piątek, 29 listopada 2013

plan na życie (i jego brak)

"Właśnie nadeszło Kiedyś i nic się nie zgadza"
Zagubiona w labiryncie własnego umysłu nie potrafię nadać sensu słowom, nie potrafię przelać do nich emocji, które kotłują się rozsadzając mnie od środka. Nie potrafię znaleźć źródła. Zbiera mi się na płacz, gdy oglądając film ukazuje mi się kolejna zakochana para. Delikatne ukłucie bólu świadomości, że to już nie wróci, gdy widzę scenę erotyczną. Bo już chyba nie wróci, prawda?
(nie płacz, nie warto, nie masz na to wpływu, taka jest kolej rzeczy)
Myśl o sobocie mnie przeraża. Już tak bardzo odzwyczaiłam się od papierosów, a wydają się one ostatnią deską ratunku. I mnóstwo alkoholu, który po powrocie do domu zmieni się w potok łez, a przy wszystkich pomoże mi robić z siebie pajaca, żeby się śmiali, a nie patrzyli z politowaniem, że siedzę tam sama, bez drugiej połówki, bo flaszka chyba się nie liczy. A może się zlitują i oszczędzą mi tortur? Nie zaproszą żebym nie czuła się źle i pozwolą umierać samotnie w domowym zaciszu? Nie wiem co byłoby gorsze.
(nie myśl o tym, nie martw się na zapas, będziesz się świetnie bawić! i żałować, że jednak nie chciało ci się ruszyć dupska do ćwiczeń, bo we wszystkim będziesz wyglądać źle i równie źle będziesz się czuć)
Im bliżej świąt, tym gorzej. Pierwszy śnieg będzie gwoździem do trumny. Głupie czekanie na coś, co nie nastąpi zepsuje mi święta, jak rok temu. Chowanie się po kątach i odgrzebywanie piosenek, które przepełnione są wspomnieniami. Naiwne życzenia, że może jednak, może jakoś... Jak w tych wszystkich durnych filmach, tak pięknie, ten śnieg, to wszystko, magia. W Sylwestra wyłączyć słuch i zasnąć przed północą. Zakopać się na ten dzień, żeby nie słuchać o planach świętowania tak durnego dnia. Albo znów oglądać Kabaret do 3 rano i znów marzyć, aby pomachać komuś jak Liza Minnelli. Mogę pomachać jedynie wspomnieniom, bo ludzie nie ostrzegają przed zniknięciem z naszego życia. To jak z wyjściem z piaskownicy, nikt z nas nie wiedział, że robi to po raz ostatni... Przetrwać krótką radość z nadejścia nowego roku, zignorować wzrost cen, nie zastanawiać się nad postanowieniami, przezimować styczeń. Najdłużej jak się da, będę drwić z walentynek i rozwodzić się nad tym jakie są głupie, jakie bez sensu i że w ogóle mnie nie obchodzą, ani trochę. Umrzeć 14 lutego milion razy i udawać, że nie było nadziei. Będę dalej egzystować, nie tracąc energii na rozmyślanie o tym, kto był, kogo nie było, kto mógł być
(no chyba nie zamierzasz się teraz rozklejać?!).
Żyć dalej.

niedziela, 10 listopada 2013

Mentalnie ciągle siedzę w pierwszej ławce

Gdzie ta miłość ja się pytam? Gdzie ta samorealizacja? Mentalnie ciągle siedzę w pierwszej ławce na polskim.

