czwartek, 24 lipca 2014

Kocham swoje melancholie

Niegroźny deszcz za oknem, gorąca herbata o smaku czarnej porzeczki (której nie lubię, ale w tym wydaniu jest najpyszniejsza), kot łaszący się do moich nagich łydek, cudowna Poświatowska i jej piękne literki i ta muzyka, idealnie wpasowana w ten dzień. Zapomniałam, że dzisiaj są moje imieniny. To nigdy nie miało większego znaczenia, ale dziś, taki dzień odbieram jako prezent. Bo kocham swoje melancholie.
Moja dziwna huśtawka emocjonalna, trochę przerażająca, wlewa we mnie niepokój. Po tygodniu ciężkich, prawie bezsennych nocy, polały się łzy tak niespodziewane, niezrozumiałe... Jedna myśl, jak iskierka, która próbowała wzniecić ogień. Czy to TO? Nie, nie, nie. Nie chcę. Kilka kropel łez ugasiło coś, co mogło być pożarem. Spałam mocno i spokojnie. Kto by mógł oczekiwać tak cudownego dnia?
Bo melancholia jest cudownym spokojem. Nie ma lęku o TO, nie ma lęku o przyszłość, o dziwne, potencjalne, niepotrzebne uczucia. Nie ma bolesnych wspomnień. Jest deszcz, muzyka i spokój duszy, tak piękny, bo niespodziewany. Może to muzyka przyniosła ukojenie, chociaż serce tak się rwie przy tych dźwiękach. Każda komórka mojego ciała tańczy z gracją, jak ja nigdy tańczyć nie będę. Cudowne dźwięki, które dają się prowadzić przez rozpalone serce. Dźwięki, które czasem same pociągają za sznurki serca i wypełniają żyły. Dźwięki, które są idealnym połączeniem. Dźwięki dające życie. Są jak pierwszy oddech, łapczywy, spragniony tlenu i może trochę zaskoczony jego nadmiarem. Nie są nachalne, ale nie dają o sobie zapomnieć. I widzę siebie tańczącą, tak pięknie, delikatnie... Czuję się trochę jak ta biedna Poczwarka, która tak pięknie tańczyła w swojej duszy, tylko w duszy i sercu, bo pokraczne ciało nie pozwalało tego wydobyć. Wznoszę się delikatne i z gracją, a moje ciało Poczwarki nie jest w stanie tego odzwierciedlić. A kiedyś marzył mi się balet. Jakie cudowne by to było. Mimo, że to marzenie pięcioletniej dziewczynki to jednak czasami wraca. Może przez moje poczwarkowe ciało, które pragnie być lekkie jak motyl, a wie, że nigdy motylem nie będzie. Nie w tej kwestii.
Mój melancholijny dzień. Cudowny, spokojny, magiczny. Jestem tylko z sobą i jest cudownie. Chowam się trochę pod słuchawkami, ale każdy wie, że to znak, aby mi nie przeszkadzać. Nie mówi się do mnie. Mam swoją herbatę i Poświatowską za towarzyszkę. Mój mały wierny notesik i żółty długopis, który nie jest żółtą parasolką. Słowa zapisane w tym notesiku, które poleżą, odczekają, dojrzeją i może... Słowa, których może będzie więcej, chciałabym żeby było ich więcej, a kiedyś... Uśmiecham się do swoich myśli. Wdech. Wydech. Petrichor. I upragniony spokój duszy.

Piękne, stęsknione listy by się dzisiaj pisało. Szkoda, że nie ma do kogo. Pięknie by się rozmyślało nad sensem życia przy butelce wina. Szkoda, że nie ma z kim. Pięknie by się kochało, czule, zmysłowo przy roztańczonych płomieniach świec. Szkoda, że nie ma z kim. Pięknie by się wypatrywało gwiazd na zachmurzonym niebie. Szkoda, że nie ma z kim. Pięknie, choć pokracznie by się tańczyło w deszczu. Szkoda, że nie ma z kim.
Pięknie być samej ze sobą w ten dzień.

niedziela, 20 lipca 2014

Jestem Grażynką

Przedwczoraj, rodziców na chwilę odwiedził stary znajomy, pośmiali się, powspominali, poopowiadali sobie rzeczy z czasów, gdy jeszcze lub już się nie znali. Wczoraj mama opowiedziała mi niektóre historie tego znajomego - jak na studiach zamieniali się z kolegami na zaliczeniach, mimo że dwóch było niskich, jeden wysoki, jeden z tych niskich miał brodawkę na czole, a drugi zbyt duże zęby. Oczywiście byli zdziwieni, że sprawa się rypła! Przy okazji mamie też się wzięło na wspomnienia i powiedziała, że przecież każdy ma jakieś ciekawe historie z młodości, z czasów studiowania (bo mama studia robiła już jako dorosła kobieta z dwójką dorastających dzieci, ale mimo to potrafiła na wykładzie przykleić koleżance podpaskę na czoło).

