poniedziałek, 22 grudnia 2014

Czasem przegrywam swoją wewnętrzną walkę

Trochę sobie znów pomarudzę. Może macie dosyć smętnych postów, ale to miejsce zawsze było dla mnie przede wszystkim pamiętnikiem. Nie mam parcia na miliony wyświetleń i supersweetaśnego blogaska roku, czy coś. Tu się wybebeszam, ot co.

Ostatnie dni są... dziwne. Coś mi ucieka, umyka. Ciężko mi wyłapać te małe rzeczy, które należy doceniać. Zauważam je z trudem. Trochę na siłę. Czasem nie wywołują nawet uśmiechu. I to nie tak, że chodzę smutna czy coś. Śmieję się, naprawdę dużo i szczerze się śmieję. Ale gdzieś znów czuję potrzebę wtulenia się w męskie ramiona.
Jedyne dostępne męskie ramiona nie są do końca dostępne, bo na co dzień wtula się w nie inna dziewczyna. To niby nic, prawda? W przytulaniu nie ma nic złego. Ale gdy tak patrzyłam na niego, pomyślałam, że w sumie mogłabym go pocałować. Nie jest nawet w moim typie. Geez, to że ma dziewczynę powinno go czynić niewidzialnym pod tym względem. Zwłaszcza dla mnie. Zresztą to tylko przelotna myśl (która powróciła jeszcze parę razy). Nie jestem jedną z tych dziewczyn, które "biorą, co chcą". Nawet jeśli chęci są po obu stronach, wolę jak to facet robi pierwszy krok. I nie, że to dla mnie jakiś problem, ale mam wrażenie, że jak ja to robię pierwsza to mam większe jaja niż on. A mój potencjalny facet ma mieć większe jaja ode mnie, o. Ale nie o tym... Gdy ta myśl przyszła po raz pierwszy, stwierdziłam, że nawet jeśli on by chciał - nie mogłabym tego zrobić. Nie lubię się wpierdalać między ludzi. Nie jestem suką. A może jednak trochę jestem? Bo ostatecznie chyba bym to zrobiła.
Wiecie, nie mam problemu z poczuciem własnej wartości (przeważnie nie mam). Taki zdrowy egoizm też nie jest mi obcy. Ale jeśli w grę wchodzą uczucia - siebie stawiam na końcu. Jestem good woman.
Zakochałam się w tej piosence od pierwszych dźwięków. I równie szybko zaczęłam się z nią utożsamiać. Mogłam słuchać tego na okrągło. Choć teraz jest jedną z tych piosenek, które ciągle omijam. Ostatnio postanowiłam, że nie mogę wiecznie tego robić. Nie mogę się bać muzyki. Muszę stawić temu czoła. Kiepsko mi to wyszło, bo ryczałam jak głupia. Tak jak za pierwszym razem uderzyło mnie piękno tego utworu, tak teraz uderzyły mnie wspomnienia.
Bo jestem good woman. Inne kobiety nazywają mnie głupią. Faceci podziwiają i czasem cholernie wzruszają się moim postępowaniem. Bo się nie wpierdalam między ludzi, nawet gdy ceną jest moje złamane serce. Wiem, że to może rozczulać w pewien sposób, ale nic więcej. Przez to, dla nikogo nie stanę się nagle tą pierwszą. I to też nigdy nie jest celem. Gdy kocham to chcę żeby ta osoba była szczęśliwa. A jeśli będzie z kimś innym... Potrafię się z tego cieszyć, naprawdę. Potrafię rozmawiać o tej drugiej, czy raczej pierwszej... Potrafię się o nią martwić i jej współczuć. Robię to z uśmiechem na ustach, często szczerym. Choć uśmiech ten ma odwrócić uwagę od pękającego serca. Może to piękne czy nawet szlachetne, może faktycznie jestem głupia, ale tak już mam.
Więc skąd te myśli? Bo w grę nie wchodzą uczucia? A może zaczęłam myśleć tak po prostu o sobie. Potrzebuję tego, chcę tego, więc co mnie obchodzą inni. W świetle dnia wszystko wygląda inaczej. Ale wiem, że gdy po zachodzie słońca znów pojawi się alkohol, te myśli wrócą.
Bo tak bardzo potrzebuję czułości. Zamuliłam się trochę jakąś piosenką. Znów musiałam połykać łzy, żeby nikt ich nie widział. Znów, tak trochę znienacka, moment przygnębienia. Czułe spojrzenie skierowane w inną stronę. Bo ból fizyczny widać bardziej. Nawet, gdy w towarzystwie nie ma jego dziewczyny; nawet, gdy jedyna poza mną kobieta ma chłopaka; nawet wtedy jestem tą drugą, czy już może trzecią. Przez chwilę chciałam być (naj)ważniejsza. A on znów odwiózł nas do domu. A ja znów myślałam, że to ją odwiezie pierwszą. Przecież się źle czuła. I nie pytajcie na co liczyłam. Na to przytulenie? Pocałunek? Czy po prostu przez chwilę faktycznie mogłabym być najważniejsza... Ale pierwszą odwiózł mnie. Teraz wiem, że tak jest lepiej. Chyba. I chyba wiem skąd to moje zainteresowanie nim.
Poszłam do łazienki i się popłakałam. W sumie całą drogę z tym walczyłam, a oni zastanawiali się, co nagle mi się stało. Nie wiedzą, że miewam takie momenty. Bo miewam je nocami, a przecież było już grubo po trzeciej. Jak wyszłam, czekał na mnie sms: ej, nie smuć się :)
Przytuleniem tego nazwać nie można, ale sam fakt, że jakoś się przejął... No właśnie. Przejmuje się. I jest (uwaga, teraz padnie słowo-klucz) opiekuńczy.
To plus moja potrzeba czułości... Nic dziwnego, że takie myśli przychodzą do głowy.
I za każdym razem, wewnątrz toczy się walka - zimna suka vs. good woman.
Bo ta druga potrafi odmówić przytulenia nawet jeśli to jest to, czego jej potrzeba. Jeśli pojawiają się uczucia, a już jest ktoś inny... Wiem, że nie mogę się przytulać, bo będzie gorzej. Nie mogę przyjmować kwiatów. Nie pisze się dla mnie i nie gra. Bo nie będzie ratunku. Choć czasem i ratunek się pojawia, zupełnie niespodziewany i niechciany. Ocalił serce, ale dręczy duszę wyrzutami sumienia. Bo dla good woman tak jest lepiej. I tylko dla niej.