Siedzę i usycham z tęsknoty za nierealnymi marzeniami, za idealnym życiem, które miało nadejść, a nie nadeszło. Wciąż ta sama wielka idea, tylko już trochę zwiędła, umierająca, zagrzebywana przez rzeczywistość. Nie zmienię świata - zabójstwo każdej płomiennej nadziei nastoletniego życia. Nie zbawię ludzkości, nie jestem w stanie uratować nawet siebie. Czekam na pochwałę, ale już nie ma przy mnie tych oczu, które widziały we mnie potencjał. Siedzę w pierwszej ławce skazana na własną (złudną) opinię. Nic się nie zmienia. Wyszłam z klasy ostatni raz, nawet nie pamiętam kiedy, aby spełnić marzenia. Skończyło się na mocnym policzku od rzeczywistości, zmianie podejścia niemalże o 180 stopni, aby pokornie wrócić o ławki. Sala jest przerażająco pusta. Słyszę tykanie zegara. Gładka tablica. Godło i krzyż. Zdjęcie nieżyjącej dziewczyny, w które się wpatrywałam. Moja ławka zlewająca się z biurkiem. Stos kartkówek i czerwony długopis. Cisza. Tyk, tyk, tyk. Słyszę przemijający czas. Siedzę tu 3 lata. Tak wygląda sprawdzian z życia? Okrutne pozbawienie nadziei. Wieczne czekanie na wynik egzaminu. To nie jest życie. Ciągle czekam, a czas ucieka. Tyk, tyk, tyk. Pojawiają się ściągi od ludzi, którzy nie wiedzą z czego jest mój test. Podpowiedzi, rady, wskazówki kompletnie nie pasujące do siebie, ani do mojej historii. Tyk, tyk, tyk. Nikt nie mówi: "pisz, kobieto!", nikt się nie denerwuje, że nie wychodzi, tylko dlatego, że stać mnie na więcej, bo nikt już w to nie wierzy. Sama przestałam w to wierzyć, a nie ma nikogo, kto mógłby mi o tym przypomnieć.

niedziela, 29 września 2013

(nie)dojrzałość

Gdy się nie może spać i o 3 w nocy leży się z otwartymi oczami, myśli się o rożnych rzeczach. Myśli płyną po swojemu, zmieniając temat co chwilę. Gdzieś tam pojawił się częściowy temat tej notki, który parę dni później zobaczyłam na blogu państwa poślubionych. I Pani Poślubiona jest podobnie nastawiona do mnie, więc mi trochę ulżyło i zachęciło to napisania swoich przemyśleń i odczuć tutaj.
Czasami odnoszę wrażenie, że otaczają mnie same dziewczyny z dziećmi lub w ciąży lub planujące ślub. Gdy wchodzę na facebooka pierwsze co widzę to nowe zdjęcie cudzych berbeci w różnym stadium rozwoju, następnie "wydarzenia z życia" typu ZARĘCZYNY itp. Hm, czy to oznacza, że coś ze mną nie w porządku, bo nie jestem nawet w posiadaniu faceta, a jedyne sweet focie jakie wrzucą przedstawiają mojego kota? Jest aż tak źle i żałośnie? O nie! Nie ma opcji żeby ktoś mi coś takiego wmówił, mimo że spojrzenia matek polek są tym przepełnione. Co, że tyle tracę nie mając dziecka? Nikt mnie nie przekona. Mam wrażenie, że to coś tymi dziewczynami jest nie tak. Nie chcę tutaj nikogo obrażać, ale serio? Nie mają żadnych ambicji, aby zdobyć jakieś wykształcenie, zobaczyć trochę świata tylko w wieku 18 lat pchać się w pieluchy i odpowiedzialność, gdy samemu się jest jeszcze niedojrzałym? To kiedy będzie czas na imprezy i popełnianie błędów? Czekać aż dzieci wyrosną? I co, że to brzmi egoistycznie? Cóż, to moje życie, więc myślę przede wszystkim o sobie. Nie twierdzę, że za parę lat nie zmienię zdania. Ale nigdy nie lubiłam dzieci. Teraz już nawet się do jakiegoś uśmiechnę. Z daleka! Nie wezmę dziecka na ręce, bo się boję, że mu coś zrobię. I pewnie jak mój brat się doczeka malucha to będę musiała się przełamać. Ale czy wtedy od razu zmienię nastawienie? Nie sądzę. Wszyscy mówią, że wszystko wtedy się zmienia. Ale jeśli będę mieć cudowne życie, czyli będę po prostu szczęśliwa, dlaczego mam świadomie zmieniać to o 180 stopni? Skoro się wszystko zmienia to dlaczego mam rezygnować ze wspaniałego życia? Nie rozumiem tego! Wiem, że to nie jest tylko moja decyzja, bo jeśli potencjalny partner będzie tego chciał do pełni szczęścia to przecież nie powiem stanowczego nie. Teraz nie widzę siebie w roli chodzącego inkubatora. I być może nigdy tego nie poczuję. Lub zapragnę dziecka, gdy już będzie za późno. Nie wiem, co przyniesie los...
...teraz przynosi tylko tajemnicze osoby. Intrygujące osoby.

