Najgorsze jest chyba to, że mi wstyd za takie myśli. Bo być może jakbyś żył, nigdy bym Ci tego nie powiedziała, bo obwiniałbyś się jeszcze bardziej. Chociaż teraz też prawie czuję Twoje poczucie winy, a przez to moje jest jeszcze większe.
Wiesz, gdy wczoraj w końcu zasnęłam śniły mi się blizny. Świeże, bolesne blizny na moim ciele, które symbolizowały blizny na mojej duszy. Chyba mnie to trochę przeraziło, bo sama nie zdawałam sobie sprawy z tego jak jeszcze to boli. Jeśli moja dusza czuje się jak ja w tym śnie to mam przejebane.
Zawsze bałam się tych gorszych dni. (...) A teraz odczuwam spokój, czasem nawet radość i siłę. Śni mi się Anna Molly i wata cukrowa. A na drugi dzień to...
Byłeś moją oazą, bezpieczną przystanią, a teraz nie ma mnie kto złożyć do kupy. Tak, wiem, jestem dorosła i muszę sobie radzić sama. (...)
Już jakiś czas nie czytałam Twojego listu. Teraz patrzę na swoje imię napisane na kopercie. Pierwszy raz w życiu moje imię wydaje mi się najpiękniejsze na świecie. A Ty zawsze je lubiłeś...
A mama dziękuje za książkę. Chociaż pewnie słyszałeś, gdy powiedziała: dziękuję, aniołku. Bo wiesz, jesteś takim trochę aniołem dla nas wszystkich. Mimo wszystko. Mimo mojego żalu i emocji, z którymi ciągle nie umiem sobie poradzić.
Chciałabym już nie płakać i nie mieć żalu. (...)
I zawsze, w pierwszym odruchu, będziesz ciepłym wspomnieniem."

Może wszystko się ułoży po odwiedzeniu miejsca, w którym oddycha się inaczej. Miejsca, które oboje kochaliśmy, chociaż każde z nas na swój sposób i z innego powodu. Miejsca, które przywołuje ciepłe wspomnienia z mojego dzieciństwa. I miłość. A właśnie tego mi teraz trzeba.
Rok temu pierwszy raz przyśniła mi się babcia. Po 15 latach. Jakoś w rocznice jej śmierci. A śniło mi się, że żyła i że miała urodziny. Teraz, jeśli wszystko wypali, będę mogła zapalić świeczkę na jej grobie, kilka dni po 16 rocznicy jej śmierci. Będę oddychać tym innym powietrzem i patrzeć z uśmiechem na znajome uliczki. I mam nadzieję, że spadnie śnieg. Być może nie obejdzie się bez łez, ale jestem pewna, że będzie też dużo szczerego śmiechu.