Good Woman
ciężko być dobrą kobietą
widzieć rzeczy i słowa
które mogłyby być dla ciebie
                                   od ciebie
i oddawać je bez skargi
żebyś wysłał
że to dla niej
          mimo że ode mnie

ciężko być dobrą kobietą
która odmawia przyjęcia kwiatów
słuchać ze spokojem rzeczy
przez które drga serce
udawać że wcale nie
że bije spokojnie

       słuchać że może
       że przecież
       ale że nie

***
Prawdopodobnie to ostatni wpis w tym roku. Na pewno ostatni przed świętami, więc nie chciałabym tam smętnie wprowadzać Was w ten czas. Bo dla mnie święta są pewnymi rodzinnymi tradycjami. Obchodzę je bardziej kulturowo niż religijnie, ale to przecież nie ma znaczenia. Myślę, że mimo wszystko, dobrze jest znaleźć w sobie trochę dziecka i sprawić żeby ten czas był tak samo magiczny jak kiedyś. Albo po prostu wystarczy na nowo to dostrzec. Mam wrażenie, że wiele ludzi traktuje święta jako nieprzyjemny obowiązek, wydawanie pieniędzy na prezenty, jedzenie, cały stres żeby wszystko dobrze wypadło. Wtedy magia znika. U mnie, z roku na rok, jest jej jakby coraz mniej, ale staram się by nie zanikła całkiem. I Wam tego też życzę, żebyście dostrzegali magię w małych rzeczach, nie tylko od święta. Żeby Wasze wewnętrzne dziecko potrafiło się cieszyć ze śniegu (na który się jakoś nie zapowiada, co?). Żeby święta (bez względu na to jak obchodzone) były mile spędzonym czasem w rodzinnym gronie. Chyba, że nie przepadacie za rodzinnymi spędami, wtedy życzę Wam miłych chwil w towarzystwie przyjaciół czy innych bliskich osób, ewentualnie w towarzystwie komputera i filmów/seriali. Chciałabym, aby na twarzy każdego zagościł szczery uśmiech. Nawet jeśli wydaje się to niemożliwe, bo te święta będą wyjątkowo trudne... Zwłaszcza wtedy - niech pojawi się to znajome ciepło w sercu, które wywoła uśmiech. Niech nikt nie czuje się samotny. Jeśli nie macie się gdzie podziać - zapraszam. I dosłownie, bo zawsze w wigilijny wieczór stoi dodatkowe nakrycie, jak nakazuje tradycja. I nawet jeśli chcecie tylko porozmawiać - moje internetowe nakrycie będzie czekać.
Bądźcie dobrzy dla siebie, kochajcie się, by potem móc kochać innych i aby oni mogli pokochać Was. Bądźmy dobrymi ludźmi. Zmieńmy świat, zmieniając najpierw siebie.
Chciałabym, aby w te magiczne dni nikt nie był głodny czy zmarznięty. To moje małe życzenie, które niestety się nie spełni przecież. 
Wesołych świąt, ciepłych świąt, Kochani.