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

marzenia

Poznanie pewnej  osoby przypomniało mi jedno z marzeń dzieciństwa: jak będę duża,  zostanę fotografem.
Marzenie to pojawiło się gdzieś pomiędzy BĘDĘ PIOSENKARKĄ, a CHCĘ BYĆ KOSMETYCZKĄ (tak, tak!) i wracało ledwie zauważalnie jeszcze między pisarką, a psychologiem. Fascynacja zaczęła się od opowieści mamy o tym jak w młodości spotykała się z chłopakiem, który zrobił jej parę ślicznych zdjęć (i sam je wywołał, bo miał swoją ciemnię). Oczywiście po wysłuchaniu takiej historii Mała Kinia pomyślała: wow, też chcę mieć takiego chłopaka, gdy będę duża, który zrobi mi ładne zdjęcia. Jeszcze się nie doczekałam ładnego zdjęcia (naprawdę ładnego zdjęcia, najlepiej z papierosem), a mama miała wtedy zaledwie 16 lat. Parę lat później Mała Kinia stwierdziła, że to robienie zdjęć (i ta ciemnia!) może być całkiem fajne. Uchwycenie czegoś, kogoś i wywołanie zdjęć. Mama to tylko podsycała, a ja mówiłam: trzeba było zostać z tym chłopakiem. Nie wiedziałam, że wtedy to bym nie istniała (oh, dear, niewielka różnica dla świata).
Pewnego razu trzeba było zrobić zdjęcia do paszportu czy czegoś takiego.  Mała Kinia spotkała fotografa (nie to, że pierwszy raz, nawet nie był to jej pierwszy  raz TAM W ŚRODKU). Pytacie jak było? Cóż, pamiętam, że siedziałam na workach z cementem, bo mieli akurat remont, nie mogłam mrugać, ani oddychać (chciało mi się kaszleć, bo byłam trochę chora, a żeby to powstrzymać - przestałam oddychać). Efektu można się domyślić - wielkie, mocno otworzone oczy (i lekko podkrążone, bo choroba), blada twarz (choroba, ewentualnie brak powietrza w płucach), lekko zaciśnięte usta - cudo. Wtedy Mała Kinia dostała olśnienia: fotograf robi nudne zdjęcia dziwnym ludziom, karze usiąść prosto, przekręcić głowę w lewo, w prawo, broda wyżej, nie mrugaj itd. Eee, kiepsko. Przy kasie stało parę fotografii ślubnych - no lepiej i hm, może nie wszyscy robią te nudne zdjęcia do dokumentów. Nadzieja powróciła. I szybko się okazało, że faktycznie, można robić też inne zdjęcia - SZKOLNE. Niby już parę takich zdjęć leżało gdzieś w szafie, ale teraz wszystko do siebie pasowała - nudne zdjęcia, śluby i ujarzmianie wrednych bachorów, no, thanks. Marzenie gdzieś odleciało, wraz z pragnieniem posiadania polaroida (które  nie zostało zaspokojone do dziś). Powróciło na chwilę pod koniec podstawówki pod wpływem jakiegoś filmu, w którym główna bohaterka robiła niesamowite zdjęcia. Krótka chwila. Mimo, że okres gimnazjum był czasem, w którym ciężko było mnie zmusić do zrobienia sobie zdjęcia, co jakiś czas pojawiała się chęć posiadania własnego aparatu. Szybko wybito mi to z głowy, bo za drogie etc. Eee, może i dobrze, co to za frajda bez własnej ciemni. Prawda?
Nieprawda. W liceum wszystko wróciło. Aparat w telefonie nie mógł zdziałać wiele, ale był. Problem pojawił się wraz z portalami społecznościowymi i robieniem sweet foci. Uff, był chłopak z aparatem (ledwo żyjącym), który robił mi miliony zdjęć (żadne z nich nie miało w sobie tego czegoś, co zdjęcia mamy z młodości). Też chciałam robić zdjęcia! Oto dlaczego nie mogłam doczekać się osiemnastki - obiecali, że kupią mi cyfrówkę. Różową. Wyprosiłam ją 3 miesiące wcześniej. I się zaczęło. Zdjęcia wszędzie, wszystkim i wszystkiemu. Nie, nie chciałam być nudnym fotografem, którego co roku widywało się w szkole. JA BĘDĘ ARTYSTKĄ.
Artystką byłam tylko dla mamy, gdy od czasu do czasu udało mi się zrobić przyzwoite zdjęcie wyrażające COŚ. To coś często odnajdywałam po zrobieniu przypadkowego zdjęcia, choć nie zawsze. Kradłam ludzi i ich dzieci, robiąc zdjęcia przypadkowym osobom. Chciałam uchwycić wszystko, nawet lub zwłaszcza coś, czego tam nie było. Chciałam wysłać swoje zdjęcia i wygrać lustrzankę. Proszę się nie śmiać, to tylko kolejne piękne marzenie. Przestałam kraść ludzi, gdy zobaczyłam w telewizji wywiad z pewnym fotografem, który miał szansę na wygranie jakiejś prestiżowej nagrody, gdyby tylko zrobił zdjęcie. A nie zrobił, bo ludzie, których chciał sfotografować odmówili. Mówił, że nie chciał kraść niczyjej osobowości. Więc ja też przestałam. Nękałam bliskich. Ale dotarło do mnie, że nie mam pomysłów na takie zdjęcia. Psychologia wróciła do łask, mimo, że aparat wciąż nosiłam przy sobie, tak na wszelki wypadek.
Zostały mi zachody słońca i stara, różowa cyfrówka, która lewo zipie, więc jej nie używam. Artystką nie jestem i nie będę (ani jako fotograf, ani jako pisarka, chociaż co jakiś czas powraca myśl o wydaniu tomiku wierszy, może za sto lat). Lubię ładne zdjęcia, choć wciąż nie udało mi się takiego zrobić. Impresjonizm co jakiś czas zaspokaja potrzebę sfotografowania czegokolwiek. Męczę kota, który skutecznie utrudnia mi zadanie. I znajomych, gdy robię kompromitujące ich zdjęcia na imprezach. Pogodziłam się z brakiem polaroida. Pogodziłam się, że z wyjątkowo niefotogeniczną twarzą nie będę mieć nawet w połowie tak ładnych zdjęć jak te mojej mamy. Nawet fajka mnie nie uratuje. Pogodziłam się z tym, ale marzenia są marzeniami. A marzyć o nierealnych rzeczach mi nikt nie zabroni. Nawet o sesji nago, o.

