poniedziałek, 25 maja 2015

Baśń o Królewnie Jęczybule

Dawno, dawno temu, za siedmioma lasami... Dobra, wcale nie tak dawno. Za to w malowniczej miejscowości otoczonej lasami żyła Królewna Jęczybuła. Królewna ta nie mieszkała w żadnym pałacu, tylko w małym PRL-owskim bloku pomalowanym na różowo. Nie znosiła tego koloru. Jak i wielu innych rzeczy, czy ludzi. A czasem nawet siebie. Mieszkanie w takim miejscu idealnie sprzyjało rozwijaniu się największej pasji Królewny, czyli marudzeniu. Aby dać upust niektórym emocjom i myślom, nasza bohaterka prowadziła bloga. I tak, któregoś kwietniowego dnia pojawił się jeden komentarz, który zmienił całe życie Królewny, jak i ją samą. Nasza baśń jest nietypowa, więc zmiany nie nastąpiły od razu, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, lecz powoli. Można nawet powiedzieć, że proces ciągle trwa... 

Posłańcem zmian był, jak się wydawało, książę na białym rumaku... który okazał się kradnącym konie, Białym Królikiem. Wiecie jak to jest z białymi królikami... Ciągle gdzieś pędzą, pojawiają się nie wiadomo skąd i równie szybko znikają.Robią nieporządek w chaosie. Tak też i ten Królik namieszał w życiu Królewny, która znów nie wiedziała, co zrobić ze swoją przyszłością. Jedynym znanym jej sposobem na radzenie sobie z problemami było marudzenie. Czyli coś, czego Biały Królik nie znosił. Co pięć minut wpadał na inny pomysł, a ten króliczy entuzjazm zaczął udzielać się Królewnie.
I wtedy Biały Królik zniknął na parę tygodni. Królewna Jęczybuła poczuła się opuszczona. Jakby ktoś zakończył rozmowę w połowie zdania. Na szczęście, białe króliki mają dużo pozytywnej energii, więc mimo odległości, docierała ona do naszej Królewny. Ta, dumna z siebie, podjęła parę istotnych decyzji. O tym i o wielu innych rzeczach opowiadała Białemu Królikowi w listach, które wysłała dopiero na koniec jego podróży. Tak, aby mógł je przeczytać wszystkie jednocześnie, zaraz po powrocie.
I tak, od czasu listów, Królewna Jęczybuła i Biały Królik, powoli zaprzyjaźniali się. Między kolejnymi mailami, smsami i nieudanymi próbami spotkania się, Królewna coraz bardziej dostrzegała księcia w Króliku. Jakby ktoś rzucił na niego zły czar, jak w opowieści o księżniczce zamienionej w ropuchę. Biały Królik, nie do końca świadomy konsekwencji, puchatymi łapkami ogrzewał zmarznięte serce Królewny. Trochę białej sierści otwierało wiele drzwi w skomplikowanym labiryncie uczuć Królewny. Trochę cennego, króliczego czasu sprawiało, że nasza Jęczybuła częściej się uśmiechała i zapragnęła być lepszym człowiekiem.
Tak sobie żyli, Biały Królik i Królewna Jęczybuła, która zaczytywała się w kolejnych króliczych opowieściach. Często powtarzała, że zazdrości Królikowi rodziny. A historie o jego przyjaciołach, czytała z wypiekami na twarzy, bo nigdy nie miała tak cudownych ludzi w swoim życiu. Królik, zawsze z uśmiechem powtarzał kiedyś ich poznasz. A Królewnę Jęczybułę skręcało w żołądku na samą myśl, bowiem nie przepadała (delikatnie mówiąc) za poznawaniem nowych ludzi. Zwłaszcza takich, którzy byli ważny dla ludzi, którzy byli ważni dla niej... No, rozumiecie. Jednocześnie miała malutką nadzieję, że ten dzień kiedyś nastąpi, gdy, już być może, zostanie przedstawiona jako Pani Królikowa. W jakiejś innej baśni pewnie by tak było. Ale nie w naszej. Nie każdy może odczarować takiego królika z powrotem w księcia. I nie każdy biały królik jest zaczarowanym księciem... Tak więc, pewnego dnia, Biały Królik przestał ogrzewać serce Królewny swoimi puchatymi łapkami. Za to żuł je przez jakiś czas, po czym wypluł. Królewna Jęczybuła smutno zebrała to, co zostało i postanowiła wybaczyć Królikowi, który ostrzegał, że króliki czasem tak mają. Zwłaszcza, gdy ich serca również są w nie najlepszym stanie. Mimo wszystko, Biały Królik, znów próbował ostrożnie ogrzewać serce Królewny.

