niedziela, 21 listopada 2021

Powiedziałaś

 Mama powiedziała, że umrze w wieku 48 lat.

Mówiła dużo rzeczy, a moje dziecięce uszy chłonęły je wszystkie. Często oczy stawały się większe, a wzrok bardziej wbity w ziemię. Mówiła o rzeczach, które powinny być trzymane z daleka od dzieci. Ale przy szeptach, wytężałam słuch jeszcze bardziej. Może o tym wiedziała.


Moja prababcia umarła w wieku 88 lat.

Pamiętam ją zdjęciami i opowieściami o pięknych fryzurach za młodu i Alzheimerem na starość. Powtarzanymi słowami, że prawnuki mają dziwne, trudne do zapamiętania imiona. Jest echem, które przestaje być słychać. Oddala się część mnie.


Mama powiedziała, że umrze w wieku 48 lat.

Zawsze była odrobiona goryczy, w wypowiadanych przez nią słowach. Płacz w śmiechu, w łazience, w słonej zupie. Myślenie katastroficzne lub życzeniowe. Szukała złych znaków, czekając ze strachem na spełnienie się przepowiedni. Uciekała od myśli, które ją przyciągały. Uciekała od życia, czekając na decyzje losu.


Moja babcia umarła w wieku 68 lat.

Pamiętam ją sercem i uściskiem. Smakiem drożdżówki i zapachem jeziora. Pamiętam ostatnią rozmową, po której już nic. I po której wszystko. Po której i moje myślenie zmieniło się w katastroficzno-życzeniowe, żeby zasmakować tego, co ona. Powoli rozumiałam, co wymyka się mamie między palcami. Nie chciałam żeby szła tą drogą, którą ja chciałam iść bardzo.


Mama powiedziała, że umrze w wieku 48 lat.

Wymyśliła dwudziestoletnią zależność i trzymała się jej do swoich 50. urodzin, gdy mogła z ulgą powiedzieć, że przeżyła. Nie wiem czy jej ulga była prawdziwa. Mówiła, że umrze, a ja kuliłam się w sobie, a przy niej stałam prosto. Chowałam łzy po kieszeniach, z których wyrastał strach, kwitnący gniewem.


Powiedziałam, że umrę w wieku 28 lat.

Stawiany przez nią domek z kart, runął pod tym jednym zdaniem. Mówiła, że klątwa kończy się na niej, że mnie to nie dotyczy. Ona umrze, ale ja nie. Złościło mnie, że wierzy w takie rzeczy. Złościło mnie to, bo też chciałam mieć swoją przepowiednię. Móc przyczepić natrętne myśli o śmierci, w jakieś konkretne miejsce.


Mama powiedziała, że umrze w rocznice śmierci babci.

Myślałam o tym, zanim to powiedziała. Uspokajałam ją swoim strachem, odkładając własne umieranie na później.


***


Mama ma 56 lat i żyje.

Ciągle szuka zdarzeń, wyciąga pojedyncze myśli jak nitki z płaszcza. Patrzę czy się rozpruje, a przecież nie umiem szyć.


Mam 30 lat i żyję.

Sięgając dna, odbijając się od niego i chowając od własnych przepowiedni, nie zauważyłam, kiedy i jak to się stało. Uśmiecham się pod nosem na myśl o tym. Uśmiecham się teraz, bo dzień, w którym skończyłam 28 lat, był jednym z najgorszych w moim życiu. I jeszcze parę miesięcy później, nie wiedziałam czy dożyję trzydziestki. Samospełniająca się przepowiednia, która ominęła jedno pokolenie. Przecież los bywa tak okrutny.


Żyjemy.

Każda nosi swoje brzemię. Ja noszę także jej.

niedziela, 3 października 2021

Baśń o końcu

 Sowa oswajała się z nowym życiem, kontrolowanym przez leki, których działanie czasem kwestionowała. W chwilach, gdy bawiła się "za dobrze", a noce były za krótkie, naiwnie myślała, że pominięcie jednej małej tabletki, niczego nie zmieni. Och, jakże się myliła!