środa, 31 lipca 2013

lezba kupiła auto

Przełom. Nie, nie kupienie auta (chociaż trochę też), ale wszystko co wydarzyło się PRZED. Krótko mówiąc wychodzi na to, że faktycznie z rodziną najlepiej na zdjęciu, o.
Parę wyjaśnień:
-tytułowa lezba to osoba z rodziny tak bliskiej, że najbliższej
-lezba nie jest osobą homoseksualną
-to osoba, która wypytuje i radzi, więc daje złudne uczucie szczerości i troski
-w gruncie rzeczy lezba jest dwulicową suką
-pisownia celowo małą literą z pogardy dla tej osoby
-lezba jest stara i głupia (10 lat starsza ode mnie, mentalnie jakoś 10 mniej)

Sobota, 6 lipca - "początek"
A. robiła urodzinowego grilla. Standardowa ekipa, prawie sama rodzina, więc oczywiście była też lezba. Coś jej się od początku nie podobało, trzymała się z boku, ale to akurat nic nowego. Najeżdżała na A. i M., bo ponoć parę dni wcześniej były dla niej niemile i w ogóle, w ogóle biedna lezba. Jak zawsze. Grill koło domu lezby, więc zaczęła się spinać, że ojej, no ta muzyka to stanowczo za głośno, no weźcie ściszcie, bo policja przyjedzie, no patrz jak na złość robią, specjalnie robią głośniej żeby mnie zdenerwować, policja zaraz przyjedzie, a ja problemów nie chcę mieć, oj już telefony się urywają, że za głośno, no ściszcie, przecież mówię, zobacz jakie miny stroi, gnida jedna, specjalnie to robi, myśli, że nie widzę, a ja widzę te jej durne miny, wszystko widzę, na złość robi franca, nie będę tu siedzieć, nie chcę mieć problemów, idę do domu, serio, idę, do, domu, nara, idę do domu, nara. Poszła i ku jej zaskoczeniu nikt nie poszedł za nią i nikt nie prosił żeby została. Chciała to poszła. Proste. A impreza trwała do rana i było świetnie. Cóż, jej strata.