W baśniach, czasami umierają dobre osoby - kochająca matka, która osieraca swoje dziecko. Pojawiają się wtedy złe macochy, te sprawy. Wszyscy to znamy. Cóż, Autor naszej baśni (który być może jest okrutnym dziesięciolatkiem), nie mógł oprzeć się uśmierceniu osoby, która stała się najważniejsza dla głównej bohaterki.
Dlatego, pewnej jesiennej nocy, gdy zegar odmierzył trochę ponad dziesięć tysięcy przeżytych dni, serce Białego Królika przestało bić. Wszyscy, którzy go znali, wpadli w rozpacz. Serce Królewny, zleciało z tych brzydkich schodów w jej bloku. Przez jakiś czas dziobały je kury. A Królewnie wydawało się, że na całym świecie zapadł mrok. Jakby do tej pory to biała sierść Królika, oświetlała wszystkie drogi. Czuła, że wszystko się skończyło.
A wtedy przyszedł Ostatni List od Białego Królika i Królewna Jęczybuła, postanowiła, że już nigdy nie będzie marudzić. Oznaczało to utratę swojego imienia i wyruszenie w ciężką podróż, by znaleźć nowe, ale była gotowa to zrobić. Zwłaszcza, że Ten Ostatni List, dotarł do niej dzięki Czarownicy, z którą przyjaźnił się Biały Królik. Czarownica wzięła pod opiekę wszystkie zagubione stworzenia, które nie mogły poradzić sobie ze stratą Białego Królika. Zaprosiła niektórych do swojego lasu, dała schronienie. I to pomagało także jej. Czarownica z Królewną, szybko znalazły wspólny język. I teraz to z nią, Królewna, wymieniała maile i smsy, to z nią planowała spotkania. Gdy już, po raz pierwszy, spojrzały sobie w oczy, w pewien styczniowy dzień, obie wiedziały, że to coś wyjątkowego. Ale nawet wtedy, Królewna nie powiedziała jej o utracie swojego imienia. Nie musiała. Czarownice wiedzą takie rzeczy, więc i ta wiedziała i bez słowa zaczęła pomagać Królewnie w poszukiwaniach. Razem szuka się łatwiej, nawet milcząc. Serce Królewny na nowo poczuło ciepło. Ciepło samej Czarownicy, która ogrzewała nie tylko serce, ale i zimne dłonie Królewny. Obie ubolewały nad tym, w jakich okolicznościach się poznały. Jedno drzewo musiało upaść, by inne mogły się zobaczyć. Jedna pojawiła się w życiu drugiej, bo umarł Biały Królik. Tyle cierpienia, by mogły na siebie trafić.
Królewna odwiedzała Czarownicę i poznawała kolejnych ludzi, naznaczonych białą sierścią Królika. Pomysł by się tam przenieść, stał się celem Królewny. Wiedziała, że wtedy łatwiej będzie znaleźć swoje imię. I Czarownica będzie bliżej. Żyć będzie można bardziej. Doświadczać. Z uśmiechem myślała o tym, że Biały Królik nie rozpoznałby jej w takim podejściu. Wielkim planem Czarownicy było przejęcie kamienicy, w której mieszkała wraz ze swoim Mężem. Mieszkał też tam inny króliczy przyjaciel, który dowiedział się, że jedno mieszkanie będzie niedługo wolne. Podekscytowana Czarownica zadzwoniła do Królewny, by przekazać jej dobre wiadomości. "Ma u mnie browara!" zaśmiała się Królewna i zaczęła rozmyślać nad tym niesamowitym przypadkiem. To samo piętro! Nie wierzyła w przypadki... Nic nie dzieje się bez przyczyny. Gdyby on się nie dowiedział... Gdyby Królewna ich nie odwiedziła... Gdyby nie poznała Czarownicy... Jej życie wyglądałoby zupełnie inaczej. Gdyby nie poznała Białego Królika... Gdyby on nie napisał tego jednego komentarza... Gdyby przypadkiem nie trafił na jej bloga... Tyle zawdzięcza jednej osobie, która niespodziewanie pojawiła się w jej życiu. Biały Królik rozrzucił swą sierść i wskoczył do króliczej nory, by móc pojawić się w innej baśni. Może i Wy kiedyś na niego natraficie. A przed Królewną, jeszcze wiele wspaniałych chwil.
"I nawet jeśli jej baśń nie kończy się zdaniem: "I żyli długo i szczęśliwie", to kolejne "Dawno, dawno temu..." otwiera przed nią nowe możliwości."









wtorek, 19 maja 2015

Wymówki? A fe! Czyli o skutkach ubocznych spontanicznych wyjazdów.