niedziela, 14 grudnia 2014

It starts with a single cell

Life begins with a single cell, or zygote,
after the father's sperm
fertilises the mother's egg.

The zygote contains the human genome,
the individual blueprint of a human being.
It consists of the parent's gene pairs,
organised in chromosomes.

This special set of chromosomes,
which has never existed before
and will never be recreated,
determines the characteristics and traits
of the conceived human being.

The zygote is hardworking and tireless.
About 30 hours after conception,
it begins to divide
and starts travelling down the Fallopian tube.
On its way it continues to divide into multiple cells.
On the sixth day after conception,
it attaches to the wall of thee uterus.

After approximately 266 days,
a new human being enters the stage of life.


Lubię oglądać ludzkie wnętrzności. Kto by pomyślał... Zresztą nie tylko ludzkie. Serca, serca, wszędzie te piękne serca.
Jego serce też już nie bije.




Mózgi. Wiecie, że mózg osoby, która chorowała na Alzheimera trochę się różni? Piękne mózgi. Płuca osoby palącej. Chore aorty. Języki. Chora i zdrowa tarczyca. Wątroba, śledziona. Płody w różnych stadiach rozwoju. Płody chore. Dotykałam czaszkę płodu. Kobieta w ciąży. Macice, waginy, penisy. Układ limfatyczny, układ nerwowy. Piękne rzeczy. Czerwień mięśni i biel tłuszczu. Plastry poprzecinanych ciał.





Piękne rzeczy... Rzeczy? Ludzie. To wszystko ludzie, którzy kiedyś żyli. Dotykam płuco, które sztucznie oddycha. Nie myślę, że to kiedyś dawało życie jakiemuś człowiekowi.
Serca zwierząt, malutkie i duże. Kości. Krew. Szkielety myszy, królika.
Królika...



niedziela, 7 grudnia 2014

Nominacja dobrych myśli, czyli trochę lata w grudniu

Jak tylko zobaczyłam tytuł Asikowego posta, wiedziałam, że znajdę się na liście nominowanych. Pierwsza reakcja była chyba normalna - co ja napiszę?! Ale czytając te ciepłe wspomnienia u Asika i Fridy, w mojej głowie zaczęły pojawiać się myśli, które ogrzewają moje serce. Czyli to wcale nie jest takie trudne... Myśląc o czym chcę napisać, zasnęłam. Tak dobrze jest zasnąć bez przewracania się z boku na bok przez pół nocy. Moja pierwsza myśl powędrowała do pewnego lata. Ale tamte lato, było moim najlepszym, więc zawiera więcej dobrych wspomnień. Dlatego wszystkie dobre myśli będą pochodziły z tamtego okresu.