Niedziala, 7 lipca - "bum"
Z M. obiecałyśmy lezbie, że pojedziemy z nią do jej siostrzenicy, do szpitala. Nie mogłam spać i nie dlatego, że za dużo wypiłam, ale dlatego, że miałam koszmary. Jakie? O lezbie. Że się obrazi, że zostałam i było głośno, że to pewnie będzie też moja wina itd. Z M. całą drogę zastanawiałyśmy się jak to będzie. Ale to akurat było łatwe do przewidzenia - foch z przytupem i melodyjką to za mało powiedziane. Przyszłyśmy, cześć, cześć, cisza. Chcecie coś do picia, nie dzięki, cisza. Jak tam, dobrze, cisza. Chodźcie tam, zjem, smacznego, dzięki, cisza. Przyjechał nasz kierowca. Lezba poszła po rzeczy w tym momencie M. zobaczyła przez okno A., u której w aucie zostawiła torebkę ostatniej nocy, więc poszła do niej. Lezba mając otwarte okno usłyszała:
-Noo i jak tam?
-A weź, afera jak chuj. Lezba wkurwiona.
-Hahaha a ja mam ją w dupie.
Pierdolnięcie drzwiami, że o mało nie wyleciały z futryny, wpada do pokoju, pierdolnięcie numer dwa, pierdolona gówniara tym jęzorem kłapie, myśli że nie słyszę, a ja okno mam otwarte i wszystko słyszę, może jestem ślepa ale nie głucha, pierdolona gówniara, kurwa! Pierdolnięcie numer trzy. Wchodzi M. (czy jak kto woli 'pierdolona gówniara') i mówi, że nigdzie nie jedzie. Pierdolnięcie numer cztery, kurwa, nie jadę nigdzie, nie będę się gówniarą użerać. Numer pięć. W końcu jedziemy wszyscy. Strach się odezwać, chociaż ogarnia mnie głupawka, M. również zaczyna chichotać, ale tak żeby lezba nie słyszała. Szpital. Cześć, cześć, skoczcie do biedry po jakieś zakupy i kupcie lody dobra, dobra, idziesz ze mną? No idę, bo co. Wyjścia nie mam, jeśli nie chcę pogarszać sytuacji. Idziemy. Gówniara pierdolona, myślała, że nie słyszę, myślała, że do sklepu już poszłam wiesz, a ja w pokoju, okno otwarte i wszyyyystko słyszałam, wszystko, naprawdę, gówniara tylko kłapać tym jęzorem potrafi, a co A. nie zaprosiła cię nad jeziorko, nie, oj szkoda, może kiedyś skoczymy na jakiś weekend, weźmiemy N. i będzie fajnie, co ty na to, tak, to super, no super, super, ale mi ciśnienie podniosła, wiesz, menda jedna, a wczoraj te ich miny, na złość mi robiły wiesz, france jedne, myślą, że się przejmować będę, a ja mam je gdzieś, te gówniary pierdolone, wiesz. Mhm, wiem. No bo co.
Wieczorem:
Lezba pyta czy się spotkamy na wino. No tak lecę, jasne, nie chcę mi się, bo wiem czego będę musiała słuchać. Ale idę, bo nie chcę żeby było jeszcze gorzej. Mile się zaskakuje ilością marudzenia (bo oczywiście nie mogło się obyć bez). Wino jedno drugie i rozplątuje mi się język. Proponuję, żeby pogadała z M., bo przecież nie powiedziała nic złego, powiedziała prawdę, że lezba była wkurwiona (bo byłaś, no tak byłam) i idę do domu.

Poniedziałek, 8 lipca - "wszystko będzie dobrze"
Lezba przeprosiła M., więc wszystko wydawało się być na swoim miejscu. Poza sprawą z A. I poza tym, że wyszła jedna rzecz, która zaczęła wszystko jeszcze bardziej niż grill.

Wtorek, 9 lipca - "spowiedź"
M. jechała na rozmowę o pracę, po drodze pożyczyła 10zł od lezby i obiecała, że odda wieczorem. Po rozmowie pojechałyśmy nad jezioro z A. Wszedł temat lezby, opowiadałyśmy o niedzieli i mojej poniedziałkowiej sprawie (a raczej tej, która dopiero w poniedziałek wyszła). Tak, obgadywałyśmy ją, bo miałyśmy dość jej zachowania.
Wieczorem:
piwo tak żeby lezba nie widziała. M. stwierdziła, że odda dychę na weekend, po tym jak dowiedziała się jakie rzeczy lezba gadała na nią mi i A., która się dowiedziała co lezba mówią na nią mi i M., no i ja też się dowiedziałam. Lezba jednak nas widziała i wysłała mi smsa: nie ukrywam ale jest mi przykro. Bo poszłam z M. i A. Straszne.