Ale postarajcie się choć trochę ją zrozumieć. Gdy wraca się nad ranem i nie chce się jeszcze spać to ciężko zażyć środek, który pomaga zasnąć, prawda? Można chyba powiedzieć, że jest w tym jakaś pokrętna logika? Jest? Według Sowy, na pewno.

Oczywiście, miało to swoje konsekwencje, które Sowa odczuła jakiś czas później. Bo skoro baśń jest nietypowa, to i "kara za złe uczynki" nie pojawia się od razu. Wyobraźcie sobie naszą bohaterkę czującą się cudownie, bo lata wysoko, wysoko. A teraz pomyślcie, że nagle zapomina jak używa się skrzydeł.
Sowa spadła więc z hukiem, spektakularnie. Poranione ciało i wszechogarniający ból, sprawiły że nie była w stanie żyć. Ale jakimś cudem, codziennie chodziła do pracy, zakładając maskę z uśmiechem. Wszyscy się na nią nabierali, co w jakiś sposób bawiło Sowę, ale też trochę przerażało. Bowiem oznaczało to, że bardzo dobrze udaje i chowa swoje prawdziwe emocje.

Pamiętacie Ćmię, zaraz po tym, gdy spłonęła? Teraz, Sowa czuła się jeszcze gorzej. Wiem, tamta Baśń miała być najsmutniejsza, ale Autor pokazał, że to nie my o tym decydujemy. 
Nasza bohaterka postanowiła, że nawet jeśli umrze, to tylko jako Sowa. Nie jak mały robak bez znaczenia. A musicie mi wierzyć, że umrzeć chciała bardzo. Za każdym razem, gdy o tym myślała, w jej głowie pojawiała się Czarownica. Sowa wiedziała, jak bardzo skrzywdziłaby ją swoją śmiercią. Możemy założyć, że w ten sposób, Czarownica kolejny raz uratowała życie swojej przyjaciółki. Sowa doskonale wiedziała, że Czarownica straciła już wiele ważnych dla niej osób i że jej śmierć byłaby kolejną wielką raną na, pełnym miłości, sercu Czarownicy. I że ta rana byłaby prawdopodobnie większa, niż jej własna, która nie pozwalała żyć. A gdy cierpiała, wiedziała że Czarownica cierpi z nią. Udała się więc do Szamana, który dał jej nową miksturę. Taką, której skutkiem ubocznym były Supermoce... Ale o tym innym razem.

Dzięki temu, Sowa poczuła się odrobinę lepiej. Zbliżająca się Wielka Wyprawa stresowała Sowę, ale delikatnie odciągała uciążliwe myśli. Na Wielką Wyprawę najbardziej czekała Czarownica, bo miała to być podróż na Prawdziwą Wyspę.
Sowa jest dosyć skryta i nawet w jawnym nieszczęściu, ciężko jej prosić o pomoc. Ale w noc przed wyjazdem, płakała Czarownicy w słuchawkę, nie wiedząc czy przeżyje jeszcze tych kilka godzin. Czy może odwiedzi ją Żniwiarz. No dobrze, czy może go sama zaprosi.

Koniec.


Dobrze, dobrze, bez żartów. Na pewno będzie ciąg dalszy. Ale żeby się dowiedzieć czy dotarła na Prawdziwą Wyspę, musicie (nie)cierpliwie poczekać.

wtorek, 8 czerwca 2021

Hi, I'm bipolar!

SŁOWEM WSTĘPU 

Nadszedł czas, żeby powiedzieć to wprost. Nie kryć się za baśniami i metaforami. Jestem ja i w pakiecie ChAD (Choroba Afektywna Dwubiegunowa), myślę, że II stopnia. Czyli naprzemienne epizody depresji oraz manii lub hipomanii (lżejsza forma). Drugi stopień charakteryzuje się częstszymi epizodami depresyjnymi z rzadszymi epizodami manii, a najczęściej hipomanii.