niedziela, 23 listopada 2014

FUCK OFF, czyli jak w kilka minut zmieniam się z miłej dziewczyny w zimną sukę

Od jakiegoś czasu A. marudziła, że pojechałaby na imprezę, więc spakowała mnie do auta i pojechałyśmy do jej siostry. Tam przypomniało mi się, że zjadłam tylko jedną bułkę przez cały dzień. Jakieś dziwne rzeczy dzieją się ostatnio z moim apetytem, ale mniejsza... Dorwałyśmy się do makaronu z krewetkami. Danie okazało się być cholernie pikantne. Nienawidzę pikantnego jedzenia. Ale byłam głodna to zjadłam i aż sama byłam z siebie dumna. 
Chłopak siostry A. poszedł na imprezę w męskim gronie, my zaczęłyśmy drinkować i we trzy poszłyśmy do klubu. Siostra A. marudziła, że za wcześnie, że jeszcze nic się nie będzie działo, ale who cares! Kupiłyśmy drinki i rozsiadłyśmy się wygodnie. Faktycznie było jeszcze bardzo mało osób. Poza nami to chyba sami obcokrajowcy. Aż mi się trochę śmiać chciało, że to nie wygląda jak impreza na jakiejś Pipidówie tylko w większym mieście. A. się śmiała, że odpada z gry, bo nie zna żadnego języka obcego to nawet z nikim nie pogada. Po jakimś czasie, gdy przyszło ciut więcej osób, dosiadł się do nas czarnoskóry chłopak. Uśmiechnął się przyjaźnie i zaczął rozmowę po angielsku... Wymieniłyśmy między sobą spojrzenia mówiące to sobie pogadamy... Ja siedziałam dosyć daleko, poza tym, wiadomo, głośna muzyka, mało słyszałam, plus jego akcent... Czasami naprawdę ciężko było go zrozumieć. Tylko jemu to nie przeszkadzało i dalej gadał. Zaczynał być męczący. A. chciała powiedzieć, żeby sobie poszedł. Ale to nie takie proste, gdy zna się tylko kilka słów i chce się to powiedzieć w uprzejmy sposób, żeby nie wziął nas za rasistki. Dodajmy do tego alkohol. Z ust A. wyleciały słowa: my boyfriend ZARAZ TU BĘDZIE! Oczywiście nie zrozumiał. Ale widział, że powoli mamy go dosyć, więc zapytał czy nie lubimy go ze względu na kolor jego skóry. Zaprzeczyłyśmy, więc został z nami i dalej próbował rozmawiać. Wypiłyśmy drinki, barman zaproponował kolejne, ale już z małą zniżką. Ludzi powoli przybywało i koło nas usiadło dwóch chłopaków. Mieli ubaw z naszych potyczek z niechcianym kolegą. Siostra A. stwierdziła, że to również cudzoziemcy. I jak się później okazało, miała rację. Tamten w końcu odpuścił i sobie poszedł. Chociaż czasami wracał na chwilę, ale ogólnie dał nam spokój. Siostra A. wróciła do domu, bo miał też wrócić jej chłopak, a zapomniał kluczy. Chwilę później jeden z chłopaków obok przysunął się do nas i skomplementował A. i zapytał czy z nim zatańczy. Po angielsku. Coś tam rozumiała, ale ogólnie musiałam tłumaczyć. Zostało nam do wypicia cholernie mocne sex on the beach, a chciałyśmy zapalić i potańczyć. Dobra, przyznaję, spaliłam dwie fajki. Wszyscy wiedzą, że paczka papierosów może wystarczyć na kilka dni, ale na jedną noc to za mało, więc myślę, że dwie fajki to i tak sukces. A. stwierdziła, że drinki zostawimy pod opiekę Blondasowi. Nie mogłam uwierzyć w to co słyszę!
-Gościu powiedział, że jesteś ładna i chcę z tobą zatańczyć, a ty chcesz mu drinka powierzyć?! A jak nam czegoś dosypią? Ogarnij się! -prawie na nią krzyczałam. Zresztą nie ostatni raz tej nocy...
-Nie dosypią... Ufam mu. -odpowiedziała z rozanielonym uśmiechem. Zdecydowałyśmy, że zostawiamy drinki jak stoją i idziemy zajarać. Miałam obawy przed piciem tego, gdy wróciłyśmy, ale na szczęście wszystko dobrze się skończyło. A. poszła tańczyć z Blondasem, a do mnie przysiadł się jego kolega. Też nie mówił zbyt dobrze po angielsku i też czasami nie mogłam go zrozumieć przez jego akcent. Rzucił parę komplementów. Jeden naprawdę mnie rozśmieszył, bo powiedział, że mam ładną fryzurę i czy sama się uczesałam, a jak potwierdziłam to był zaskoczony i powtórzył very beautiful. I teraz ta najśmieszniejsza część - miałam rozpuszczone włosy i cieniutki warkoczyk z odrośniętej grzywki, który podpięłam. Strasznie skomplikowane, co? 
Później wszyscy razem poszliśmy tańczyć. Jakimś dziwnym trafem wylądowałam tańcząc z Blondasem A., a ona z jego kolegą. Szybko przestało mi się podobać. Bo jak idę tańczyć to chcę tańczyć. Nie chcę być, kurwa, obmacywana, całowana, ani o nikogo się ocierać. Chcę tańczyć. Serio to jest takie trudne do pojęcia? Dla niego chyba było. A. widziała, że zaczynam się wkurwiać, gdy po raz kolejny próbował mnie pocałować przyciskając mnie do ściany, więc zarządziła, że czas się napić. Brunet (kolega Blondasa), postawił piwo i dla mnie (kolejne już) mojito. Sam pił colę, bo okazało się, że jest muzułmaninem. Roześmiana A. siedziała ze swoim nowym kolegą, a ja się zastanawiałam jak ona z nim rozmawia. Chociaż, szczerze mówiąc, to aż tak dużo nie rozmawiali. No nic, nie pierwszy robię za jej przyzwoitkę przecież. Blondas też chyba miał ochotę na przytulanie, ale ja ciągle się od niego odsuwałam. Mówił, że chce tańczyć, więc mam szybciej pić tego drinka. No kurwa i co jeszcze? Co chwilę powtarzał to samo, a ja zaczynałam się irytować. Jeszcze ze śmiechem rzuciłam, żeby się na chwilę zamknął, bo ciągle gada, a ja już słyszę tylko jedno wielkie "bla, bla, bla". Chwilę się z tego pośmiał, po czym wrócił do pośpieszania mnie... Wisiał da mną i gadał w kółko to samo lub próbował mnie pocałować, albo chociaż trochę pomacać. Co chwilę się przesiadałam, żeby dał mi spokój, ale on dalej swoje. W końcu padło pierwsze tej nocy fuck off. Brunet zobaczył, że jestem wkurwiona, coś mu powiedział i na chwilę miałam spokój, bo Blondas sobie poszedł. Przenieśliśmy się bliżej parkietu, a tam na moje nieszczęście, odnalazł się Blondas. Stał nade mną i całował mnie po rękach, a ja ciągle kazałam mu spierdalać i mówiłam, że ma mnie nie dotykać. Jego kolega znowu interweniował, więc znów nastała chwila spokoju. Ale A. zachciało się palić, wzięła Bruneta pod pachę i poszła. Zostałam sama ze swoim drinkiem w jednej ręce i piwem A. w drugiej. Łatwa ofiara, no nie? Gdy widziałam, że się zbliża, odstawiłam piwo na podłogę, żeby mieć wolną rękę do odpychania go. Lub uderzenia, bo byłam na granicy wytrzymałości. Nawet nie zliczę ile razy powiedziałam do niego fuck off. W pewnym momencie prawie na niego krzyczałam w połowie po polsku, a w połowie po angielsku. A ten z miną szczeniaczka I'm so sorry, I love you. I tak w kółko. I ciągle próbował mnie pocałować. W końcu dostał z liścia. Potem drugi i trzeci. I dalej nic. Byłam wściekła. Jakby to trwało dłużej to pewnie bym się poryczała z tej bezradności. Liczyłam się z tym, że jesteśmy przecież wśród ludzi, jest tam wielu facetów, pewnie ktoś w końcu zareaguje. Wiem, że to mogło wyglądać trochę tak jakbym kłóciła się ze swoim chłopakiem. Ale nawet wtedy nie ma prawa mnie macać, gdy sobie tego nie życzę. I wiem, że ludzie nie chcą się wpierdalać w takie rzeczy, ale chyba można chociaż podjeść i zapytać czy wszystko w porządku, no nie? Zastanawiałam się czy nikt tego nie widzi czy nie chce widzieć. Co musiałby mi zrobić, żeby ktoś zareagował? Albo co ja musiałabym zrobić jemu, bo naprawdę, gdyby to było inne miejsce to bym rozbiła pieprzoną butelkę od piwa i nie zawahałabym się tego użyć. I gdy kolejny raz dostał w pysk, a potem znów pocałował moje ramię, jakby spod ziemi pojawił się jakiś facet i zapytał czy Blondas mnie zaczepia. Prawie ze łzami w oczach z tego wkurwienia powiedziałam, że tak, że kazałam mu spierdalać, ale ten dalej siedzi. Mój Bohater podszedł do Blondasa i coś powiedział, pewnie nawet nie wiedział, że to nie jest Polak, ale cóż, zadziałało. Chyba się wystraszył i sobie poszedł. A Bohater trochę żartobliwie, ale z serdecznym uśmiechem powiedział: co, łobuz podrywał? No tak, głupia baba się wkurza, że ktoś ją podrywa... W tym kontekście to było zabawne. Nie chciało mi się wszystkiego tłumaczyć, więc również się uśmiechnęłam, tak naprawdę z wielką ulgą i przede wszystkim szczerze. Zobaczył, że trzymam drinka w ręce, więc uniósł swojego i stuknęliśmy się szklankami. Nie przestając się uśmiechać poszedł do swoich znajomych. Blondas gdzieś siedział, trochę potańczył, ale co najważniejsze, w końcu faktycznie dał mi spokój. 
Po (za)długiej nieobecności wróciła A. Impreza powoli się kończyła, więc postanowiłyśmy jeszcze potańczyć. W końcu się dobrze bawiłam. Brunet siedział koło Blondasa, a A. co jakiś czas przed nim tańczyła, a ja uśmiechałam się do Bruneta. Wtedy znów pojawił się Bohater i zapytał czy nie siedzi tam ten koleś co mnie zaczepiał. Potwierdziłam. Stał przez chwilę ze zdziwioną miną i powiedział: ok, nie nadążam... miłość. Wtedy powiedziałam, że nawet go nie znam, chociaż akurat o tym mogłam zapomnieć... Ale na pewno powiedziałam, że dalej mnie wkurwia, mimo, że już mnie nie zaczepia. Bohater upewnił się jeszcze czy na pewno wszystko w porządku, a jak przytaknęłam to znów gdzieś zniknął. Jak teraz o tym myślę to nawet mu nie podziękowałam... Ale już za późno. Bawiłyśmy się dalej z A., po chwili dołączył do nas Brunet. Jakiś koleś chciał ze mną tańczyć, ale ładnie się wymigałam. Już miał dosyć facetów tej nocy. Ale za jakiś czas znowu przylazł i zapytał czy mogę z nim pójść na chwilę na bok, bo chce mi coś powiedzieć. Szkoda mi było tych ostatnich chwil imprezy, ale też chciałam odpocząć od bycia suką, więc się zgodziłam. A on po prostu chciał się pochwalić, że zna Małysza i Stocha. Wow, super, mam teraz rozłożyć nogi czy co? Nie wiem co ci ludzie mają w głowach, ale serio miałam na to polecieć? Powiedziałam, że się cieszę, fajnie, ale nie interesuję się sportem i właściwie mi to wisi. Cały czas gadał, że przecież możemy się napić drinka. A. usłyszała, że jest okazja na darmowe drinki to zaciągnęła mnie do baru. Przy barze słuchałam tekstów, że co z tego, że on ma obrączkę na palcu, że to przecież nic nie znaczy. Już naprawdę miałam dość takich rzeczy jak na jedną noc. Na szczęście, okazało się, że już zamykają. Szybko chwyciłam A. za rękę i ruszyłam do wyjścia. Ale on poszedł za nami. A. chciała jeszcze zapalić, więc chwilę stałyśmy przed wejściem. Podpita A. to podpita A., która nigdy nie ma dosyć i chciała gdzieś jeszcze iść. Spoko, 4 godzina, wszystko zamknięte, ale ona chce jeszcze piwo. Tamten wszystko słyszał, więc stwierdził, że możemy iść w jedno miejsce. Za miastem. Zachwycona A. powiedziała, że zrzucamy się na taksówkę i jedziemy. Nakrzyczałam na nią, że przecież gościa nie zna, a chce z nim gdzieś jechać i w ogóle. Wkurwiła się na mnie, a ja tylko rzuciłam, że podziękuje mi jutro. Ale nie musiałam na to tak długo czekać, bo coś się wkurzyła na tego kolesia, zwyzywała go, odwróciła się na pięcie i poszła. Po chwili przyznała mi rację i podziękowała.
Do mieszkania siostry A. trafiłyśmy dopiero przed 5. Nie, nie miałyśmy daleko, ale A. co chwilę miała dziwne pomysły i nie dałam rady wszystkich wybić jej z głowy. Męczy mnie bycie jej przyzwoitką, gdy się napije, a się napatoczy jakiś facet. Męczy mnie pijana A. i to że muszę na nią krzyczeć, mimo, że to ona jest starsza. Na koniec ochotę powiedzieć fuck off właśnie do niej.