Później rzeczy po prostu się działy. Coraz więcej jej przekrętów wychodziła na jaw i każda z nas nabrała do niej dystansu. Mimo to, przychodziłam do niej (rzadziej niż kiedyś) i spotykałam się z dziewczynami również. Chociaż nie powinnam, bo skoro ona z nimi nie rozmawia to ja też nie powinnam. W dzień moich imienin wysłała mi smsa z życzeniami, ale nie przyszła, mimo, że zawsze powtarza, że ona nikomu zaproszeń wysyłać nie będzie (biedna chyba zapomniała i sama czekała na zaproszenie). W dzień imienin jej matki była cisza, każdy patrzył z byka na mnie i na M., to jasne, jesteśmy najgorsze, bo widujemy się z A. Dzień później lezba kupiła auto. No nawet się ucieszyłam, bo fajnie, nie jestem suką, chodziłam do niej, brałam na dystans to co mówi, ale staram się ze wszystkimi żyć w zgodzie. Chciała je przetestować, więc umówiłyśmy się na przejażdżkę.

Niedziela, 28 lipca - "och"
W okolicach godziny siedemnastej napisałam lezbie smsa, o której ta przejażdżka. Dwa razy sprawdzałam czy na pewno wysłałam wiadomość, bo dwie godziny czekałam na odpowiedź. No nic, nie będę siedzieć i czekać, bo się nie doczekam, nie to nie. M. napisała, wyszłyśmy. I co? Lezby samochód stał pod domem jej koleżanki. Początkowo chciałam usprawiedliwić ją, że może nie ma przy sobie telefonu, chociaż sama w to nie wierzyłam. Specjalnie przeszłyśmy tamtędy, siedziały na schodach, cześć, cześć, głupie uśmieszki. Usiadłyśmy na ławkę, a ja napisałam jej słowo w  słowo takie samego smsa jak ona mi kiedyś 'nie ukrywam, ale jest mi przykro'. Po 10 minutach dzwoni, jedziesz ze mną, ale ja jestem z M., to weź ją też, dawaj, za 5 albo 10 minut podjadę. No kurczę, czy ten sms aż tak na nią zadziałał? Nie. W międzyczasie zajechała do mojej mamy i od wejścia, no gdzie ona jest, ja przyjeżdżam a ta co, z M. się prowadza, no ładnie, ładnie, olewa mnie. Mama nie wytrzymała i powiedziała co myśli. Udała, że nie słyszy i wyszła, ale zaraz po tym zadzwoniła. Och, jaki zaszczyt. Oczywiście udawała, że wszystko jest ok. Ja nie. Dystans na wyższym poziomie.

Poniedziałek i wtorek spędziłam z M. i A., więc dobry powód aby się obrazić. Cóż. I don't care. Dzisiaj na zaproszenie mojego taty odpowiedziała, że no wiesz dzięki ale za wysokie progi jak dla mnie. Ciśnienie mi się podniosło, więc napisałam o co jej znowu chodzi. Ale jak ja mogłam nie wiedzieć? "Zastanów się jak mnie traktujesz od miesiąca prawie." Biedna lezba. Biedna zawsze pokrzywdzona lezba kurwajegomać. Jak ja mogę ją TAK traktować? Tyle złego, obożeboże. Cóż, czekamy na ciąg dalszy, bo jestem pewna, że nastąpi.

----------------------------------------------------------------------------------------------
Powyższa historia, niestety, nie jest zmyślonym opowiadaniem. A szkoda.

wtorek, 28 maja 2013

Przypadki, w które nie wierzę

Zawsze uważałam, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Mimo, iż czasem nie potrafimy wyjaśnić dlaczego coś się wydarzyło lub dlaczego zrobiliśmy coś, czego nigdy nie robimy. Wszystko dzieje się po coś.
Dlatego muszę pielęgnować w sobie cierpliwość i postarać się nie ulegać emocjom. Nie analizować tyle. Jednakże chciałoby się mieć odpowiedź. Bo to wydaje się być tak niedorzeczne, że aż zabawne w smutny sposób. Kolejny raz, gdy w miarę sobie coś ułożyłam, gdy mam jakiś plan na życie, los postanawia uderzyć mnie obuchem w łeb. Wiem, że to nie koniec świata i są jeszcze inne opcje. Ale tak bym chciała, żeby coś się udało, żeby pokazać wszystkim i sobie, że potrafię. Nie tak jak z prawem jazdy, że zdałam za 9 razem, więc nawet nie warto się tym chwalić. Wiem, że to akurat nie ma znaczenia, ale raczej wszyscy pytają i wiem, że wtedy każdy myśli, że nawet tego nie potrafię dobrze zrobić, tylko pewnie jakoś mi się udało za tym 9 razem. Dlatego jestem zła i rozczarowana, że znowu wszyscy będą mieli szanse powiedzieć: a nie mówiłem/am?