NO ALE O CO CHODZI?

Przecież fajnie mieć dobry humor! Ok, depresja jest słaba, ale przecież nie masz jej cały czas, co nie? A mieć pełno energii i dobry humor - to jest coś. To jest coś, owszem, coś chujowego. W moim przypadku ta chujowość charakteryzuje się brakiem snu, wydawaniem pieniędzy, podwyższonym libido (często do przesady i co za tym idzie - ryzykownymi kontaktami seksualnymi), gonitwą myśli, dobrym humorem i ogólnie takim lataniem jak z pieprzem. Najgorsze jest to, że to właśnie po manii, najczęściej przychodzą epizody depresyjne. Spada się z górki na sam dół, często boleśnie.



W DOLE

O depresji mówi się więcej, więc łatwo sobie wyobrazić jak to jest. Ale czy na pewno? Są różne formy, każdy przechodzi je inaczej. Ba! Sama przechodzę epizody w różny sposób. Ostatni był w styczniu tego roku. Co się ze mną działo? Nie mogłam wstać z łóżka, jadłam jeden posiłek dziennie (i to tak dzięki resztkom rozsądku), nie myłam się, ciągle bym spała. Nie, nie płakałam, ani za bardzo nie było mi smutno. Nic mi się nie chciało. Ogarnęła mnie niemoc i rezygnacja, niechęć. Natomiast zdarzył mi się epizod, podczas którego nie mogłam przestać płakać, byłam wkurwiona i okaleczałam się. Cóż, depresja depresji nierówna.


COŚ POMIĘDZY

Mamy jeszcze coś takiego jak epizod mieszany. Zdarzył mi się tylko raz i to przez źle dobrane leki. Szczerze mówiąc, takie połączenie jest chyba najgorsze. Masz mnóstwo pomysłów, pali się w dupie do robienia rzeczy, ale nie masz siły realizować planów. MUSISZ coś zrobić, nieważne co się dzieje. Taki osobisty przykład: robiłam obiad i nagle poczułam silną potrzebę, że sobie popisać, nie wiedziałam o czym, po prostu musiałam coś napisać. Jak zaczęłam to nie mogłam przestać. W tym czasie gotował mi się ryż, wiedziałam że już trochę za długo, ale... nie mogłam przestać. A jak przestałam to rozpłakałam się, że ten ryż rozgotowałam.


GDZIE TU SPOKÓJ?

To nie jest czarno-biała choroba, to nie tak, że albo mania albo depresja. Są fazy remisji, czyli czasu, w którym nie występują żadne objawy, można "normalnie" żyć. Najczęściej są efektem odpowiedniego leczenia (czy raczej farmakoterapii, bo ChAD jest chorobą przewlekłą, więc nie da się jej wyleczyć). Moja ostatnia remisja trwała około roku. Biorąc pod uwagę fakt, że krótko się leczę, to naprawdę spory sukces! Ale trzeba mieć się na baczności. Jakoś nie do końca świadomie, zaczęłam się sobie bardziej przyglądać. Próbuję wyłapać pierwsze oznaki depresji czy manii. Bo epizod lubi przyjść nagle, ale czasami poprzedzają go jakieś zdarzenia. Pojawia się tak zwany trigger i wszystko w pizdu.