Każdy? Czy ja mam takie historie, które będą śmieszyć wszystkich za 20 lat? Przecież to, że mi i A. przez chwilę zdawało się, że widzimy dwa księżyce się nie liczy.

Mamy historie znam na pamięć, przynajmniej większość. Niczym dziwnym nie było też to, że w najciekawszych akcjach brało udział dwóch ulubionych kuzynów mamy, no, ewentualnie jeszcze jeden, ale nic ciekawego nie działo się z jej kuzynką. Grażynką własnie. Bo Grażynka to grzeczna, ułożona dziewczynka była. Spokojna. Trochę zbyt pedantyczna nawet. Jej ulubionymi odpowiedziami było: "a bo ja wiem? może. tak. nie. nie wiem." Wchodzenie na drzewo? Nie z Grażynką! Pierwszy papieros czy łyk wina? Nie z Grażynką. I wtedy do mnie dotarło...

Jestem Grażynką! Nie tą zbyt pedantyczną, oczywiście, ale jednak Grażynką... Przecież mój brat i moja młodsza kuzynka włazili na każde drzewo, wspinali się gdzie się dało, kolana wiecznie pozdzieranie. A ja? Gdzieś z boku, gdzieś z tyłu. Po latach się dowiedziałam, że czasami nie chcieli się ze mną bawić, więc uciekali, chowali się gdzieś. Tylko, że ja nawet ich nie szukałam. Nigdy nie odczuwałam przykrości z tego powodu. Było mi dobrze. Nie zawsze podobały mi się te ich zwariowane pomysły, dzikie zabawy. Żyłam trochę w swoim świecie, bawiłam się sama i mi to nie przeszkadzało. I jasne, nie byłam taką typową Grażynką, bo jednak wciągałam do nosa oranżadkę w proszku, gdy mój brat wpadł na ten genialny pomysł. Kolana też miałam pozdzierane, ale to raczej dzięki mojej cudownej koordynacji ruchowej i wyjątkowemu talentowi do potykania się o własne nogi. Ale gdy jest się siostrą mojego brata, ciężko nie brać udziału w jego dziwnych pomysłach, nawet gdy jest się Grażynką. Cóż, na kimś musiał testować nowe chwyty, ktoś musiał stać na bramce i być poobijanym od piłki, ktoś musiał nadstawiać łapę, gdy chciał sprawdzić co się stanie jak przyłoży się świeżo zgaszoną zapałkę, ktoś musiał się z nim bić i cieszyć się z każdej kropelki krwi, która leciała z jego nosa i posiadając ten wyjątkowy talent, własnym kolanem rozbić swój własny nos przy nieudanym ataku na niego też ktoś musiał... Oznaką udanego dnia była jak najciemniejsza woda po kąpieli. Tak, zawsze on miał brudniejszą. Bo ja jestem Grażynką.

I to do dzisiaj. Bo nie mam tak świetnych historii do opowiadania. Przeraża mnie to, że nigdy ich mieć nie będę, że nic się nie zmieni i umrę jako Grażynka.

A może przez cały ten czas byłam po prostu Ryjkiem, a nie Grażynką? Może jestem Ryjkiem. Może i czasem ciężko mnie lubić i może za dużo marudzę i jestem niezdarna, ale nie jestem pedantyczną Grażynką, która bała się ubrudzić. Jestem uroczym Ryjkiem i jeszcze przeżyję historie godne opowiedzenia i takie, których wstyd opowiadać!

niedziela, 13 lipca 2014

Demony odwiedzają nas we śnie

Po wczorajszej nocy, cały dzień chodziłam niewyspana, trochę jakby na kacu, taka nie do życia. Wydawało się oczywiste, że dzisiaj padnę jak dzieciak, gdy tylko wślizgnę się pod kołdrę. To co ciągle tu robię? Chyba jakoś podświadomie odkładałam ten moment, znajdując kolejne rzeczy do sprawdzenia czy może do odciągnięcia myśli.
Myśli, które teraz uderzyły jak wielka fala, które budzą lęk przed snem. Po ostatnich nocnych skurczach żołądka, spowodowanych dziwnymi emocjami, na drugi dzień prawie zwymiotowałam na kota. Ale to przecież nie tego się boję. Chociaż lęk taki podobny... Jakby wisienką na torcie są łzy w oczach upychane tam przez szalejące hormony.