poniedziałek, 13 maja 2013

Rozczarowania

Chciałabym napisać, że znów rozczarowały mnie te same osoby, że rozczarowała mnie pogoda i dzisiejszy obiad; a największym rozczarowaniem jestem ja. Rozczarowujące jest także to, że mam tego świadomość i nie potrafię nic zmienić. Chociaż może właściwie coś się zmieniło, bo zamiast egoistycznie próbować dalej, wiedząc, że ktoś może później cierpieć, schowałam dumę do kieszeni i ze łzami w oczach przyznałam, że prawdopodobnie nie zasługuję na takiego człowieka. A on nie zasłużył, żeby przeze mnie cierpieć. Może to i lepiej, że się skończyło, zanim się zaczęło.
Ale właśnie to jest moje rozczarowanie. Lubię poznawać nowych, intrygujących ludzi. Lubię badać granice znajomości i zastanawiać się do czego to prowadzi. Teraz nie dostałam tej szansy. I to zabolało.
Po wyjaśnieniach zrozumiałam, że nie oczekujemy tego samego. Nie wszyscy chcą ryzykować. Szanuję to, bo nie spodziewałam się, że wyjdzie z tego taka szczera rozmowa. Ostatnio, nawet ze sobą nie byłam tak szczera. Ta rozmowa przyniosła zarazem ulgę, że w końcu ktoś rozumiał moje obawy, a także rozczarowanie, że straciło się szansę na wyjątkową znajomość.

wtorek, 30 kwietnia 2013

22


30 kwietnia, 22 lata temu, gdzieś w okolicach godziny 19 (w sam raz na wieczorynkę, yay!) przyszłam na świat ja, ważąca 4,5 kg. Wcale na świat mi się nie śpieszyło, bo miałam się urodzić 15 kwietnia, ale chyba wolałam przywitać się ze światem w którąś tam rocznice śmierci Hitlera, a co! Generalnie fajna data, bo to już prawie początek majowego długiego weekendu, więc imprezy robić można. Lubię także to, że to wiosna, wszystko się budzi do życia, a jako, że jestem zodiakalnym bykiem (znak ziemi) to każdy kwitnący krzew wprawia mnie w zachwyt.
I w wieku (już) 22 lat, powinnam mieć jakieś osiągnięcia, sukcesy, coś czym mogłabym się pochwalić. Ale to przecież ja, więc nic nie może być normalne. Pochwalić się mogę jedynie tym, że właściwie wciąż nie wiem co zrobić ze swoim życiem. Bo to co planuję robić, kręci mnie na jakieś 60-70%. A chcę robić coś, co kocham. No i właściwie to jest największy problem, bo nie wiem co mogłoby to być. Pisanie? Tak, to kocham, ale nie jestem utalentowana w tym kierunku (a w jakimś w ogóle jestem?), więc zarabiać w ten sposób nie mogę. Wiem! Mogliby mi płacić za czytanie! Wymarzona praca. Może też dlatego kiedyś myślałam o bibliotece, ale to jest chyba najnudniejsza praca, ever! Książki książkami, ale robienie tego samego codziennie od 9 do 18 to zdecydowanie nie dla mnie. Moją wielką pasją jest również muzyka i zawsze marzyła mi się praca, która się z tym wiąże. Niestety, żeby się tym zajmować to albo trzeba mieć jakiś talent muzyczny albo jakieś pojęcie o tym i bardzo dobry słuch, no ale przede wszystkim trzeba mieć maaasę znajomości. Cóż, chyba się nie nadaję jako dziewczyna ze wsi, mieszkająca bliżej Berlina niż Warszawy, która w dzieciństwie potrafiła zagrać na cymbałkach jedną kolędę, a w podstawówce przez dwa  miesiące uczyła się grać na keyboardzie (byłam na etapie grania jedną ręką!). Och, nie zapominajmy o kościelnej scholce, w której byłam tylko dlatego, że koleżanka poszła (ona chociaż potrafiła śpiewać). Naprawdę uwielbiam śpiewać, ale totalnie nie potrafię. Uważam, że nie jestem w stanie wydobyć z siebie żadnego czystego dźwięku. I tak się kończy moje muzyczne marzenie :) Potem pojawiła się psychologia. Jako zbuntowana nastolatka z depresją czułam wielką potrzebę pomagania ludziom, bo sama tej pomocy nie otrzymywałam. Fascynowała mnie ludzka psychika. I dalej fascynuje. Chyba na szczęście nic z tych planów nie wyszło. Nie mogłabym wysłuchiwać problemów innych, bo każdy z nich brałabym do siebie. Nie potrafiłabym mieć dystansu do pacjentów. Sama potrzebowałabym psychologa po tym wszystkim!
Mam 22 lata, mieszkam z rodzicami i kotem. Żyję. To moja biografia na dzień dzisiejszy. Żyję. To wszystko co robię. A mogłabym robić dużo więcej.