Znów wylądowałam w Poznaniu. Dużo wcześniej niż było planowane. Bo impreza, po co czekać do czerwca, wpadaj jutro. Namawianie o 1 w nocy, sprawdzanie pociągów i... moje wymówki, że hajsy, że no nie wiem, że obcy ludzie, że głupio, że jak to tak. W pewnym momencie sama się na siebie wkurzyłam. Bo kurde, co to ma być? Ja i takie debilne wymówki? Przecież już tego nie robiłam. Nawet się śmiałam, że zgadzam się prawie na wszystko i taka się łatwa, pod wieloma względami, zrobiłam. A teraz jakiś regres. Tak nie może być. Wiedziałam, że jak nie pojadę to będę żałować. Będę. I zamiast się wyspać, słuchałam brandonowego głosu, z którym chciałam się zmierzyć na nowo, ale na ustach już był tylko uśmiech na myśl o Poznaniu. Ach, na myśl o ludziach, oczywiście. I że nie trzeba czekać do czerwca, żeby znów ich zobaczyć.
Moje małe katharsis, moja swoista medytacja, oczyszczenie głowy, przelanie znów pewnych myśli i jeden wniosek - biorę, co daje los. Bez względu na potencjalne łzy, na złe wyniki, na strach. Przejechałam na rowerze całą płytę Bena Howarda. I nie jestem nieracjonalna, nie słuchałam głośno muzyki jadąc rowerem, zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństw. Dlatego mogłam podziwiać śpiewanie ptaków, żabi koncert i napatrzeć się na moją piękną, zieloną okolicę. Mogłam podziwiać małe dzięciołki wychylające swoje głodne dzióbki za gniazdo. Cudowne słońce, wiatr, chmury. Wszystko tak piękne. Wystarczyło się na to otworzyć. I wziąć co daje los.
Więc wzięłam. Spakowałam kilka potrzebnych rzeczy i ruszyłam na pociąg. Rodzice wciąż w małym szoku, żegnali się ze mną na peronie. Nie są przyzwyczajeni do mojej spontaniczności. Sama jeszcze nie jestem. Sama nie wierzyłam, że naprawdę pojadę. Uwielbiam pociągi. Wyzbyłam się nawyku zasypiania, zaraz po ruszeniu. Mogę czytać, mogę podziwiać widoki za oknem, lub.. przystojniaka siedzącego parę miejsc dalej. Uśmiech, podekscytowanie, kurczę ale fajnie. To będzie świetny weekend.