DOBRE MYŚLI - LATO 2011

Zielona wyspa
Kilka dni spędzonych w Polsce z moją przyjaciółką, która od lat już mieszka w Irlandii. Kilka dni i jeden pomysł. Zarówno moi, jak i jej rodzice się zgodzili. Irlandio, nadchodzę! Pakowanie ciuchów, ważenie walizki i na lotnisko. Straszna ulewa nie popsuła humoru. Byłam podekscytowana wizją wyjazdu. No i kurczę, pierwszy raz miałam lecieć samolotem! Chociaż najfajniejszy był fakt, że to nasze pierwsze wspólne wakacje od jej przeprowadzki. Pierwsza wspólna podróż. I jak się później okazało masa innych pierwszych rzeczy. Bo zaprzyjaźniłyśmy się na krótko przez jej wyjazdem.
Miałam bilet w jedną stronę. Chciałam zostać minimum na dwa tygodnie, a spędziłam tam 1,5 miesiąca. Przez ten czas jej rodzina była moją rodziną. Zyskałam kilka młodszych sióstr i psa. A zawsze chciałam mieć młodszą siostrę. Dlatego musiałam znosić pobudki tej najmłodszej, gdy my, po całym weekendzie imprezowania śpimy do 13, a tu wpada to urocze stworzenie, wspina się na łóżko, zaczyna po nim skakać i krzyczy: DZIECYNY, WSTAWAMY! Urocze stworzenie z zamiłowaniem do butów jakie dzieli z najstarszą siostrą. Stworzenie, które nie lubiło zdjęć, a przed moim aparatem przybierało najdziwniejsze pozy. Nie sądziłam, że będzie mi jej tak brakować. Przecież nie lubię dzieci, nie? Ale to dziecko, przez 1,5 miesiąca było jedną z moich sióstr; z którymi budowałyśmy zamek nad morzem Irlandzkim, zwiedzałyśmy przecudne Cliffs of Moher lub po prostu chodziłyśmy na lody.
Nawet zapalenie pierwszej fajki jest dobrym wspomnieniem, bo robiłam to z przyjaciółką na ruinach zamku, które później stało się naszym ulubionym miejscem. Bo tam się najlepiej rozmawiało, patrząc na zielone wzgórza i doliny. Tam najlepiej się opowiadało o duchach, bo był malutki cmentarz, no i ta legenda związana z zamkiem... Tam najlepiej łapało się zachodzące słońce.
Pierwsza praca, której nienawidziłam też jest dobrym wspomnieniem, bo pracowałyśmy razem. Bo to pierwsze zarobione pieniądze. I ta przyjemność wydawania ich!
Uwielbiam oglądać zdjęcia z tego wyjazdu, więc nimi też się podzielę. Choć nie słychać na nich naszego śmiechu. I nie widać jak w środku nocy robiłyśmy przemeblowanie w pokoju, bo nie mogłyśmy zasnąć.




























Najpiękniejszy festiwal świata
Pierwszy "poważny" Woodstock. Nie taki na parę godzin, jak kiedyś. Woodstock z własnym namiotem, z myciem się razem z tysiącem innych osób, ze spaniem po 2-3 godziny na dobę, z opuchniętym od słońca ryjem (i nie tylko). Woodstock z cudownymi ludźmi, czyli z moją U. i jej zwariowaną rodzinką, z moimi byłymi współlokatorkami i jedną bardzo bliską wtedy koleżanką i z nim, z moim Niebieskookim. I właśnie dzięki tym ludziom ten festiwal był taki zajebisty. Chociaż jedno z fajniejszych woodstockowych wspomnień dotyczy kogoś obcego. Kogoś, kogo przez przypadek poznałam przez internet. Zgadaliśmy na temat Wooda właśnie, okazało się, że też się wybiera i że grają jego znajomi. Mieliśmy się odnaleźć gdzieś pod małą sceną podczas koncertu. Tańczyłam tam do tej pięknej muzyki i zapomniałam, że miałam się za nim rozglądać. Ale na szczęście on nie zapomniał i mnie odnalazł. I nagle przede mną stanęło wysokie, wychudzone i okłaczone coś z wielkim uśmiechem i ręcznikiem przerzuconym przez ramię, a obok niego stało równie sympatyczne stworzenie, choć dużo niższe i odmiennej płci. Przytulił mnie na przywitanie tak, jakbyśmy się znali całe życie. Jego dziewczyna zrobiła to samo. Magia Woodstocku, nie? Pogadaliśmy tylko chwilę, ale to ciągle jest jednym z tych najcieplejszych wspomnień.
A to najcudowniejsza myśl jest związana z moim Niebieskookim. Ostatnia noc festiwalu. Byłam cholernie zmęczona po tych kilku dniach woodstockowego życia. Byłam zmęczona tym cholernym sobotnim upałem i pieprzonym uczuleniem na słońce, przez które miałam spuchniętą twarz, ramiona i uda. Byłam tak zmęczona, że upiłam się jednym piwem i tańczyłam bez butów do muzyki Gentlemana, nie zważając na to, że koszulka mi się osunęła i było widać prawie cały mój stanik. Czekałam na Niebieskookiego, bo zawsze przychodził wieczorami. Czekałam, bo chciałam się pożalić na to zmęczenie i chyba potrzebowałam przytulenia, mimo że nigdy się nie przytulaliśmy. I gdy już zrobiło się trochę chłodno i musiałam założyć bluzę, gdy powoli ludzie uciekali do namiotów, zobaczyłam najcudowniejsze niebieskie oczy na świecie. Oczy, które już były naćpane. Ale liczyło się tylko to, że przyszedł. A gdy chciał iść, zrobiło mi się smutno. Bo wcale nie był długo, a ja ciągle się nie pożaliłam. Stałam z miną zbitego psa i nie słyszałam nawet muzyki. Westchnął tylko i przyciągnął mnie do siebie. Dla mnie, trwało to całą wieczność i o całą wieczność za krótko. Tak dobrze było w jego ramionach:
Twoje ramiona silnie uzależniają
jestem na głodzie od dziewięciu miesięcy
a czułam je zaledwie parę razy