niedziela, 16 listopada 2014

Gdzieśkolwiek jest, jeśliś jest...

Nocami jest ciężko, bo nie mogę spać i za dużo myślę. Nie śpię, bo myślę. Myślę, bo nie śpię. I trochę znów zwracam się do Ciebie, tak jak zwracałam się w nocy. Boże, nie. To było cholernie rozpaczliwe. Bo wiesz, pomijając moje głupie wyrzuty sumienia i wszystkie inne dziwne rzeczy... Kurczę, przecież jeszcze w dzień tak bardzo Cię czułam, przez  te pomysły, które ciągle podsuwasz... Ale noce są złe. Dotarło do mnie, że nikt mnie nawet nie przytulił. A. nie chciała, bo wiedziała, że rozkleję się jeszcze bardziej. Zresztą, przecież czasami działa tylko ten silny męski uścisk. Pamiętasz jak mówiłam, że tego potrzebuję? W nocy potrzebowałam o wiele bardziej. Chciałam poczuć, że jesteś w inny sposób niż myśli, które przychodzą znikąd. Łzy spływały po mojej twarzy, a ja prosiłam żebyś przyszedł. Ale Cię nie było. W żaden sposób.

"Widziałem obietnice, których nie spełniłem. Bóle, których nie ukoiłem. Rany, których nie wyleczyłem. Łzy, których nie otarłem. Widziałem śmierci nie opłakując ich. Modlących się, którym nie odpowiedziałem. Drzwi, których nie otworzyłem. Drzwi, których nie zamknąłem. Zostawiłem za sobą kochanków i sny, których nie doświadczyłem. Widziałem wszystko, co zostało mi zaoferowane, a czego nie mogłem zaakceptować. Widziałem listy, których sobie życzyłem, a których nigdy nie otrzymałem. Widziałem wszystko co mogło być, ale nigdy nie będzie."