Dziwne ile emocji można odczuwać przez sen. Jak bardzo można się bać. Jaką złość można odczuwać. Jaki wstyd i zażenowanie. Po przebudzeniu to wszystko jest takie rozmyte, łącznie z resztkami makijażu wokół oczu, jeszcze mokrych... Wstyd jakby mniejszy, bo to przecież tylko sen, ale nie byłabym w stanie go opowiedzieć bez jakiegoś poczucia winy. Drobinki złości wałęsające się na dnie serca, bo przecież... Przecież. Strach taki realny, namacalny aż za bardzo. Strach, który już nie jest tylko złym snem.

Boję się zasnąć, żeby znów nie obudzić się z mokrymi oczami. Boję się zasnąć, żeby znów nie rzucać się na łóżku w tej sennej złości. Boję się zasnąć, żeby znów nie ściskać kołdry jakbym chciała się w nią wtulić lub zamordować jednocześnie. Boję się zasnąć, żeby znów nie obudzić się bardziej zmęczoną niż się kładłam. Zmęczoną nocnymi walkami z łóżkiem, z emocjami.

Nigdy nie bałam się spać. W trakcie snu, potrafiłam sobie powiedzieć "ej, to nie jest fajne, zróbmy to inaczej, czemu się boisz, to tylko sen, w każdej chwili możesz się obudzić". Bałam się tych potworów spod łóżka, machających rąk w lustrach, otwierających się szafek, kroków, dziwnych skrzypień, trzaskających garnków i przestraszonego kota. Bałam się tych dziwnych, nocnych cieni i odgłosów za oknem. Bałam się swojej wyobraźni, która kazała chować stopy pod kołdrę, bo tak jest bezpieczniej. Sen był bezpieczną przystanią.

Przecież wszystko będzie dobrze. Musi być. Sny mogłyby być po mojej stronie i przynosić przyjemne ukojenie. Paradoksalnie przynoszą najdziwniejsze lęki, i wydawałoby się, że dawno zabite złości. Złości, których akurat teraz wolałabym nie pamiętać, którymi akurat teraz wolałabym się nie karmić. Ale przecież będzie dobrze. Musi. Więc nawet jak ta noc będzie równie ciężka, jutro to wszystko będzie tylko złym snem. Chyba, że noc okaże się łaskawa i księżyc, który dzisiaj jest przecież tak blisko przyniesie dobre sny. Ale księżyc jest w pełni i tylko obiecuje spokojną noc, a przyniesie bezsenność. To jego sposób na uchronienie mnie przed złymi snami? Graniem tej jednej z milionów księżycowych piosenek przeniesie mnie do siebie, abym mogła zatańczyć księżycowy taniec i otuli dźwiękiem. Dźwiękiem tak pięknym, że melodia skryta w dziwnych zakamarkach duszy, bo duszą właśnie czuję tę piosenkę, pojawia się nagle jakby chodziła za mną cały dzień. A przecież dzień był smętnym wyciem.
Dlatego zaraz sięgnę po słuchawki, włączę mój księżycowy taniec, który uspokoi, chociaż na chwile, moje strachy i pozwoli zasnąć. Sny przyjdą i tak. Nie wiem jeszcze jakie, ale księżycowe melodie uniosą mnie na chwilę, która będzie wolna od lęku.

Branoc.