NA KONIEC

Możecie się spotkać z określeniem, że ChAD to zaburzenie. Większość chorób psychicznych zaczyna określać się w ten sposób, aby nie stygmatyzować osób, które borykają się różnymi problemami. Dla niektórych może być to mylące, ale czasem warto pomyśleć jak poczuje się osoba z danym zaburzeniem. Dla mnie to bez różnicy. Ale nienawidzę sformułowania: CIERPI NA CHOROBĘ... Owszem, zdarzają się momenty, że cierpię, ale jednak, przez większość czasu, żyję tak jak każdy. Nie cierpię, żyję z zaburzeniem. Jak sobie radzę? Nie mnie oceniać, ale myślę, że nie najgorzej.


niedziela, 16 maja 2021

A. Ciarkowska, Dewocje - przedpremierowa (nie)recenzja

Dzięki prezentowi urodzinowemu dostałam Dewocje przedpremierowo. Szybko poszło mi przeczytanie tej książki, bo z Ciarkowską zawsze jakoś szybko idzie. A z papierem to już w ogóle.

O czym są Dewocje? O cudzie. Wierze, o polskiej wsi, o cienkiej granicy między Bogiem, a Szatanem. Jest to spowiedź głównej bohaterki, której imienia nawet nie poznajemy. Bo czy imię jest ważne, gdy jest się cudotwórczynią (czy może wariatką)? Gdy opowiada się tak prosto, ale pięknie, niepotrzebne jest imię. Ważna jest opowieść.


"Nieważne, czy koniec to cudza śmierć i własne narodziny, czy odwrotnie. Byle tylko złapać się jakiegoś początku albo chociaż jakiegoś końca. Byle tylko mieć swoją opowieść, tego każdy chce. Byle mieć poczucie, że się ją opowiedziało, a to znaczy, że się ją przeżyło, a jeśli ma początek i koniec to, zdaje nam się, że w środku ma sens. A jeśli ona ma sens, to i my przecież, proszę księdza, mamy."

Czy ta opowieść ma sens, ma początek i koniec? Skoro kończy się słowami, że to dopiero początek, czy możemy uznać, że bohaterka przeżyła opowiedzianą historię i jest ona prawdziwa czy może jest tylko wymysłem chorej psychicznie dziewczyny?
Dziewczyny, która dorasta na polskiej wsi, gdzie trochę czas stanął w miejscu. Gdzie nikt nic nie mówi, a wszyscy wszystko wiedzą. Wiedzą jak żyć i jak nie żyć

"Od tego jest mężczyzna, żeby wiedzieć - mówiła moja mama, bo dzięki temu nie musiała wiedzieć nic."

Główna bohaterka zadaje dużo pytań, na które sami musimy udzielić sobie odpowiedzi. Opowiada nam historię nie tyle swoją, co wszystkich wokół. Historię ojca, historię matki, historię ojca i matki. Jak jedno z drugim i jak jedno bez drugiego. O trudach dorastania i poznawania ciała na lekcjach religii. O szeptach koleżanek o tym, co z czym i do czego i czy fajnie czy nie. O roli kobiety u boku samego Boga i jak bez kobiety świat najpewniej by nie powstał. 

"Ciała, które chłopcy próbują schwytać, które mężczyźni próbują wytresować."

I czy Bóg jest Bogiem czy jest kimś innym, jest jakoś inaczej -
  "...w ciszy, która zapada, gdy ćma przysiądzie na stygnącej lampie."

Dowiadujemy się, jak żyje się na wsi, że psy szczekają w powietrzę, a wyją na śmierć. Że jak mąż podniesie rękę, ale żałuję to grzech nie wybaczyć. I że matka składa się z warstw, a
"Człowiek wyjdzie z matki, a matka z człowieka nie."

Że prawdziwy cud to gdy jeden człowiek, słucha drugiego i poświęca mu swój czas. Dlatego, być może, każdy psychoterapeuta jest trochę szarlatanem, a trochę cudotwórcą.


"Życie dla jednego to nic wielkiego, pestka, dziś jest, jutro nie ma, a drugi jeszcze się dobrze nie urodzi, a już rozpacza, że będzie musiał umrzeć. Jeden położy życie przed sobą i patrzy, czy się, aby nie uszkodziło, owija wszystko w gazety i słomę, ani ryski nie znajdziesz. Inny biegnie z nim pod pachą, byle szybciej, chociaż sam nie wie dokąd. Stłucze się, trudno, do czego innego jest życie? Jeden się w życiu czuje, jak u siebie, inny rozgląda się niepewnie, jakby to, czym żyje, nie do końca do niego należało."