***
Mimo, że spałam tylko godzinę jakoś wysiedziałam na zajęciach. Właściwie to było całkiem przyjemnie, zabawnie. Wypaliłam dwa ostatnie papierosy z paczki - kolejnej nie kupię. Koleżanki z grupy są miłe i częstują małym (nie)przyjacielem. Wiem, ostatnio na nie narzekałam, ale dzisiaj naprawdę nie było źle. No, może poza jednym incydentem... Padło nieuniknione pytanie. Jedna ciężarna, druga już dzieciata, trzecia opowiada o dziecku siostry... A ty masz dziecko? Niewinne pytanie zadane z uśmiechem. Myślałam, że butów wyskoczę! Może przesadnie parsknęłam śmiechem. Może zbyt intensywnie zaczęłam kręcić głową. Powiedziałam, że nie planuję. Matko, ten wzrok... Pośpiesznie dodałam, że póki co to nawet nie mam z kim i atmosfera się szybko rozluźniła. Przecież kłamać nie będę, tylko dlatego, że one chcą mieć lub już mają dzieci...
Zajęcia, jak zwykle, skończyły się wcześniej. Spokojnie szłam na PKS z jedną z dziewczyn. Totalnie nie wiedziałam, o której godzinie mam autobus. Coś mi świtało, że JAKOŚ TERAZ powinien być. Smętnie się zaśmiałam, że jak przed chwilą odjechał to się wkurwię... Z daleka zobaczyłam, że coś stoi na MOIM stanowisku. Mówię do niej: weź obczaj co ma napisane, bo mi teraz wszystkie literki złożą się w to, co chcę widzieć! Ale literki złożyły się dobrze, koleżanka to potwierdziła, więc przeprosiłam, że tak ją zostawiam i poleciałam na autobus, póki jeszcze stał. Nie mogłam uwierzyć, że tak mi się poszczęściło! Ludzie powoli wsiadali do środka i gdy już dobiegłam, parę osób jeszcze stało na zewnątrz. Zobaczyłam znajomą twarz i ten promienny uśmiech - moja kochana U.! Sto lat się nie widziałyśmy. Po wstępnym wyprzytulaniu i wycałowaniu się, rozsiadłyśmy się wygodnie i zaczęłyśmy rozmawiać tak, jakbyśmy widziały się zaledwie parę dni temu. 
-Wiesz, ostatnio wspominałam jak przyjechałam do ciebie rowerem. - powiedziała z uśmiechem.
-Matko, ja o tobie też ostatnio myślałam! Serio! Tak myślałam, że aż cię sobie wymyślałam i jesteś!
Bo chciałam jej opowiedzieć o Kordianie, chciałam żeby mogli się poznać, bo tak cholernie by się polubili. Bo U. to moja zwariowana, wiecznie zakręcona podróżniczka z miłością do muzyki i pięknych rzeczy. U. zawsze rozumiała bardzo wiele. Dlatego bez obaw przed dziwnym spojrzeniem opowiedziałam jej o moim "planie na życie". A ona się tylko uśmiechnęła, bo chce dokładnie tego samego tylko, że może przez rok, a nie od razu całe życie.
Nawet nie wiem kiedy zleciało nam to 1,5h. Ona opowiadała o swoim Artyście, ja o Kordianie. Pokazałam jej moje ulubione królicze zdjęcie. Jaka pozytywna energia bije z tego zdjęcia! - powiedziała uśmiechając się od ucha do ucha. Rozmawiałyśmy też o śmierci tak lekko, naturalnie, choć ze łzami w oczach. Mimo bólu odchodzenia i złamanego serca obie śmiałyśmy się jak głupie. Cieszyłyśmy się, że mogłyśmy spotkać na swojej drodze właśnie takich ludzi jak Kordian czy ten jej Artysta. Wiele rzeczy zostało "powiedziane" w wymianie spojrzeń tak pełnej zrozumienia. A mi zrobiło się trochę głupio z powodu nocnych myśli. Ale przecież noce rządzą się swoimi prawami.
"Od kiedy mój dom spłonął widzę księżyc wyraźniej"
Tak pięknie opowiadała o pracach Artysty, a ja z oczami otwartymi na piękno (trochę bardziej otworzył je Królik oczywiście) prawie je widziałam. Opowiadała o swoich pomysłach i inspiracjach. I tak pięknie jak to ona potrafi opowiedziała o pewnym filmie...

***
"Nigdy nie byłem bardziej sobą niż w tych listach"
Myślę, że to wiesz. Bo z każdym listem do Ciebie coś się we mnie otwierało...
"Moje serce jest jak stary dom, którego okna nie były otwierane od lat. Ale teraz słyszę, że okna otwierają się"
Wiesz, że nie wierzę w przypadki. Musiałam zdążyć na autobus, żeby spotkać U. A musiałam ją spotkać, żebym mogła obejrzeć Popiół i śnieg.
"Strażnicy słoni słyszą moje życzenia współgrające ze wszystkimi muzykami orkiestry natury. Chcę spojrzeć przez oko słonia. Chcę dołączyć do tańca, w którym nie ma kroków. Chcę stać się tym tańcem."
Zrobiłam gorącą czekoladę z bitą śmietaną i cynamonem, uszykowałam zeszyt i długopis i zasiadłam przed laptopem. Wiesz, cały czas się zastanawiałam czy kiedykolwiek widziałeś ten niesamowity film. Jeśli nie to wiem, że zachwyciłby Cię równie mocno jak mnie czy U. Chociaż każda z nas widziała w nim inne rzeczy, więc pewnie i Ty byś dostrzegł tam coś swojego. Dla U. ważne były kolory, światła, cienie, forma. Dla mnie słowa oczywiście. Pamiętasz jak mówiłam, że film jest czymś idealnym - połączeniem moich ukochanych słów, obrazu i muzyki? W tym widać to doskonale.
"Słoń z podniesioną trąbą jest listem do gwiazd. Gwałtowny wieloryb jest listem z dna morza. Te obrazy są listami do moich snów. Te listy są moimi listami do ciebie."
Popiół i śnieg to film Gregory'ego Colberta, który przez 10 lat podróżował, by fotografować niezwykłe relacje zwierząt z ludźmi. Tyle rzeczy kojarzyło mi się z Tobą. Tyle rzeczy wzruszało. Całość, znów, cholernie uspokoiła.
"Nie mogę odezwać się, gdy zbliżysz się lub oddalisz. Długo odkrywałem spokój, gdy patrzyłem na twoją twarz. Być może gdyby twoja twarz mogła zwrócić się ku mojej, mógłbym łatwiej odtworzyć twarz, którą wydaje mi się, że utraciłem. Moją własną."
Odnalazłam Ciebie w tym filmie. I myślę, że wiele innych osób też by to dostrzegło. A może zdążyłeś go obejrzeć tylko zapomniałeś się tym podzielić?
A ja... Ja nigdy nie widziałam czegoś piękniejszego.
"Wieloryby nie śpiewają dlatego, że znają odpowiedź. One śpiewają ponieważ mają pieśń."


Fragmencik tego cudownego filmu. Całość trwa godzinę.

***
"Co za różnica, co jest napisane na papierze. Co za różnica, co jest zapisane w sercu. Więc spal te listy i wysyp ich popiół na śnieg na brzegu rzeki, kiedy przychodzi wiosna i topnieją śniegi, a rzeka wzbiera uciekając z koryta rzeki. Przeczytaj moje listy z zamkniętymi oczami. Niech słowa i obrazy obmyją twoje ciało niczym fale. Przeczytaj listy raz jeszcze z dłońmi nałożonymi na uszy. Wsłuchaj się w pieśń Edenu. Strona po stronie. Kartka po kartce. Leć ścieżką ptaka. Leć..."