I był. Co tu dużo mówić, mimo wszystko, weekend był świetny. Przeczułam najgorsze śmiejąc się może za bardzo, w towarzystwie nowo poznanej osoby. Pomyślałam, że ten śmiech może skończyć się łzami. Z nikim nie podzieliłam się tym spostrzeżeniem, sama zmiotłam je pod dywan, udając, że nigdy nic takiego nie pomyślałam. Po męczącej nieco podróży, gdy przekroczyliśmy próg baru usłyszałam głos Nosowskiej. O, Kasia, jak fajnie. Zawsze tak myślę, gdy ją słyszę, zawsze z jakimś ciepłem na sercu. Ale szybko zaczął mi się psuć humor, zrobiło się zbyt smutno. Kasia w głośnikach, poznanie kolejnych osób, które znam z opowieści, ze zdjęć. Dziwne emocje zaczęły mnie zalewać zbyt szybko. Pomogła zmiana muzyki, alkohol, papierosy, których już przecież nie palę. A wypaliłam tyle tej nocy, że być może i od tego było mi później niedobrze. Papierosy mentolowe na zabicie goryczy piwa. Na zabicie emocji. Na nieudany podryw. Na zajęcie rąk. Bo przecież parę osób mi kiedyś mówiło, że papierosy mi pasują. Co chwilę jakieś salwy mojego zbyt głośnego śmiechu. Lub gorąca na widok jednego z barowych przystojniaków. Obczajanie jakiejś laski, bo ma fajny tyłek. E, ty masz lepszy. Marudzenie na moje oczy, którymi wszyscy się zachwycają. Dziwne pomysły typu "ej, zrób sobie przedziałek na środku" i stwierdzenie, że jednak nie pasuje; "ona ładnie rysuje" - dobra będziesz mnie dziarać jak już się nauczysz; ktoś został czyjąś dziwką, nikt nie wie o co chodzi. Wsłuchiwanie się w muzykę, żeby rozpoznać co teraz puszczają. Słyszysz co leci? Nirvana! I moje chwilowe oderwanie się, bo moja kochana Nirvanka. Za dużo piw, za dużo darmowych papierosów. Coraz mniej ludzi. Grube refleksje. Poruszanie niezbyt przyjemnych tematów, ale jeszcze znośnych. To już ten etap, gdy trzeba przestać pić i zamknąć ryj, żeby nie zamulić wszystkich wokół.
Deszczowa podróż powrotna. Holowanie siebie nawzajem i dziwne przyśpieszenie tempa, mimo bolących nóg, mimo upojenia alkoholowego, dziwna misja w głowie, żeby uciec reszcie. Niech sobie idą z tyłu, będziemy pierwsze! Oddalone na tyle, by móc swobodnie rozmawiać, popłynęłyśmy z tematem, typowe z górki na pazurki, nie oglądając się za siebie, wypluwałyśmy kolejne słowa. To chyba tylko pokazuje jak bardzo to było potrzebne. A bo rozmawiałam z tamtą, a tamta powiedziała, że... No tak, tak, kojarzy, wiem. Mały wewnętrzny uśmiech, że jednak jestem do zniesienia. Wiele innych słów, próby zrozumienia, małe i większe wkurwy. Próba ogarnięcia tematu, stojąc przed kamienicą. Chyba droga skończyła się zbyt szybko. Reszta zbyt szybko przyszła. Przerwane przemyślenia. Co? Włosy? Tak, tak, mam. I  chuj z tym, jeny. Wspinaczka na trzecie piętro, jak ja czasem nienawidzę tych schodów. Padnięcie na łóżko. Muszę się napić. Nie, nie piwa, wódki mi daj. Zapije to i będzie dobrze. Wymuszony uśmiech, bezmyślne patrzenie na spontaniczny striptiz. Tak, tak, jest fajne, tak, pięknie wygląda, tak, tak. Uśmiech przychodził coraz trudniej. Alkohol wchodził bez problemu. Zmiana muzyki, o nie, tylko nie to. Coraz głębsze wtapianie się pod kołdrę, nie, nie chcę się nią dzielić, weź idź. Łyk za łykiem. Tak, mam duże cycki, ale to szczęścia nie daje, nie myśl sobie. Macaj jak chcesz, I don't care. Nie potrafię powstrzymać łez. Ocieram je szybko. Co jest? Zaciśnięte gardło, jak zawsze w takiej sytuacji. Odsuwam się tylko. Nie umiem nic