Żyjmy tak, żeby należało do nas i znajdujmy czas na małe cuda, bo może one są największe.
I Ciarkowska wie o nich więcej niż pani Regina Brett.

środa, 14 kwietnia 2021

Pomalowałam paznokcie

 Nie robiłam tego długo. Na tyle długo, że lakiery, które miałam, nadawały się tylko do wyrzucenia. Ale pomalowałam paznokcie i nie jest mi dziwnie. Jest mi dobrze. Tak dobrze jak było kiedyś. Jak dobrze było z makijażem i biżuterią. Jak było mi przed związkiem, te parę lat temu. Dłonie wydają się moje. Twarz, choć ma więcej zmarszczek, wydaje się moja. Może kupuję za dużo, ale chyba po to, żeby poczuć się sobą.

Czy faktycznie, na dwa tygodnie przed urodzinami, robię wszystko żeby je odczarować? Żeby poczuć się jak PRZED. Na nowo, jak w tamtej piosence. Nie jak w tej. 



Bo jeszcze tak jest. Jak w tej piosence. Czasami próbuję się temu wyrwać, chodząc do psychiatry, umawiając się na terapię. Czasem myślę, że to nie ma sensu, nic się nie zmieni. Ale ja się zmieniam. Może nie zmieniam, może właśnie wracam do siebie. Choroba, terapia, to jedno. Ale może trzeba było mi aż dwóch lat, żeby przetrawić pewne rzeczy. Może to te okrągłe, symboliczne urodziny. Symboliczne, jak moje paznokcie.

Muzyka, do której wracam. Której słuchałam 10 lat temu. Nawet noszę ten sam sweter. Chcę być jak inni ludzie. Normalna. Mieć pomalowane paznokcie i za dużo pierścionków. Może to krok do odzyskania siebie, więc zamykam oczy patrząc na stan konta. Lakier kosztował, kolczyki kosztowały. Niedużo przecież. Cena nieważna, jeśli gra toczy się o powrót do siebie. Może to tylko złudzenia. A może działa jak obcinanie włosów? Myślałam przecież o tym. Ściąć włosy, zmienić fryzurę. Wybrałam terapię. Mądrze? Pewnie tak.

Pomalowałam paznokcie. Kręcę włosy i wpinam w nie spinki. Zakładam kolczyki i maluję oczy.

A na urodziny, życzę sobie śpiewać tamten urodzinowy kawałek i czuć go całą sobą. Mówię to głośno, może Chłopiec chce posłuchać jak śpiewam.

Pytałaś w liście o życzenie. Oto jest.

poniedziałek, 5 kwietnia 2021

Nie wchodź mi do łóżka

 Żartujesz, jak zawsze. Zwijasz się w kłębek i kładziesz na moim łóżku. Leżysz w stopach, na stopach właściwie. Czemu zawsze musisz tak blisko. Stanąć obok, dotknąć palcem pleców. Leżeć na stopach nawet tylko przez kilka sekund. Wspominać, że leżysz jak twój kolega, który nie  rozumiał, co znaczy "wypierdalaj do domu". Przecież było śmiesznie. To nieszkodliwy chłopak, zabawny. Powiedział, że nie idzie i chuj, będzie spał tutaj, w moich nogach. Zabawne. Tylko ja leżałam w swoim łóżku, czując się jak intruz, nie wiedząc co właściwie mogę zrobić w tej sytuacji. Dosłownie wykopałam go z łóżka. W momencie, gdy z niego spadł, ogarnęły mnie wyrzuty sumienia. A wszyscy dalej się śmiali. On też się śmiał. Śmiali się na drugi dzień i pół roku później. A Ty śmiejesz się także teraz. Zabawne, naprawdę.