sobota, 27 kwietnia 2013

zafascynowana

 Pisanie jest najlepszym sposobem, żeby wszystko zostało.
 Śmierć znów do mnie zawitała. Przyszła trochę bliżej niż ostatnio, jej oczy się śmiały. Ściągnęła kapelusz i ukłoniła się elegancko. Była piękna. Tajemnicza, pociągająca. Jestem zachwycona kruchością życia, a jednak to nie wystarcza, abym zaczęła mocno żyć. Wciąż na pograniczu snu i marzeń.
 Śmieszne, straszne i zupełnie nie na miejscu czuć zazdrość w takim momencie. Ostatnio dużo o Niej myślałam. Strasznie chciałam ją odwiedzić, zobaczyć, żeby (może) czuła, że wciąż ma znajomych, którzy tęsknią i się martwią, mimo różnych początków. Czy intuicyjnie i zupełnie nieświadomie czułam, że to miało być pożegnanie? Zastanawiałam się jaka byłabym na jej miejscu, jeszcze jakiś czas temu, gdy czuła sie lepiej. Umiała wykorzystać to, co jej zostało. Tak myślę. I sądzę, że ja bym nie potrafiła. Może dlatego ciągle tu jestem? Bo nie potrafię żyć tak jak należy? Bo nie czuję, że życie to niesamowity dar? Chociaż zachwycam się każdym zachodem słońca i każdym płatkiem śniegu. Widzę piękno życia, ale nie swojego. A dzisiaj zazdrościłam jej doświadczenia śmierci. Teraz myślę, że może już nie żyła, może już jej tam nie było, a ciało stwarzało pozory życia. Myślałam o tym, jak to jest umierać. I zapragnęłam uzyskać odpowiedź. Gdyby ktoś mógł powiedzieć, co jest dalej. Jestem pewna, że coś jest. Tylko co? Przez całe życie gromadzimy tysiące różnych doświadczeń. Jednak wydaję mi się, że ostatnie jakiego możemy doznać musi być niezwykłe i  być może najpiękniejsze. Nikt nam nie powie, czego możemy się spodziewać, co będziemy czuć. Dlatego to jest takie ekscytujące. Myślę, że czuje się wtedy ulgę. Ciężar ciała przestaje istnieć i jesteśmy tylko my. Bez bagażu życiowego, bez wyrzutów sumienia. My, piękni, czyści. Jak po przyjściu na świat. Maźnięci życiem, ale nie ubrudzeni.
 Nie czuję strachu przed śmiercią i nie rozumiem czego inni się boją. Wierzę, że po śmierci będziemy wolni od trosk. Życie tu się skończy, więc już na pewno nie będziemy się o nie martwili. Katolicy powinni się cieszyć, że ktoś bliski trafia w lepsze miejsce, a mam wrażenie, że to oni boją się najbardziej tego, co jest dalej. Piekła? Dlaczego wmawia się ludziom, że ktoś będzie ich osądzał? Jeśli są dobrymi ludźmi, jeśli szanują innych, są życzliwi i pomocni to czują się dobrze żyjąc i chyba nie powinni się martwić o swój "wieczny żywot", bo nie chodzili co niedzielę do kościoła. To oczywiście jest ironiczne, ale jeśli żyję w zgodzie ze sobą i swoimi przekonaniami to czemu muszę się bać, że trafię do piekła tylko dlatego, że np. jestem gejem? Chciałabym, żeby ludzie wierzyli, że śmierć to dobre doświadczenie. Ja wierzę, że takie jest.

 Ktoś może powiedzieć, że to egoistyczne podejście, bo przecież bliscy będą cierpieć. A czy uśmierzę ich ból, gdy będę bała się śmierci?