stałeś bez spodni
a ja Cię kochałam

dzisiaj znów mi się śniłeś
obudziłam się z nadzieją
że znajdę Cię obok i przedawkuję

Woodstock to również zdjęcia. Zdjęcia, które wywołują uśmiech. Zdjęcia, które są dobrymi wspomnieniami także dlatego, bo parę z nich wysyłałam Kordianowi. I na jego twarzy też pojawił się uśmiech dzięki nim.
ręka U. i pięknie przedstawiony proces fotosyntezy, a to urocze coś to pingwin


druga ręka U. po spotkaniu z panem, który trzymał tabliczkę z napisem NARYSOWAĆ CI COŚ?










Powoodstockowy sierpień
Każdy, kto był na tym festiwalu wie, jak trudny jest powrót do rzeczywistości. Mój woodstockowy kac trwał krótko, bo w sierpniu do Polski znów zawitała moja przyjaciółka. Pożyczała samochód od dziadka i jeździłyśmy nad jezioro. Lub po mojego Niebieskookiego. Spotykaliśmy się jeszcze z moją bliską koleżanką i tak miałam wszystkie te cudowne osoby przy sobie. Jednocześnie! Nie robiliśmy nic nadzwyczajnego, ale i tak nie mogłam przestać się uśmiechać. Byłam szczęśliwa. I to jest chyba najlepsze podsumowanie całego lata.

Dziękuje Promyczkowi za przywołanie ciepła w chłodne  dni. 

A w piątek w końcu ścięłam włosy. Nie są to jakieś drastyczne zmiany, ale fryzjerka zrobiła wielkie oczy i prawie krzyknęła: ale z tyłu to będzie jakieś piętnaście centrymetrów!, gdy pokazałam ile ma ściąć. Z każdym spadającym kosmykiem czułam się lżejsza i wewnętrznie się uśmiechałam. Tyle zapuszczania, tyle piszczenia gdy trzeba było podciąć końcówki. Pomysł ścięcia włosów przyszedł po odejściu Kordiana. I wyszło tak, że zrobiłam to dokładnie miesiąc po jego śmierci. Kurde, pomogło. Naprawdę pomogło. Myślałam, że ten dzień mnie przytłoczy, a śmiałam się jak wariatka. Wieczorem zapaliłam świeczkę i znów śmiałam się do łez, chociaż to akurat od zapalenia czegoś innego...

Nie za bardzo mam kogo nominować, więc nominuję wszystkich chętnych po prostu, wszystkich którzy weszli tu może przypadkiem i spodobał im się ten pomysł - zapraszam do zabawy. Wszystkim przyda się teraz trochę ciepła.

czwartek, 4 grudnia 2014

Kocie opowieści (rozdział III)

Pewne kocie historie czekają na spisanie gdzieś od października. Zawsze pojawiały się jednak ważniejsze tematy. Nic dziwnego, patrząc na ostatnie wydarzenia. Pewne rzeczy trzeba było z siebie wyrzucić, a przecież do tego służy ten blog. Ale, tak jak pisała Asik, jakoś ponuro się zrobiło. Zbyt ponuro. A koty zawsze świetnie poprawiają humor. Nawet jeśli to tylko kocie opowieści. Swoją drogą,  wszystkim kocim wyznawcom (i nie tylko) polecam Wielką Bajkę Kocią. Jeśli macie pod ręką jakieś berbecie, też możecie im poczytać (dobry pretekst jeśli obawiacie się przyłapania na czytaniu bajek). No, ale przejdźmy do rzeczy...