Patrzę na nowe drzwi od starej łazienki. Duża szyba, mleczna, ale widać jak ktoś siada na kibel, wstaje z niego. Z przerażeniem, ale i ulgą myślę, że bardzo łatwo byłoby mnie podglądać. A jakbym zakryła drzwi ręcznikiem, to znów byłaby moja wina. I to ze mną byłoby coś nie tak. Cóż, w końcu jest. Czy było wtedy? Czy to trochę bardziej dzięki tobie?


***


Dlaczego nie jesz ciasta? Mięsa też nie? To co ty jesz?! A, dobrze, że chociaż ryby. A tak właściwie też nie lubię nabiału i żyję, chyba masz to po mnie. A pracę masz?

O kawalera nawet nie pytają. Chyba wiedzą, że nie ma sensu.

czwartek, 18 marca 2021

Marcowy śnieg

 Jestem gdzieś daleko i gdzieś pomiędzy. Z dala od spojrzeń. Między dźwiękami. Ciszą niewysłanej wiadomości. Pulsującą żyłą. Nie ma mnie, a jestem. Krzyczę o uwagę i chowam się przed nią. Bo uwaga to odpowiedzialność. Nie mam siły na obowiązki. Chcę spać. 

Umiem tylko leżeć w towarzystwie głośnej rosyjskiej muzyki. Wtedy czuję się ciszej. Zaplanowane dźwięki, które ktoś umieścił w określonej kolejności, żebym mogła je usłyszeć. Staję się nimi. Koją mnie. Chronią przed tymi, które są wytworem mojego mózgu, przepełnionego chemią.


Nie mogę usiedzieć. Ciało domaga się ruchu, ale po chwili zalewa je fala zmęczenia. Muzyka rusza się za mnie.


Wiruję jak ten śnieg - ściągam na siebie uwagę. Zwłaszcza w marcu. Znikam po zetknięciu się z gruntem. Zastanawiasz się czy na mnie widziałeś. Jedyne co słyszysz to krople deszczu uderzające o metalowy parapet. Po śniegu nie ma już śladu.




sobota, 6 marca 2021

Baśń o Przyjaźni

 Przeważnie w baśniach pojawiają się złe i dobre postaci. W naszych, czasem trudno jest określić kto jest kim. Choć prawdopodobnie większość z Was uzna, że to Czarny Wilk jest największym, cóż, czarnym charakterem. I zapewniam Was, że nasza bohaterka stanowczo by temu zaprzeczyła.

Za to nie ma wątpliwości, co do tych dobrych osób. Zdecydowanie jest nią Czarownica, która nie raz bywała dla Sowy jak dobra wróżka.

 

W tym ciężkim dla Sowy czasie, Czarownica wraz z Mężem, dwukrotnie odwiedziła swoje dawno miasto. A to zawsze oznacza imprezę i spotkania z dawno niewidzianymi znajomymi, a także z całkiem obcymi ludźmi. Poszła z Przyjaciółmi do baru, mimo że nie była w nastroju do spotkań towarzyskich, ponieważ następnego dnia czekała ją wizyta u Szamana. Czarownica chciała jej towarzyszyć, ale niestety nie mogła. Na początku zasmuciło to Sowę, ale później zrozumiała, że Czarownica nie będzie zawsze mogła być przy niej, więc musi uczyć się dbać sama o siebie. Ale to do niej jako pierwszej zadzwoniła, gdy wyszła od Szamana.

Z dbaniem o siebie bywało różnie. Zdarzały się chwile, że Sowa sama się krzywdziła nieświadomie zadając tym rany Czarownicy, która tak się o nią martwiła, że nie mogła spać. Sowa wiedziała, że Czarownica ją kocha. Mimo to ciągle zaskakiwało ją, że ktoś aż tak może się przejmować jej losem. To było dla niej coś niezrozumiałego. Zwłaszcza, że nie odczuwała takiego wsparcia od swojej Rodziny, ani od Strzelca, który uważał się za jej przyjaciela. Choć wszyscy próbowali to okazać na swój pokrętny sposób.