Wszystkie cytaty pochodzą z filmu "Popiół i śnieg"


poniedziałek, 10 listopada 2014

"Bo listów się nie ma wtedy, gdy ludzie się nigdy nie rozstają"

Wiesz, że ten cytat chciałam Ci wysłać pisząc kolejny list... A list miał być inny i miałeś na niego odpowiedzieć. Musiałam trochę odpocząć od ludzi, także od Ciebie. Napisałeś, że jeśli będę chciała to przecież wiem gdzie Cię znaleźć. Ale już wtedy nie chodziło Ci ani o maile, ani o smsy, prawda? Już wiedziałeś, że będę musiała Cię znaleźć gdzieś indziej... A to już nie jest takie proste. A może nie było proste do dzisiaj?
Dziękuję, że mogę być jedną z tych osób, którym zostawiłeś listy. Bo wiesz, trochę się tego bałam... Spodziewałam się potoku łez, odrobiny uśmiechu, jakiegoś bólu może. A tak naprawdę ten list cholernie pomógł. Uspokoił mnie. Bo ostatnio spokoju we mnie nie było. Od telefonu Fridy. Wiesz, że prawie nigdy nie odbieram nieznanych numerów i nie lubię rozmawiać z kimś kogo nie znam. Patrzyłam na ten numer i pomyślałam: chuj tam, dupę zawracają, pewnie znowu chcą na coś naciągać! Ale potem pomyślałam, że to może coś ze szkoły, może któraś z dziewczyn, cokolwiek. I odebrałam. Mój zasięg nie współpracował, oczywiście... Ale to nieważne. Od tamtej chwili nie mogłam znaleźć spokoju, o którym niektórzy pisali. Pierwszej nocy bałam się spać. Nie wiem czemu. Czasami nie mogłam oddychać. Będąc wśród ludzi, walczyłam z łzami. Chociaż to nie zawsze się udawało, bo gdy z telefonu A. wydobyły się słowa "aby żyć siebie samego trzeba dać"  to się rozkleiłam. W ogóle przez cały czas czułam jakbym się rozsypywała, rozlatywała i jakby nic nie mogło tego skleić. Prawie nic. Doszłam nawet do tego, że wszystko mnie wkurwiało. Nawet na Ciebie się wkurzałam, bo pewnie nie obejrzałeś tej jednej rzeczy. Obrywało się każdemu, a najbardziej mamie oczywiście. Swoją drogą, mama przez chwilę zwątpiła w istnienie Boga, gdy dowiedziała się o Twojej śmierci. A wiesz, że razem z listem przyszła też ta książka dla niej, o której rozmawialiśmy? Niech to też będzie prezent trochę od Ciebie. Ale wracając do tematu... Było ze mną kiepsko. Delikatnie mówiąc. Chociaż A. skutecznie zapełniała mi dni.
Pamiętam jak mi to wysłałeś. Totalnie nie pasujące do mojej wizji listopada. Ale to się zmieniło. Ten listopad jest właśnie taki. I teraz może ciut mniej, za sprawą Twojego listu. Wiesz, że nie śpię od 8 czekając na listonosza? Nigdy tak się nie cieszyłam na jego widok! I nieważne były książki, które przyszły. Usiadłam na łóżku i dorwałam się do listu. W moich oczach pojawiły się łzy wzruszenia, wiesz jak łatwo się wzruszam... Ale też uśmiech. Szczery uśmiech do Ciebie. Do Twoich słów. Chociaż oczywiście, musiałeś truć dupę nawet po śmierci! I wiesz co, teraz oberwiesz ode mnie zającowym tekstem - aż ty w żopu jebany! Bo właśnie to pomyślałam, gdy nawet w takim liście nie mogłeś mi odpuścić. I jasne, tego trucia dupy mi brakowało i pewnie jeszcze będzie brakować. Wystawiłam Ci język i czytałam dalej. Śmiałam się do Ciebie i do siebie. Już myślałam, że faktycznie obejdzie się bez płaczu. A wtedy dotarłam do fragmentu o Kubie i łzy zaczęły kapać na Twoje słowa. Ale nie było mi smutno. Po prostu to była jedna z pierwszych rzeczy, o których pomyślałam, gdy dowiedziałam się, że nie żyjesz. I Tobie nie będę niczego obiecywać. Obiecałam sobie, że tam dotrę. Może nie w najbliższym czasie, nie za rok, ale dotrę. Może dopiero jako staruszka, ale jakie to ma znaczenie? Nawet wtedy będę o Tobie pamiętać, zwłaszcza tam. Śmieszne, że z tych wszystkich rzeczy, które mieliśmy zrobić, właśnie tego było mi najbardziej żal. A nawet nie wiedziałam, że traktowałeś to równie serio!
Wiesz, rozmyślałam o tych wszystkich razach, gdy mieliśmy się spotkać, o... Twoim drobiazgu i wielu innych rzeczach. Było mi żal, że się nie widzieliśmy, że nie mogłam Cię poznać tak realnie. Ale się cieszę, że w ogóle Cię poznałam, że pojawiłeś się w moim życiu. Pewnie właśnie po to, żeby mi truć dupę!

List sprawił, że jest trochę łatwiej. Ale jeszcze nie jest dobrze. Wiesz, gdy parę lat temu zmarł mój kumpel było mi cholernie ciężko. Po jakimś czasie w miarę doszłam do siebie, normalnie żyłam, szczerze się śmiałam, ale wciąż nie mogłam uwierzyć, że już go nie ma. Teraz też tak mam. Wierzę, że jest Ci teraz lepiej i przeżywasz niesamowite przygody. Ale wtedy uświadamiam sobie, że już o nich nie opowiesz... Ten kumpel przyśnił mi się po pół roku. Siedział w kącie i uśmiechał się do wszystkich. Strasznie się ucieszyłam na jego widok i chciałam do jego podejść, ale nie mogłam. Spojrzał na mnie i się uśmiechnął. Gdy się obudziłam, poczułam spokój. Dotarło, tam gdzie powinno, że go nie ma tutaj, ale to w porządku. Dlatego czekam, aż i Ty mi się przyśnisz. Proszę, nie zwlekaj z tym tyle miesięcy.