Był środek nocy w październiku tego roku, Red smacznie spała w przeciwieństwie do mnie. Ale ze snu wyrwało ją zamieszanie - do domu weszli ludzie i mieli ze sobą wielkie torby i... coś jeszcze. Red obserwowała wszystko z boku, obawiając się prawdopodobnie nadepnięcia na ogon. Ciekawość ciekawością, ale bezpieczeństwo... A nie, ileż to razy oparzyła sobie nos wąchając gorące żelazko! Że o spalonym do połowy wąsie nie wspomnę... Gdy w domu zapanował względy spokój, Red ze swoim ciekawskim noskiem ruszyła na zwiady. Obwąchała torby, buty, ludzi i... Co to?! Czemu w tym śmiesznym pudełku coś jest? Czemu to coś tak śmiesznie pachnie? O nie, to się rusza! Red zrobiła się prawie płaska i podeszła do klatki, w której siedział spokojnie czarny królik (z rasy baran, więc takie dostanie tu imię, mimo że to dziewczynka. aha i barany mają oklapnięte uszy). Baran się ruszył, Red podskoczyła i uciekła pod łóżko. Tchórz! Ciekawość jak zwykle wygrała. Po chwili Red zrobiła drugie podejście i prawie wsadziła nos do klatki. Zaciekawiony królik zbliżył swój nos do nosa kota. Red wykonała parę szybkich ruchów łapą i uciekła. Spokojnie, Baranowi nic się nie stało. W pierwszym ataku, Red nie używa pazurów. Zresztą myślę, że to ją mogły zaboleć te uderzenia w klatkę... Z obawy przed wścibską Red, królik wylądował na szafie, by tam w spokoju spędzić resztę nocy.
Po kilku dniach Baran czuł się jak u siebie, prawie. Chętnie wyskakiwał z klatki i spacerował po mieszkaniu, ku niezadowoleniu Red, oczywiście. Chowała się za rogiem i obserwowała rozkoszną czarną kulkę z długimi uszami. I to nie byłoby takie złe, gdyby ta kulka nie zbliżała się do i tak znerwicowanego kota. Cóż, Red, żeby coś obwąchać najpierw to obserwuje, potem powoli i cicho podchodzi i początkowo z pewnej odległości wącha i ewentualnie podchodzi bliżej. Baran ma zupełnie inne zasady. Tak też, gdy Red (nie)spokojnie siedziała za ukryta za rogiem, Baran radośnie kicał w jej kierunku. Red zaczęła ostrzegawczo warczeć, ale Baran miał to gdzieś i stanowczo przykicał pod sam koci nos. Red odsunęła się trochę, uniosła łapę i dalej warczała. Królik znów zbytnio się nie przejął i powędrował dalej.
I tak mijały dni. Red uspokajała się, gdy widziała Barana zamkniętego w klatce (bo jak tylko ta była otwarta, Red już siadała za rogiem i wszystko obserwowała). Pewnie wiecie, że króliki jedzą marchewki, nic nadzwyczajnego, prawda? Natomiast, dla niektórych z Was, dziwne może być to, że Red też ją uwielbia. Przy czym nie chrupie jej ze smakiem, raczej liże i ocierania się o nią pyszczkiem. Któregoś dnia Baran dostał kawałek marchewki. A że znudziło mu się spacerowanie po tym małym mieszkaniu, wolał siedzieć w klatce. Dlatego marchewkę miał przed klatką, żeby go (ją) zachęcić do wyjścia. I się udało. Ale zjawiła się Red, Baran się schował, a mój strażnik teksasu postanowił sprawdzić czy wszystko gra. Doszła do klatki i podejrzewam, że zapomniała o króliku, gdy tylko poczuła marchewkę. Zaczęła ją lizać, ocierać się o nią. Po chwili cała podłoga była mokra. Zdezorientowany Baran wystawił nos poza klatkę, ale dostał łapą w ucho. Cóż, przecież Red się nie przejmowała, że ta marchewka była Barana. Oblizała ją dokładnie, więc w imię zasady "moje zarazki" królik już nie miał nic do gadania. Marchewka się przesuwała, czasami w trudno dostępne miejsca, więc Red musiała użyć pazurów żeby ją wydobyć. I wtedy odkryła, że to też świetna zabawka! Można nie tylko ją lizać i się o nią ocierać, ale także bawić się jak piłeczką! Marchewka latała po całej chałupie, a Red razem za nią. I w ten sposób kot ukradł królikowi marchewkę...

Tyle z życia mojego kota. Póki co. Mam nadzieję, że na Waszych twarzach pojawił się szczery uśmiech.

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Miej serce i patrzaj w serce

Sztorm. Lęk przed rozgniewanym żywiołem. Tego nie zdołam pokonać. Nie ma rzeczy niemożliwych mówi głos w mojej głowie. Uśmiecham się patrząc za okno. Masz rację, Skarbie. Nie ma. Ale Ciebie też nie ma. A w moich oczach znów pojawiają się łzy. Och, przecież jesteś, jesteś! Jesteś? Choć Cię nie ma...