nie powiedzieć, nie wiem co nawet. Sama nie wiem co się właśnie dzieje, o co chodzi. Chcesz pogadać? Nie chcę, nic nie chcę, chcę siedzieć pod kołderką, bo strasznie zimno się zrobiło. Ocieranie łez. Chodź. Idę. Patrzę przez okno, łzy już nie lecą. Z moich ust wydobywają się jakieś słowa. Desperacki śmiech. Bo ludzie ze zdjęć, bo wysłał właśnie wtedy, później pokażę. Niezdarne przytulanie. Wracamy do reszty. Hej, co jest? Milczę znów. Nie chcesz rozmawiać? Nie chcę. Nie z nim. Co miałabym mu powiedzieć? Hej, to ja, pewnie też o mnie słyszałeś, a nawet nie wiesz, że to mnie ostatnio pieprzyłeś. Ej, co ci? Przyjdę do ciebie. Nie, nie chcę, zostaw mnie w moim kokonie. Odejdź. Przychodzi... Co, facet? Kurwa. Moje problemy z facetami skończyły się razem ze śmiercią jednego z nich. Na szczęście moje zaciśnięte gardło nie pozwala mi na powiedzenie tego. Kolejna osoba, która chciała dobrze w złym momencie i przez to złapałam dystans. Mimo, że na początku to z nią się tak śmiałam. Chodź się przytul. No dobrze, do ciebie mogę. Ty rozumiesz. Ty wiesz. W głowie pojawił się cytat: "Biło od niej ciepło, jakiego nie poczułam od nikogo nigdy wcześniej ani później. Tak, jakby jej całe ciało emitowało światło, którego się nie widzi, tylko czuje. To było jak zetknięcie z czystą miłością i łaską." Cytat, który zawsze na myśl przywodzi mi tylko jedną osobę, z którą już się dzieliłam tym cytatem, bo pasował od razu, nawet zanim go przeczytałam. Tak, tak jest dobrze, choć ciężko. Leżeć razem pod kołdrą. Z bólem w sercu. Ze zrozumieniem płynącym z drugiego serca. Dobrze. Bo z nią mogę leżeć nawet na łazienkowej podłodze. I nie zawsze trzeba mówić. Bo przecież wiadomo o co chodzi. Wiedziałam, że mogę się troszkę posypać, bo ktoś mnie pozbiera. Zagoni do mycia. Da gacie swojego męża żebym miała w czym spać. Ogrzeje w nocy. Zabierze całą kołdrę rano. Tak jest lepiej. Nawet nic nie mówiąc. Lepiej być. Lepiej niż pisać smsy, gdy czasem ciężko nazwać emocje.
Śniadanie na świeżym powietrzu, które poprawiło humor i dodało energii. I balon załatwiony przez ich współlokatora Przepraszam, można balona? Bo koleżanka by chciała, ale się wstydzi. Już nawet otarte nogi nie przeszkadzały. Balon w jednej, lód w drugiej ręce i mogłam wracać z uśmiechem na ustach. Krótka drzemka i ciągłe wahanie - wracać dzisiaj czy jutro? Odwiedziny kolejnej, nowej, dla mnie osoby. I kolejnej fajnej. Trochę śmiechu. Mamy jeszcze wino. Dobra, zostaje. Odpowiednia ilość wina i chwycił mnie cudowny humor. Dobrze, że zostałam. W domu pewnie znowu by mnie chwyciło, znów przyszłyby samotne łzy. Po ciężkich tematach dobrze się głupio pośmiać, porobić głupie rzeczy z małą pomocą, bo przecież jestem inżynierem załatwia wszystko. Testowanie swoich umiejętności pisania lewą ręką, prawą, ustami. Czemu nie. Plucie winem, które tradycyjnie zafarbowało mi usta.
Jak przyjeżdżasz, dzieją się magiczne rzeczy. Dobrze, że nie trzeba było czekać aż do czerwca, którego boję się mniej. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo stęskniłam się za pewnymi piosenkami. Nawet jak polecą łzy, co z tego. Będzie ze mną ta, która rozumie jak nikt inny. Jej gorące serce. I miłość. A to sprawia, że mimo wszystkich, przeszłych i przyszłych łez, uśmiecham się. Bo czasem musi jebnąć, żeby mogło być lepiej. Żeby bardziej związać swoje korzenie. Żeby móc tańczyć bez powodu.