Tyle razy układałam sobie w głowie co napiszę, a teraz wszystkie myśli mi pouciekały. A może to i lepiej? I tak je pewnie słyszałeś. Nie wszystko musi być spisane, nie tutaj. Bo przecież będę pisać, tam gdzie zawsze, bez cenzury. Może tutaj będą się pojawiać okrojone wersje... Bo nie każdą myślą trzeba się dzielić.

Będzie mi Ciebie strasznie brakować. Tych kilkugodzinnych rozmów, których ostatnio miałam dosyć. Twoich opowieści. Niesamowitych historii, które mogły przytrafić się tylko Tobie. Śmiania się do bólu szczęki i brzucha, gdy mówiłam żebyś przestał, a Ty rozśmieszałeś mnie dalej. Płakania przed monitorem też. Bo te rozmowy były przecież najważniejsze. Delikatnie przebijałeś się przez mur, jaki postawiłam wokół siebie. Pamiętasz jak na początku powtarzałam Ci, że przywracasz moją wiarę w facetów? Przywróciłeś moją wiarę w ludzi ogólnie. I dziękuję Ci za to. Również za to. Bo przecież przywróciłeś mi wiarę w siebie także. I nadal do końca nie wierzę w Twoje słowa, nie myśl sobie, że to takie proste. Ale może wierzę w nie odrobinę bardziej. W siebie...
Bo wiesz z tamtą sprawą jest trochę jak z Kubą. Ja tak naprawdę tego nie odpuściłam, chociaż to tak wyglądało. Ja jeszcze to zrobię, naprawdę, za bardzo mi zależy żebym miała się poddać. Nie mówiłam Ci tego, bo gdy ostatnio o tym rozmawialiśmy byłam zbyt zmęczona światem, ludźmi... Nie chciało mi się tłumaczyć. Ale ja nigdy nie odpuściłam. Wymyślałam wymówki, w które sama nie wierzyłam, które tak Cię irytowały. Do końca. A może najbardziej wtedy. Może właśnie powinnam Ci powiedzieć, że się nie boję, że to zrobię... Tylko dla Ciebie to by oznaczało robienie tego teraz, już. Nie zawsze trzeba się śpieszyć, prawda? Teraz bardzo się cieszę, że tak wyszło, bo takich chwil się bałam. Tutaj jest łatwiej. A może trułeś dupę ze względu na nasz kolejny genialny plan?!
Śmieję się na myśl o Twoich niektórych pomysłach. Jak wtedy, gdy wyskoczyłeś z pytaniem czy chcę żebyś nauczył mnie strzelać z łuku! Albo pisanie ogłoszenia matrymonialnego! Nie byłeś do końca normalny, ale "tylko wariaci są coś warci", prawda? Kto inny by tak zrozumiał mój czarny humor, który czasami bywa zbyt czarny, wiem... Ale mieliśmy ubaw, gdy wysłałam Ci tamten gif, po tym jak wylądowałeś w szpitalu przez zator!

Dałeś mi dużo radości. Wiele razy też się o Ciebie martwiłam. Ale to tak już chyba było, co? Że martwiliśmy się o siebie, nawet gdy nic takiego się nie działo. I udawanie, że się nie dzieje, gdy jednak się działo... Wiesz, że ten list wywołał na mojej twarzy prawie taki uśmiech jak sms "Cześć, Ryjku. Wróciłem :)" po Twojej operacji? Dziękuję Ci za każdy uśmiech. I za wszystko inne.
Jesteś gwiazdą, której światło ciągle dociera i będzie docierać jeszcze przez długi czas, mimo że Ciebie już nie ma. Nie w ten oczywisty sposób.

A teraz ledwo udało mi się włożyć kartki do koperty, bo nie mogłam ich złożyć tak jak były... Śmiej się, Ryjek przecież. Ryjek, który potrafi przyciąć sobie wargę długopisem!
I się nie żegnam, bo będę się odzywać.
Do usłyszenia!



Could we fix you if you broke?
And is your punch line just a joke?

Some men may follow me
But you choose “death and company”

niedziela, 2 listopada 2014

Ulubiony dzień w roku

Od wielu lat, 1 listopada jest moim ulubionym dniem w roku. Nie moje urodziny czy inne święta. 1 listopada. Gdy tylko wstałam, dużo wcześniej niż w normalny dzień, podeszłam do okna sprawdzając czy jest mgła. Bo pierwszy listopadowy poranek musi być mglisty. I był. Nie za mocno, ale był. Siedząc już w samochodzie patrzyłam na pola otulone mgłą. Pola, po których biegały sarny. Z radia spokojnie wydobywały się dźwięki pewnej piosenki. But I still haven't found what I'm looking for - słowa, które w tym momencie wydały się idealne, które pochodziły jakby prosto z mojego serca.

Ostatni post, pisany pod wpływem emocji, podczas nieprzespanej nocy, przyniósł pewną ulgę. I nagle okazało się, że jest dobrze. Nic strasznego się nie stało. Serce nie krwawi tak bardzo. Myśli, które odrzucałam, że przecież i tak by nic z tego nie było. I tak by nie wyszło. Pewne rzeczy muszę znaleźć najpierw w sobie. A od jakiegoś czasu, uporczywie szukam tego w innych i potem kończy się "złamanym serduszkiem". Muszę przestać szukać opiekuna i sama się sobą zaopiekować. I właśnie wtedy, patrząc na mgłę i sarny, słuchając melodii i słów płynących z radia, pomyślałam, że jestem już blisko tego. Chociaż może nie blisko, ale na pewno coraz bliżej. Paradoksalnie trochę dzięki temu o czym ostatnio pisałam.

Po przejechaniu kilkunastu kilometrów, mamie przypomniało się, że jednak czegoś zapomniała. A że nie byłyśmy tak daleko od domu, postanowiłyśmy zawrócić. I wtedy mama powiedziała: niedobrze wracać z drogi. Ochrzaniłam ją, że ma sobie nic nie wkręcać, jakieś głupie przesądy i w ogóle. Ale moje myśli już podążyły w dziwnym kierunku. Bo przecież taki dzień, duży ruch, niektórzy jeżdżą jak kretyni i samochód, który nie jest tak do końca sprawny... A co jeśli jeszcze przed chwilą było mi tak dobrze od samego patrzenia na zamglone pola, czułam spokój, właśnie dlatego, że ma się coś stać? Starałam się odgonić czarne myśli. Zajechałyśmy pod dom, mama szybko wyskoczyła po zapomnianą rzecz, wróciła i powiedziała: tata też powiedział, że mogłyśmy nie wracać, bo to niedobrze. Wtedy już nie mogłam powstrzymać tego, co działo się w mojej głowie.