Pogubione sny. Zatopione w morzu (w morzu łez?).

Siedzę w ciepłym samochodzie, rozmawiam z mamą trochę o niczym. Patrzę w niebo, a w moich oczach pojawiają się łzy. Znów pomyślałam o Tobie. Z całej siły starałam się nie płakać. A tak bardzo tęsknię.

Piszę wszystko koślawo, zmarzniętą ręką. Chce mi się siku po wypitym wcześniej piwie. Chce mi się spać. Znów troszkę, ale tylko troszkę, chcę zniknąć. Bo przecież gdy stałam na dworcu odliczając minuty do autobusu, cieszyłam się z mroźnego powietrza, które szczypało moje policzki.  I to było miłe. Zmarznięte dłonie też są potrzebne. Próbowałam się rozgrzać myślami o gorącej Kubie.

Zmarznięci ludzie kulą się w autobusie dzwoniąc do bliskich, że są w drodze do domu. Dobrze mieć do  kogo dzwonić. Czy za parę lat i ja będę miała do kogo zadzwonić? Czy będę miała osobę, która będzie się o mnie martwić?

Roześmiane twarze dziewczyn są już tylko wspomnieniem. Wieczór ciągle stoi pod znakiem zapytania. Jestem tutaj, teraz. Radosny śmiech już nie ma znaczenia. Teraz jest mi zimno, chce mi się siku i znów jestem sama. Tak bardzo sama. Zapomniałam słuchawek, więc nie mogę przykryć się muzyką. Nie ogrzeje mnie głos ukochanego Brandona. Nie rozgrzeją mnie też myśli. Żadne.

Jestem. Ktoś obok chrapie. Chcę zasnąć i śnić o wacie cukrowej. Nie, chcę śnić o Tobie bezpośrednio. Bez piosenek, bez blizn, bez morza. Chcę widzieć Twoją twarz jak dawniej.

***

Łzy na początek i koniec dnia. Dwa skrajne sny. Te wszystkie myśli, głupie wspomnienia i nienawiść do siebie. Wszechogarniający ból po szczerym śmiechu. Góra, dół, góra, dół. Rozpaczliwe pragnienie męskich ramion. Pierwszy taki wiersz* od... Nie chcę żyć. Moja wiosna poszła się jebać. To noc, alkohol czy poczucie odrzucenia? Zabierasz mi wszystko. Wszystkich? Bo przecież... Jakby... Tak. Bez wahania. Mówiłam o tym bez drżenia głosu. A później... Może powinnam? Mimo wszystko. Pomalowane paznokcie są jakby nie nie moje. Beznamiętnie patrzę w ekran. Wszystko głupie. Ja głupia. Nie mam siły pisać, choć chcę tyle z siebie wyrzucić. Tamten sen i tamte emocje. Strach. Ten sen przyszedł zaskakująco szybko. Przyszedł i był dobry.
Uśmiechnięta twarz. Jego twarz, oczy, nos, uśmiech. Moja ulubiona twarz.
Chyba uśmiechałam się przez sen. Czułam radość w każdej komórce mojego ciała. I miłość. Szczęście. Spokój. Miłość. To było takie piękne. Choć trwało tylko chwilę. Zaraz do drzwi zapukała rzeczywistość i w oczach pojawiły się łzy. Och, Kochanie... Dziękuję. Bo miłość została. Przez chwilę miałam wrażenie, że jest jeszcze silniejsza. A żal gdzieś zniknął. Nie wiem na jak długo, ale teraz go nie ma. Jest przytłaczający smutek i miłość. Leniwe łzy na policzkach. Melancholia. Ciepło własnego łóżka. Rozmywający się powoli sen. Sen, który nie ma takiego znaczenia jak emocje, które mu towarzyszyły.
Gdy pisałam, że wątpię we wszystko - jesteś. I już nie mogę opanować drżenia brody i potoku łez. Bo jesteś. Zawsze jesteś, bo jesteś miłością. Bo kochałeś i kochasz. Bo ja kocham. Została miłość. I nie ma znaczenia jaka. Miłość jest miłością. Jest Tobą.