 

Po miesiącu Czarownica znów zawitała do miasta wciąż naznaczonego białą sierścią. Minął także miesiąc odkąd Sowa zaczęła przyjmować leki, dzięki którym czuła się lepiej. A może nawet zbyt dobrze. A także miesiąc od ostatniego papierosa. Trochę tęskniła za paleniem. Tak jak za alkoholem, którego jej zabroniono. Pewnie słusznie, bo już się przekonała, że kombinacja ona + alkohol nie przynosi niczego dobrego.

Tym razem Przyjaciele byli trochę dłużej, więc Sowa mogła spędzić dzień tylko z Czarownicą, co znacznie poprawiło jej nastrój.

Wieczorem odbyła się kolejna impreza, ale Sowa już nie przejmowała się tym, kto na niej będzie. Nie odbyło się bez paru pijackich wyznań Czarownicy, które oczywiście onieśmielały Sowę. A ta, sama ośmieszała się swoim bezmyślnym gadaniem. Wyobrażacie sobie co by było po alkoholu?


Za to kolejny dzień przyniósł dużo emocji. W mieście pojawił się Człowiek-Cień.

Musicie wiedzieć, że jedną z mrocznych stron Sowy jest zazdrość. Nie lubi się do tego przyznawać, więc nie mówcie nikomu, bo uważa, że to żenujące. W związku z tym bywa też zazdrosna o Czarownicę, o ludzi z którymi spędza czas. Chyba nawet bardziej niż jej Mąż. Człowiek-Cień był jedną z tych osób. Więc gdy Czarownica chciała by Sowa go poznała, ta zaczęła panikować i pozwoliła zazdrości przejąć nad sobą kontrolę. Na szczęście po jakimś czasie uspokoiła się i postanowiła udać się na spotkanie.

Człowiek-Cień okazał się rzeczywiście cieniem, który znika, gdy pojawia się za dużo ludzi. O dziwo, nie uciekł na widok Sowy. A nawet wspólnie żartowali o… samobójstwie. Bo widzicie,  gdy się jest w kiepskim stanie psychicznym, czarny humor bywa jedynym ratunkiem, by całkiem nie zwariować. Co prawda to nie pomogło w krępującym momencie pożegnania, więc po prostu podała rękę, za wymówkę biorąc fakt, że od przytulenia Człowiek-Cień mógłby się rozpłynąć. Mimo wszystko Sowa napisała spontaniczny wiersz. A musicie wiedzieć, że przez czas trwania związku ze Strzelcem, Sowa prawie nic nie pisała, nic nie tworzyła. Wiele można zarzucić Czarnemu Wilkowi, ale to właśnie dzięki niemu zaczęła na nowo pisać. I nie może przestać.

 

Prawdopodobnie dzięki temu szybciej zleci jej czas do kolejnego spotkania z Przyjaciółmi. Miejmy nadzieję, że obędzie się bez scen zazdrości.

Po tym wszystkim Sowa ma pewność, że zawsze może na nich liczyć i ma ich wsparcie. Zwłaszcza, że znów czeka na nią parę trudnych chwil.

sobota, 13 lutego 2021

Sen zimowy

 Obudziłam się z przeświadczeniem że jest lato. Jestem w miejscu, w którym nie chciałabym teraz być, a które niegdyś nazywałam domem.

Obudziłam się z przeświadczeniem, że jest lato, a na obiad będą młode ziemniaki z koperkiem i sadzone jajko, maślanka do popicia. Obudziły mnie promienie słońca i uczucie ciepła. Odgłosy na zewnątrz i za ścianami, wyraźnie wskazywały sobotę. W mojej głowie słyszałam nawet kosiarkę  i czułam zapach świeżo skoszonej trawy. Ktoś zaraz wywiesi pranie.