środa, 2 lipca 2014

Dorosłe dzieci, czyli o utrudnianej samodzielności

Wierzę w przeznaczenie, wierzę w te wszystkie zbiegi okoliczności i że nic nie dzieje się bez przyczyny. Czasami nawet mam wrażenie, że niektóre rzeczy mnie prześladują np. książki. Ktoś opowiada o książce, którą chciałam przeczytać, ale odkładałam  to "na później". Po kilku dniach tytuł książki pada w jakimś przypadkowym filmie w tv. I w kolejnym. Kolejna osoba o niej mówi. Książka aż się prosi o przeczytanie, więc  ją czytam. Tym razem nie była to książka. Na przypadkowych zakupach w przypadkowym sklepie uśmiechnęły się do mnie "Charaktery". Nieśmiało odwzajemniłam uśmiech, bo już dawno zerwałam ten romans, sama nie wiem czemu. Przypomniały mi się te wszystkie numery, które pożyczyłam (nawet nieprzeczytane) na wieczne nieoddanie. Nie zdziwiłabym się jakby się okazało, że wszystkie, dosłownie, poszły z dymem... Nieśmiało wyciągnęłam rękę po lipcowy numer, który zaczął krzyczeć hasłami z okładki: "BĄDŹCIE PIĘKNI I NIE LĘKAJCIE SIĘ", "STRÓJ NA DOBRY NASTRÓJ", "TERAPIA ZE SMARTFONA", "TRENING DLA LIDERA", "DOROSŁE DZIECI NIEDOJRZAŁYCH RODZICÓW" i "DLACZEGO I JAK ŻYĆ PEŁNIĄ ŻYCIA". Cóż, nie zawsze trafiałam na numery, które mnie interesowały, czasami był to jeden artykuł, czasami dwa. A tutaj? Niezły numer jak na powrót do romansu. Mam głupi nawyk przeglądania gazet od końca. Chociaż czytam zawsze od początku, po kolei, od deski do deski. Tym razem zaczęłam, oczywiście od artykułu "DZIECI DOROSŁYCH DZIECI" i zrozumiałam, że m.in. po to miałam kupić ten numer. Właśnie teraz. Zainteresowanych odsyłam do kiosku po Charaktery, bo nie będę streszczać tego, co przeczytałam.
To tak cholernie o mnie, że aż mi szczęka opadła. Okazało się, że nie jestem żadnym wyjątkiem, że nie tylko moi rodzice są tacy, a nawet, że w naszych czasach to powszechne. Jak tak się nad tym zastanowiłam to faktycznie nie zauważam tej granicy, kiedy człowiek staje się dorosły i w pełni samodzielny. Przecież nie na studiach, gdy się imprezuje za pieniądze rodziców. A ja? Co z tego, że się wyprowadzam jak nie ma opcji żebym mogła się sama utrzymać. Rodzice i tak będą mi pomagać finansowo, więc co to za samodzielność, co to za dorosłe życie? Poczułam ulgę, gdy okazało się, że to nie jest tylko moja wina. To nie moja wina, że nie zrobiłam tego wcześniej, ale tylko moja zasługa, że zdecydowałam się chociaż na taki krok. I nie chcę tutaj obwiniać rodziców, nie chcę żeby to było wymówką. Bo jest utrudnieniem jedynie.
Ironiczne jest to, że wiecznie wszyscy powtarzają, że mam taką fajną mamę (jej też to mówią, więc jest przekonana, że to, co robi jest dobre). Pewnie, że mam fajną mamę. Ale nie mamę, tylko koleżankę. Mogę z nią pogadać, pośmiać się, pójść na zakupy. To ciągle mama? Mama, która niczego nie wymaga, we wszystkim wyręcza. Czy mama pozwoliłaby mi żyć tak jak żyję? Nie tak jak zamierzam żyć, tylko jak żyłam do tej pory. Czasami chciała. Starała się. Każda rozmowa kończyła się kłótnią. Bo jak nagle może czegoś wymagać, oczekiwać, prawić kazania na ten temat, jak nigdy tego nie robiła? Jak nagle mam się tym przejąć i zacząć coś robić?
Do tego dołóżmy tatę. Tata, który nie mówi o swoich uczuciach, ale chciałby swoją małą córeczkę zatrzymać w domu jak najdłużej. Chciałby żebym poszła do pracy, ale żebym mieszkała w domu. Kontrola. Przecież jak się wyprowadzę nie będzie wiedział, kiedy wychodzę, o której wracam, z kim się spotykam. Dzisiaj to udowodnił, bo się pokłóciliśmy o szukanie mieszkania. Przecież mogę dojeżdżać! Przecież nie potrzebuję wygód w mieszkaniu! Przecież nic nie potrzebuję... Bo kiedyś tego nie było i ludzie sobie radzili. Internetu nie potrzebuję przecież. Autobusem mogę jechać, taksówką zjeździć całe miasto żeby wybrać najlepsze mieszkanie. Zresztą, po co jeździć! W internecie są ogłoszenia, wybieram pierwsze lepsze, jadę i biorę. Czasami się zastanawiam w jakim on świecie żyje. Czy tak bardzo chce mnie kontrolować?
Podcinanie skrzydeł. Utrudnianie samodzielności. Dzięki, Mamo. Dzięki, Tato. Wiecie co? I tak sobie poradzę.