*ten wiersz:

Pomalowałam paznokcie, bo umarłeś.
Nie pomogło, więc zetnę włosy.
Zatopię się jeszcze troszkę w alkoholu,
(bo palenie przecież rzuciłam)
roztrzaskam głowę o samotność,
a ludzi zetrę na proch.
Znów siedzę sama, sama, sama
i nie wiem nic.
Chcę tylko cudzych ramion i bijącego serca.
Chcę ukoić ból wspólnym milczeniem,
gdy wszystkie słowa są zbędne,
bo miałeś być na zawsze,
nawet jeśli słowami łamałbyś
i codziennie sklejał na nowo 
moje serce.
Prawda doszła do środka -
- tak wcale nie jest lepiej.
I nie wiem co zrobić z tą plamą od łzy,
rozmyła mi słowa.
Może utopię się w tej słonej kałuży,
bo nie mogę, ach! nie mogę już
z żalu
z tęsknoty
z tej beznadziei świata bez ciebie.
Tak pusto, cicho i zimno.
Nie mogę odnaleźć cię podczas sztormu.
Zagubiłam się na otwartym morzu,
zniknęłam w jednej z fal.
Utraciłam wiarę w białych pomocników.
Nie umiem dostać się w to tajemnicze miejsce.
Odliczam sekundy - 
- boli coraz bardziej.
Ty stary łgarzu, wcale nie pomagasz.
Przestań odmierzać mój smutek
i daj żyć!

***

Śmiech do bólu brzucha, gdy z radia wydobył się głos Edyty Bartosiewicz. W moich oczach automatycznie pojawiły się łzy, które po chwili spłynęły po policzkach. Poszłam do łazienki, popłakałam chwilę w samotności i z czerwonymi jeszcze oczami wróciłam do znajomych.

Męska bluza jest najlepszą zbroją. Czułam się bezpiecznie, gdy chowałam zmarznięte dłonie w za długich rękawach. Bluza kogoś, kogo znam całe życie. Bluza dawnego przyjaciela. Dawnego? Przecież to nie ma daty ważności, nawet jeśli przez kilka lat się ze sobą nie rozmawia. Takie bluzy są bezpieczne też w innym sensie. Bo to przyjaciel przecież. Zamknięcie się w tej zbroi pomogło mi się uspokoić, gdy byłam o krok od płaczu z wkurwienia. Bo jak się wkurwiam to ryczę, cóż. Łzy zapiłam piwem i nie wyszły na powierzchnię.

Siedząc na stole bilardowym, znów poczułam łzy napływające do oczu. Co jest, do cholery?! Bluza nie pomogła. Siedzący obok Przyjaciel patrzył na mnie zdezorientowany. Tylko A. wiedziała o co chodzi. W kilku słowach wyjaśniłyśmy mu, co się stało. Jej się nie przytula, bo rozklei się jeszcze bardziej. Och. To takie prawdziwie, ale czasem trzeba się rozkleić bardziej, a nie wiecznie hamować te łzy. Zwłaszcza, że obok było męskie ramię, którego tak przecież potrzebuję. Nic nie powiedziałam, nie byłam w stanie nawet. Ale impreza to faktycznie nie najlepszy moment na płacz. Trochę się ogarnęłam i pociągając nosem od czasu do czasu rozmawialiśmy o (nie)istnieniu Boga, miłości, zagubieniu i zwątpieniu. Przyjaciel mówił, a ja słuchałam. Opowiedział o swoim planie, o którym wspominał kilku osobom i nikt nie potrafił tego zrozumieć. A okazało się, że to nie tylko takie gadanie, że myśli o tym bardzo poważnie. Zobaczył zrozumienie w oczach, o których myślał, że akurat tego nie pojmą. Uśmiechnął się tylko, a do mojej świadomości w końcu dotarły słowa Kordiana: bo ty dużo rozumiesz. Och, czułam się przy nim taka głupia, że te słowa wydawały się nie mieć sensu. On dużo rozumiał, nie ja. Tylko z tobą tu mogę porozmawiać, powiedział Przyjaciel. Bo ja rozumiem? Przecież wiele relacji opierało się na tym, że to ja słuchałam i rozumiałam, choć nie otrzymywałam tego samego. I tej nocy też tego nie otrzymałam, ale to nieważne. Trzeba inwestować. Może przy kolejnym takim spotkaniu to ja będę mówić, a on słuchać? Jeśli nie to trudno. Nie będę mieć żalu. Cieszę się, że znów mogłam z nim porozmawiać jak kiedyś, mimo jego obaw, że jednak nie zrozumiem. Prawie fizycznie czułam jak ta więź między nami się odnawia.
I znowu zasnęłam przed 7 rano.