Gdy dojechałyśmy na miejsce i wysiadłam z samochodu, poczułam miłe ciepło na twarzy. Mimo, że przecież czekała nas droga powrotna to już zapomniałam o tych dziwnych przesądach. Była tak cudowna pogoda. Na wielu drzewach było jeszcze sporo kolorowych liści. Po odwiedzeniu dwóch cmentarzy, pojechałyśmy do rodziny, a potem znowu na cmentarz. Wkurzałam się na myśl o staniu tam, na mszy i słuchaniu księdza. Bo zawsze wkurzają mnie kazania. Ba, wkurzają nawet moją mamę. Tym razem jakoś całą mszę po prostu przegadałyśmy. Patrzyłam na grób babci i myślałam jak zawsze sobie z nią "rozmawiam". Właśnie odwiedzając ją na cmentarzu, bo tak to czasem zapominam, że mogę. Rozmawiałam z nią o facetach, o mojej przyszłości i o tym, że pewnie nie byłaby ze mnie dumna... Oczy mi się zaszkliły. Okazało się, że jednak trochę boli. Boli to, co niby tak bardzo nie zraniło.
Droga powrotna wcale do najlepszych nie należała, ale radio znów umiliło czas. Zaskoczenie, gdy po zmianie stacji usłyszałam znajomą melodię - Ben Howard. Po chwili się wkurzyłam, że kolejna piosenka, którą lubię będzie nakurwiana non stop przez radio i wszyscy zaczną się jarać aż zbrzydnie. Prawdziwe zaskoczenie, gdy znów włączyłam zetkę (czaicie, zetkę) usłyszałam Nirvanę! Tak, kurwa, moja Nirvanka w zetce! Wtf?! Słyszeliście kiedyś Nirvane w zetce?
Kilka kilometrów przed domem zrobiłyśmy przystanek, by odwiedzić jeszcze jeden cmentarz. Już był wieczór i zapalone znicze wyglądały naprawdę magicznie. Zapaliłyśmy kilka zniczy. Został jeszcze jeden, dla mojej koleżanki, która zmarła w tamtym roku. Moim oczom ukazał wielki pomnik. No tak, rok temu jeszcze go nie było. Ogromny anioł siedział jakby otulając nagrobek, na którym było jej zdjęcie. Mama zobaczyła jakiś napis, a że było ciemno nie mogła doczytać, więc przeczytałam na głos. To był tekst w stylu "tak bardzo żyć chciałam, bóg tak chciał, bla bla bla". Ale przy ostatnich słowach mój głos się złamał. Postawiłam znicz. Spojrzałam jeszcze raz na tego anioła i na jej zdjęcie. W moich oczach pojawiły się łzy. Nie tylko w moich zresztą, bo mama rzuciła: lepiej chodźmy. Dodałam tylko, że ten anioł i to zdjęcie... A mamie też zadrżał głos i obie zamilkłyśmy.

Chciałam się tym podzielić z osobami, które miałam zobaczyć wieczorem. Zwłaszcza, że jedna z nich to kuzynka tamtej koleżanki. Skończyło się na fochu i wkurwieniu. Z resztą się widziałam, ale i tak jakoś nie było okazji do mówienia o takich rzeczach. Ani o tym, że gdy postanowiłam zobaczyć co się dzieję u jednego z panów, którzy mnie olali (pamiętamy, jestem masochistką), okazało się, że kogoś ma. Cudowni panowie, którzy mówią, że jednak teraz nie szukają niczego poważnego, a po jakimś czasie znajdują wielką miłość... Jak w takich momentach mam nie wierzyć, że to ze mną jest coś nie tak? Myślałam, że będę mogła się trochę pożalić przy piwku. Nie, nic z tych rzeczy. Musiałam udawać, że nie widzę jak obok rozgrywa się scena prawie jak z pornola... No dobra, nie było tak źle, ale jakby te osoby zostały same to pewnie tak by się skończyło.

Dzisiaj miał być dzień spokoju. Odpoczynku. Dzień dla mnie i moich myśli. A jednak znów muszę dzielić pokój, znów będę słuchała o tym jak było wczoraj i obożecojazrobiłam. A dzisiaj chce mi się płakać, bo znów czuję się cholernie samotna. Bo wczoraj chciałam pogadać, a moje sprawy zostały zbagatelizowane. Bo się okazało, że jeszcze kogoś innego może "wkurwiać" moja "pewność siebie" (wtf). Więc znów, kolejny raz, zamknę się trochę w sobie.
A teraz, przyklejam uśmiech na twarz i będę kochaną kuzynką, która wspiera w chujowych momentach.

czwartek, 23 października 2014

No love allowed

To wszystko było do przewidzenia. Cudowny dzień bez powodu mógł być ostrzeżeniem. Och, było o wiele więcej sygnałów. I ten sen, który wyraźnie oznaczał coś niedobrego. Zamykałam oczy na złe znaki i kurczowo trzymałam się nadziei. Widzisz, okazało się, że jednak to ja byłam bardziej ślepa. I nigdy nie chciałam żebyś miał do siebie pretensje, żebyś czuł się winny, mimo że przecież jesteś... Ile razy mówiłam, że czasem jednak lepiej nie czuć? Czekam na zimę, aby zamroziła serce, z którego teraz wydobywa się gorąca lawa krwi. Otwarta rana, na którą spada sól moich łez. Zamrożone serce zamknę w klatce, a klucz wyrzucę w otchłań. Nie będzie drugich tak ciepłych dłoni, by mogły je ogrzać. Nie zadziała już klej, o którym śpiewał Kurt. To już nie jest drobne pęknięcie, choć patrząc na całą sytuację może właśnie powinno? Może to dziwne, że zabolało tak bardzo... Bo przecież... Cóż. To cena za moją naiwność i twoje nieprzemyślane słowa. I przepraszam, ale byłeś egoistą. Mówiłam, że tak może być, że pewnych rzeczy nie powinieneś robić czy mówić. I niby wiedziałeś, ale i tak...
Wyłączę emocje. Znów zapomnę, że miałam się szanować i zatracę się w poniżającym seksie, o ile będzie taka możliwość. Będę połykała łzy, gdy ktoś zapyta... Udam, że to nigdy nie było tak ważne i utnę temat. A ludzie będą patrzeć na mnie z litością. Znowu.
I nie piszę tego specjalnie, na złość. Gdzieś musiałam, rozumiesz... I pewnie dalej będę się zachwycać kolorowymi liśćmi, zachodami słońca, pierwszym cudownym śniegiem. Nie umrę do końca, więc nie miej wyrzutów sumienia. Po prostu zamknę się trochę. Nie wpuszczę już nikogo tak bardzo. Bo nie warto. Bo nie chcę. Bo już nie poznam nikogo takiego jak ty. Jesteś wyjątkowy, dla mnie jesteś. I będziesz.