Jeszcze wiele powodów do radości, do skakania przed nami. Kolejne odciski na stopach przede mną. Pewien teledysk do zrealizowania. Wiele cudownych chwil. Trudnych też. To dobrze. Dobre, złe, nieważne. Po dobrym przychodzą łzy. Po złym można tańczyć do utraty tchu. Czasem trzeba tylko tyle. Czasem wystarczy jedna osoba.

środa, 13 maja 2015

List do chłopaka, który stał się trzmielem

Dawno do Ciebie nie pisałam, jedynie moje marne wiersze. Chyba tylko tam potrafiłam się do Ciebie zwracać. Chyba tylko tam nie wykreśliłam Cię do końca. Bo bez Ciebie w świadomości było łatwiej. A przynajmniej tak mi się wydawało. Pozwoliłam Ci odejść i to było dobre, wyzwalające. Przestałam rozumieć ludzi, którzy nadal za Tobą płakali. No bo jak to? Przecież ten płacz ciąży i Tobie. Niech też pozwolą Ci odejść. Trzeba żyć dalej, to takie oczywiste. Zaczęło mnie to drażnić. Nie umiałam ich pocieszać. Miałam ochotę walnąć każdemu w twarz, żeby się otrząsnęli, bo ile można, do cholery?! Skupiłam się na tym co tu i teraz. Skupiłam się na ludziach, których mi zostawiłeś. To wydawało się proste. Żyję dalej, bez Ciebie, z nimi i jest dobrze tak, jak jest. Tyle. Moje małe kłamstwa. Starałam się o Tobie nie myśleć, choć czasem tęskniłam cholernie. Opadłam z sił. Przez miesiąc chorowałam i nie chciało mi się zdrowieć. Taka wiosna... Leżenie pod kołdrą i ocieranie łez. Wiedziałam dokąd to prowadzi. Doskonale znałam zakończenie. Nie godziłam się na takie życie. Musiałam poświęcić paru ludzi, pewne znajomości, żeby odzyskać siebie. Ale Ciebie ciągle odsuwałam. Do wczoraj.
Tak banalnie to brzmi, ale zawsze mówiłam Ci, że dzięki Tobie czuję się lepszym człowiekiem. I na początku tak bardzo chciałam to pielęgnować, że zatraciłam siebie. Nie jestem wiecznie miłym człowiekiem, który wszystkich przytula i pociesza. A chyba tak robiłam. Jestem dziewczyną z chudymi nadgarstkami, która pisze smutne wiersze. Jestem czwórką, do których miałeś słabość przecież. Jestem suką bez serca nieraz. I kocham swoje melancholie. Rozumiałeś to doskonale. Rozumiałeś wiele rzeczy. Nawet, gdy do końca nie mówiłam i nie ciągnąłeś mnie za język, to i tak rozumiałeś dużo więcej niż chciałeś przyznać. Godziny rozmów zbliżyły nas do siebie. Raz towarzyszył im płacz ze śmiechu, innym razem płacz przepełniony bólem. Rozmowy wiecznie zamyślonej dziewczyny z chłopakiem, który stał się trzmielem. Czasami więcej można było wyczytać z niedopowiedzeń niż z moich słów. Drażniło Cię nieraz moje milczenie, moje zamykanie się w sobie. Bo chciałeś mi pomóc, ale nie wiedziałeś co się dzieje.
Któregoś razu wbiłeś swoje żądło w mój chudy nadgarstek. Chłopak-trzmiel zranił smutną dziewczynę. Przyznaję, długo widziałam w Tobie tylko trzmiela, a wtedy stałeś się dla mnie bardziej człowiekiem. Trochę mnie to przeraziło. Pamiętasz jak, już później, mówiłeś o iluzji? Wtedy się jej pozbyłam, choć nadal mi nie wierzyłeś. Nie wierzyłeś, że można Cię kochać. Zwłaszcza, gdy ranisz. Ale wtedy byłeś człowiekiem. I pokochałam Cię jeszcze bardziej, bo to dawało mi pewność, że istniejesz. Nie było już iluzji. Niektórych pozbyłam się dopiero po Twojej śmierci. Za każdym razem był to bolesny proces. Ale warto. Bo teraz nie robię z Ciebie bożka. Widzę, jak to, co robią z pamięcią o Tobie inni, boli Twoją przyjaciółkę, która stała się też i moją. I niech mówią, że nie mam prawa się wypowiadać, bo znałam Cię tylko wirtualnie. Niech nazwą głupią moją miłość. Ale czy Ty też nie pokochałeś w ten sam sposób? Czy nie tęskniłeś za człowiekiem, którego zapachu nigdy nie czułeś? Ale byłeś TYM Kordianem, więc wszystko, co pisałeś było piękne. Ja poznałam smak Twojego jadu. To mnie złamałeś serce. To przeze mnie miałeś wyrzuty sumienia i czułeś się gorzej w ostatnich dniach życia. To ja nie pytałam jak się czujesz. To ja wbijałam kolejne szpilki w to chore serce. Niech mnie ukamienują, bo byłam suką dla ich cudownego "przyjaciela".
Nie mogę dłużej milczeć, skrywać, nawet tu, swoich uczuć. Choć niektórzy wiedzą, niektórzy może się domyślali. Ale większość pewnie nawet mnie nie kojarzy. Nie wychylam się w tym blogowym światku. I nie chciałam być tą głupią, naiwną, która się w Tobie zakochała. Może też dlatego wolałam wymazać Cię z serca? Wiedziałam, że muszę to zmienić, że muszę pozwolić sobie na płacz, na wpuszczenie Cię znów do środka. Pozwoliłam łzom płynąć, a sercu otworzyć się. Pozwoliłam tęsknocie opleść duszę, smutkowi spłynąć z nosa. Poddałam się emocjom, których wypierałam się przez ostatnie miesiące. Witaj z powrotem. Dobrze znów mieć Cię w sercu. Dobrze tęsknić i nie czuć złości. Jeszcze parę przepłakanych nocy przede mną, to na pewno.
Witaj, chłopaku, który stał się trzmielem. Zasiądź na mych chudych nadgarstkach i pozwól im pisać kolejny wiersz dla Ciebie. Nie zagrasz do żadnego z nich, bo wiem, że coś tak pięknego chodziło Ci po głowie. Smutny duet na scenie - chłopak-trzmiel i dziewczyna z chudymi nadgarstkami. A poza nią, zwijanie się ze śmiechu - Twój krzywy, uśmiechnięty ryj i ja, chichrająca się blondynka. Ta historia dopełni się już tylko w mojej głowie, może w snach, może w jakimś innym świecie. To nic. Jest, jak miało być. Nie zapominając o Tobie, wracam do ludzi, których kochałeś, i których ja pokochałam. Można żyć dalej z trzmielem na nadgarstku.