Obudziłam się z przeświadczeniem, że jest lato. Wszyscy robią coś i są gdzieś, a ja leżę w łóżku w samo południe, mimo że zegar wskazywał 8:30. Ktoś pojechał nad jezioro, ktoś jest na działce. Ludzie rozchodzą się, znikają, a ja zostaję sama. Zupełnie tak jak teraz.

Obudziłam się z przeświadczeniem, że jest lato. Słyszałam jak ludzie życzą sobie miłego dnia, a brzmiało to zupełnie jak "wesołych świąt". Ktoś robi ostatnie świąteczne zakupy, przynosi prezenty. Gwiazdka latem.



Nie odsłaniam okien. Boję się, że mój sen zimowy trwał dłużej niż miesiąc i faktycznie jest już lato. Mimo hibernacji, nadal chce mi się spać, nadal jestem zmęczona. Może nawet bardziej niż wcześniej.


Obudziłam się z przeświadczeniem, że jest lato. Ale nadal tkwię w środku zimy polarnej.

czwartek, 7 stycznia 2021

To już

 Aż strach się przywitać z nowym rokiem, kto wie co przyniesie. Witałam się i żegnałam tutaj, dosyć regularnie. Ostatnie "podsumowanie" było w 2018. Zabawne, bo często powtarzam, że ludzie narzekają na 2020, a u mnie odpierdala się tyle, że nawet 2018 jeszcze się nie skończył... Może w końcu trzeba go pożegnać, zatopić w kieliszku wina. Zrobić to samo z 2019 i z 2020. I dopiero wtedy, móc wejść "spokojnie" w ten nowy rok.

2018 - żegnaj, zakończ żywot ze swoimi snami i groszkami

2019 - żegnaj, wyzioń ducha jak prawie sama to zrobiłam

2020 - żegnaj, umrzyj jak prawie umarł ktoś inny


No hej, skoro jednak nikt nie umarł to przecież nie jest tak źle?


I cóż tu wielce podsumowywać? Ostatni rok był samotnością. Prawie do samego końca, nie było nikogo. A końcówka pokazała, że jednak czasem tak jest lepiej. Bez ludzi. Nie chcę już do nich wychodzić. Samej jest dobrze, bywa ciężko, ale można się przyzwyczaić. Może czasami się tęskni za obecnością. Ale szybko przypominam sobie, że nie zniosłabym jej na co dzień. Niemalże 24/7 bycia z kimś, mnie przeraża, męczy sama myśl o tym. Wspomnienia. Mimo, że czasami miałam dość, lubiłam chodzić do pracy, bo dawała mi oddech, dawała kontakt z innymi ludźmi, którego mi brakowało. Jego wyjazdy dawały rozluźnienie, a gdy pisał, że tęskni i wolałby być w domu, przewracałam oczami. Paradoksalnie, później brakowało mi jego obecności, gdy znalazł sobie dziesiątki innych zajęć, na żadne nie mając czasu. Następnie to miejsce wypełnił ktoś inny, a on zobaczył, że nie czekam z rozłożonymi ramionami. Rozminęliśmy się trochę za późno. A może to była jedyna pora. I gdy słucham jednej piosenki, uśmiecham się i tańczę. A kiedyś przy niej płakałam. I to wcale nie wtedy, gdy miałam złamane serce. Płakałam, gdy byłam w związku, tańcząc i śpiewając I will survive . Jakoś wtedy tego nie rozumiałam. Ale tak, przetrwałam. Przetrwałam to wszystko, co się działo od 2018 roku. Przetrwałam wszystko, co wcześniej i później: molestowania, śmierci, depresje, manie, gwałt, złamane serce, prawie dosłowną bezdomność, utratę pracy, liczne (nie swoje) operacje. Przetrwałam i noszę to wszystko w sobie, czasami się ulewa, czasami można normalnie funkcjonować. Żyję. Niech tak będzie