Może po prostu głupio wyszło, nie wiem. Czekam na zimę. Wpuszczę chłód. Otulę się swoją samotnością. Bo nie chcę nikogo innego, przepraszam. Wiedziałam, że kiedyś wszystkie te piosenki będą sprawiać ból. A na tą zwróciłam uwagę przez tytuł, co nie jest dziwne. I teraz pasuje, prawda?

"Powiedziała mi: Tak bardzo się boję... 
Zapytałem: Czego? A ona: Bo jestem tak bardzo szczęśliwa. Takie szczęście jest aż przerażające. Zapytałem ją, dlaczego tak uważa. Odpowiedziała: Bo takie szczęście przytrafia się tylko wtedy, gdy zaraz ma się coś utracić."

poniedziałek, 20 października 2014

What a beautiful life!

Zamykając oczy wystawiłam twarz w stronę słońca, które świeciło prosto na mnie przez autobusową szybę. Uśmiechnęłam się do siebie, do swoich myśli, do słońca czy może do życia po prostu. Jestem szczęśliwa. Wait... Jak to? Tak po prostu? Cóż, tak po prostu. Szukałam różnych przyczyn tego stanu. Pierwsze co mi przyszło na myśl to ta cudowna pogoda. Ewentualnie fakt, że wracam szybciej do domu. Skończyło się na teorii, że się naćpałam farbami... Stuknij ty się w łeb! Och, no cóż... Może przez chwilę faktycznie jestem szczęśliwa? A pewnie, że jestem i nie muszę szukać powodu! I uśmiechnęłam się jeszcze bardziej. Śmiałam się do kolorowych liści na drzewach i dziękowałam, że mogę na nie patrzeć, że mogę podziwiać ich barwy w tym pięknym słońcu, że dają mi radość. Śmiałam się do słońca, że denerwująco świeci prosto w oczy, bo usiadłam po złej stronie autobusu; że grzeje moją twarz, chociaż zgrzałam się pędząc na autobus. Śmiałam się do muzyki w słuchawkach. I do telefonu. Śmiałam się do wszystkich pasażerów, chociaż nikt tego nie widział. Śmiałam się do błękitnego nieba i białych kłębków na nim. Tak chciałam wyjść z autobusu, wybiec nawet, zacząć tańczyć na środku drogi i w końcu znaleźć fajną kupę liści i się w nich wytarzać! Wariatka! Z czego tak się cieszysz?
Z życia.
Może troszkę wyżyłam się "artystycznie"? Przecież zawsze lubiłam rysować. Małe przyjemności. Wyjście z zimnej sali na słońce - czułam się jak kocur, który wystawia brzuch żeby się ogrzać. Już mi nawet nie przeszkadzały te dziwne fajkowe rozkminy i zwierzenia po 5 minutach rozmowy. Cóż, z tymi dziewczynami widzę się raz na jakiś czas. Nie muszę się z nimi zaprzyjaźniać. A czy potrafiłabym nawiązać bliższą relację z kimś, kto wstawia zdjęcia róż na facebooka z podpisem w stylu "mam najlepszego chłopaka na świecie"? Ojej, no dobra, fajne, że dostała kwiaty, to przecież miłe, zwłaszcza że "nic nie przeskrobał" (wtf, więc tylko wtedy może być miły?), ale po co zaraz focia na fejsika? Ok, dobra, przyznaję, może włączył mi się tryb zimnej suki, ale ja takie rzeczy robiłam jak miałam 17 lat. I to nie tak żałośnie... Ech, dziewczyny, dziewczyny, nie zakolegujemy się. Ja z tych, co odmawiają przyjęcia badyli. Ups. I nawet nie pochwaliłam się tym na facebooku! Przegrałam życie. Ha! Oczywiście, że przegrałam, przecież nie mam faceta, dla którego wstałabym o 6 żeby zrobić mu kanapki do pracy (no kurde, niedoczekanie). Nie mam faceta, za którym bym tęskniła, bo wyjeżdża do Belgii. Nie mam faceta, który zabierze mnie na Gibraltar (no dobra, ta dziewczyna akurat jest spoko). Co jakiś czas słyszę "a mój to, a mój sramto", słucham, uśmiechnę się, no bo co... Powiem, że "mój" nie ma pojęcia o moim istnieniu? (Braaaandoooon, znajdź mnie!) Może oceniam je zbyt pochopnie... Znaczy... Wydają się naprawdę sympatyczne, ale tylko na chwilę. Żadne przyjaźnie. Na pewno nie z mojej strony. No nie dogadamy się i tyle. Już widzę tych ich facetów odzianych albo w dresy albo w różowe koszulki. Nie, że to coś złego, ale podejrzewam, że jakbym zaczęła opisywać swojego idealnego faceta to patrzyłyby na mnie jak na czubka. A zdjęcie cudnego Brandona nie zrobiłoby na nich wrażenia (czy to w ogóle możliwe?). I nie to, że się przejmuję. Na pewno nie dzisiaj. Nie zobaczę ich przez cały miesiąc! Mogę wrócić do swojego uśmiechniętego ryjka.
I moje dwie kochane wariatki sprawiły, że prawie się posikałam ze śmiechu. Nie ma to jak schować się między siedzeniami w aucie! Fajny dzień. Idealny na piwo w plenerze i robienie zdjęć z durnymi minami. Idealny na śpiewanie do ćwiartki (alkusy!) jabłka... po portugalsku. Dzień, w którym ludzie patrzą na ciebie jak na debila, bo się uśmiechasz, a nawet śmiejesz na głos bez powodu. Dzień, w którym jedzenie jabłka jest największą przyjemnością na świecie. I nawet czekolada przestała przy tym jabłku smakować. Dzień, w którym mama patrzy na mnie z litością i może z przerażeniem, że takie coś wyszło z jej łona. Przykro mi, mamo. Po kimś to odziedziczyłam. Zresztą, mamie też się trochę udzieliło.
Cudny dzień.