sobota, 9 maja 2015

Stawiam mury z krwi swoich ran i soli łez

Otulając się kocem, niczym najlepszym przyjacielem, zasnęłam z łzami cisnącymi się do oczu.
Myślę o swojej naiwności. Przecież to nie naiwność zawiniła. A może..? Zatapiam się milczeniu, bo nie wiem co powiedzieć. Tak, tak, u mnie dobrze, jak zwykle, wszystko dobrze, tak... Przepraszam, że zapominam słów. Przepraszam, że robię kolejny krok wstecz. Zamykam się znów na cztery spusty. Nie ma tematu. Pośmiejmy się, napijmy się, byle nie mówić. Przepraszam.
Głos w słuchawce przywołuje tęsknotę. Ale dobrą, czekającą. Tęsknotę z obietnicą. Taką, jaką było pożegnanie. Bez łez. Uśmiechniętą. Z nadzieją. Z odliczaniem. 36. Może mniej. Nie było miejsca na inne emocje. Teraz, poalkoholowe trupy wypływają na powierzchnię. Rozklekotane emocjonalnie wydobywają się jeden po drugim i już nie wiem, z którym walczyć. Zasiadam na brzegu z bezradną miną i poddaję się. Nie umiem walczyć, więc zaleje mnie wodospad łez. To oczyszcza. A ja za długo się broniłam. Nie mam sił. Boję się, że wodospad może mnie skrzywdzić. Zakryję trupy książką, choć nie znikną, zapomnę na chwilę przytłoczona literkami nowej opowieści. A opowieści są nieprzemakalne i łzy zostaną na miejscu. I tym skrzywdzę znów samą siebie. Złe noce kończą się autodestrukcją.

Chcę się rozpłakać jak dziecko i schować twarz w czyichś ramionach. Biedne, skrzywdzone dziecko. Podnoszę głowę i patrzę w lustro. Jestem dorosła. Nie ma miejsca na takie wybryki. Nie, gdy siedzę tu sama i walczę ze swoją destrukcyjną stroną. Wiem, że nie rozlecę się od płaczu. Wiem, że wczorajsza noc jest tylko wymówką. Że nie płakałabym przez to, co się stało, nie przez kogoś, kto nie zasługuje na moje łzy, już nie.

Płakałbym, bo schowałam się na własnej wyspie wspomnień. Otoczyłam ją wysokim murem, tak wysokim, że nawet ptaki nie mogą się przez niego przedostać. Wpuszczałam nielicznych. Teraz stawiam mur także przed nimi. Uciekam w głąb wyspy, na której stawiam kolejne mury.
Jeden otacza moją miłość - jest najwyższy, najgrubszy, ale cholernie nieszczelny. Czasem myślę, że to wszystko co mi zostało. Staram się załatać mur, żeby nie wydostała się żadna czułość. Bo nie chcę przeciągać pożegnania. Choć kochać nigdy nie przestanę i będę stawiać i niszczy ten mur na nowo.
Drugi mur, w miejscu, do którego nie potrafię się już dostać, skrywa mój żal i zazdrość. Nie rysowałam do niego mapy, zapomniałam którędy szłam. Bez tej wiedzy jest lepiej.
Za trzecim murem chowa się moja tęsknota. Ten jest jeszcze niski i zbudowany głównie z cegieł cynizmu. Wzmacnia go złość na cudze tęsknoty, bo udaję, że ja nie tęsknię.
Czwarty mur składa się dopiero z kilku cegiełek. Leżą tam wszystkie podobieństwa, porównania i jakby było, gdyby... Chyba szybciej byłoby to wszystko zakopać pod ziemią, niż postawić ten mur. A moje niezdecydowanie świadczy tylko o tym, że skończy się to źle dla mnie.
Snuję się po wyspie jak cień, zamiast odwiedzić ogród. Wyspa otoczona murami kłamstwa wydaje się bezpieczniejszym miejscem. Jakaż to ułuda dla mojego przestraszonego serca. Słodkie lekarstwo na zbyt gorzkie emocje. Znów uciekam od prawdy. Uciekam od ludzi.

Przepraszam.

poniedziałek, 4 maja 2015

Bełtane, czyli weekend pod znakiem rybki i w okularach Amy, choć z twarzą Helgi

(interpretujcie jak chcecie)

Ambiwalentny kwiecień zakończył się Beltaine i moimi urodzinami. Zakończył się kwiecień. Zakończyła się ciemna część roku. Zakończył się kolejny rok mojego życia.

Cały urodzinowy dzień zleciał mi na przygotowaniach do wieczornego wyjazdu. Odliczałam godziny do kolejnego spotkania z osobą, która w tych dziwnych okolicznościach, stała się kimś bardzo bliskim. Spotkanie z tą osobą, powodowało spotkania z innymi ludźmi, obcymi mniej lub bardziej, a tego zawsze się obawiam. Ale uśmiech nie schodził mi z twarzy. Wpakowałam się do pociągu i czekałam aż znów zobaczę te oczy, usłyszę ten śmiech. Najfajniejsza była świadomość, że ona cieszy się z tego spotkania równie mocno. Mimo, a może na przekór zepsutym amuletom.
Gdy wysiadłam z pociągu zobaczyłam jak stoi z czekoladową muffinką, w którą wbite były świeczki, a obok, z samą świeczką w ręce,  stał jej mąż. Ludzie patrzyli z zastanowieniem na tą sytuację, pewien starszy pan zatrzymał się na schodach żeby się przyglądać "co się odpierdala". Na szczęście nie śpiewali "sto lat", bo bym się popłakała ze śmiechu (co ostatecznie i tak się stało i to nie raz). Pomyślałam życzenie i zdmuchnęłam świeczki. Przywitaliśmy się i rozpoczęliśmy podwójne świętowanie. A świętuje się szampanem, więc zadbali i o to. Nawet był balon (jeden, ale był!). Już po chwili policzki bolały mnie od śmiechu i od razu pomyślałam o życzeniach z urodzinowej kartki, którą dostałam dzień wcześniej. Nie sądziłam, że tak szybko się spełni.
Nie uciekały ode mnie ich koty, co było dużym zaskoczeniem. Nie czułam skrępowania będąc pierwszy raz w nowym miejscu. Okazało się, że ludzie z internetu mogą być fajni i wcale nie jestem aż taką psychopatką. I chyba da się mnie lubić i znów nie trzeba dużo czasu żeby to stwierdzić. Pokochałam Fridę, więc wiedziałam, że polubienie tego, którego ona kocha najbardziej, nie będzie takie trudne. Ale że to poszło w drugą stronę tak szybko to i chyba sam fridowy mąż był zaskoczony.
Podwójne świętowanie. Beltaine i moje urodziny. Alkohol, muzyka, śmiech. Stanie w oknie we trójkę i witanie świtu. A wcześniej trochę kreatywnej destrukcji. Mała kłótnia pod tytułem kto powinien przebrać się za faceta i dlaczego to ja się bardziej nadaję?, czyli zakładanie męskiego garnituru i udowadnianie kto wygląda w nim bardziej męsko. Ostatecznie już do świtu miałam na sobie krawat i kamizelkę. Potem trzeba było iść spać. Wschód słońca zakończył świętowanie. Znów nieskrępowane swoją nagością, poszłyśmy się myć. Zasypiałam z uśmiechem, czując, że to były dobre urodziny. Co z tego, że większość dnia gdzieś mi umknęła. Od momentu przyjazdu do Poznania było idealnie.

Magia urodzin, czy może magia Beltaine (lub bełtane jak twierdzą szopki) rozciągnęła się na cały majowy weekend. A może magia ludzi po prostu? Śmiech do bólu policzków, do bólu brzucha, do płaczu, do zwijania się ze śmiechu. Dobre teksty napędzane dobrymi akcjami. Więcej alkoholu, więcej muzyki, więcej ludzi. Każdy dzień lepszy od poprzedniego, chociaż finalnie wszystkie zlały się jakby w jeden, tworząc dziwną pomieszaną całość.
Piwo nad Rusałką w większym gronie okazało się gwoździem programu. Nie wiem czy kiedykolwiek tak dobrze bawiłam się w gronie właściwie obcych mi ludzi. I znów byłam trochę zdziwiona jak niektórych można od razu polubić. I już później, gdy słuchaliśmy muzyki, a wszyscy ledwo siedzieli, poczułam że kogoś tam brakuje. Z pewnym żalem pomyślałam, że jeszcze ktoś powinien tam z nami siedzieć. Ale to przecież tak nie działa. Jest, jak miało być. Może właśnie dzięki temu, ten weekend wyglądał w ten sposób i spędziłam go z tymi konkretnymi ludźmi? Chujowe okoliczności, ale jak stwierdziłyśmy z Fridą - przeznaczenie. Nasze przeznaczenie, którego chyba nie spieprzymy.

Teraz, przez najbliższe kilka dni, przypominać mi o tym weekendzie będą małe "rany wojenne" jakie zostały na moim ciele po przypływie cielesnych uniesień. Pociągowe bilety są jeszcze przesiąknięte tą magią, więc zawisły na tablicy korkowej. Podarowana książka rozpoczęta w pociągu, leży dumnie, a za każdym razem jak na nią spojrzę będę myśleć o moich 24. urodzinach. Wszystkie śmieszne rzeczy, które tutaj, w domu, nie będą nikogo bawić, bo stały się już naszymi wewnętrznymi żarcikami. Ksywki, które zyskałam już zawsze będą przywołaniem tych, którzy je wymyślili. Tak naprawdę nie potrzebuję żadnych przypominajek, bo ten czas został wyryty w mojej pamięci (chociaż tutaj może trochę nieudolnie) i w sercu.

A największą radość sprawiło nam, gdy ten kawałek niespodziewanie wypłynął z głośników. Już jest w jakimś sensie "nasz", chociaż nigdy o samą piosenkę nie chodziło. Interpretujcie jak chcecie.