wtorek, 3 maja 2016

Ćwierćwiecze

30 kwietnia skończyłam 25 lat. Brzmi poważnie, co? I takie jest! Ćwierćwiecze to prawie jak druga osiemnastka. Tylko gorsza. Ale i też lepsza. Dobra, do rzeczy.

Jak kończymy 18 lat to jest wielka radość, bo W KOŃCU jesteśmy dorośli, możemy (oficjalnie) pić alkohol, kupować fajki, zrobić prawo jazdy. Teoretycznie możemy sami o sobie decydować, chociaż i tak pewnie wszyscy słyszeliśmy, nawet po tych magicznych urodzinach, to jedno zdanie od rodziców: dopóki mieszkasz pod moim dachem, masz mnie słuchać. Ot i tyle było z tej dorosłości, nadal trzeba było chodzić do szkoły i słuchać rodziców. U mnie to się wiązało z przywilejami nocowania u chłopaka (bo wcześniej po prostu nie mogłam) i tym, że nie musiałam pytać o pozwolenie, żeby gdzieś pójść. Zawsze starałam się być fair wobec rodziców, bo wiedziałam, że nienaruszone wcześniej zaufanie przyniesie jakieś korzyści. Dlatego po skończeniu lat osiemnastu, nie musiałam się domagać żeby traktowali mnie jak (w miarę) dorosłą osobę. Zawsze była jedna zasada, przed wyjściem mówiłam dokąd idę, żeby się nie martwili. Bardzo szybko się tego nauczyłam, gdy, jeszcze w podstawówce, na samym początku wakacji, powiedziałam, że idę do sąsiadki na górę, po czym zachciało nam się spacerów i wychodząc zapomniałam zajść do domu powiedzieć, że idziemy gdzieś dalej. Wróciłam po siedmiu godzinach i od razu dostałam mini szlaban - przez całe wakacje miałam wracać o 20 do domu. Wiedziałam, że mama się martwiła, a nie miałam wtedy komórki, wiadomo, inne czasy. W końcu żyję już ćwierć wieku. Więc i po "wejściu w dorosłość" trzymałam się tej zasady. I robię to do tej pory zawsze jak jestem w domu rodzinnym.
Osiemnastolatkowie, już nie dzieci, ale też jeszcze nie dorośli. Chociaż wszyscy tak się wtedy czuli. Wielce dojrzali, z planami, marzeniami, gówno wiedzący o prawdziwej dorosłości i życiu. Zbyt pewni siebie, ironiczni, wiedzący wszystko lepiej, niepokorni.

30 kwietnia skończyłam 25 lat. To jak druga osiemnastka. Prawie.
Ukończenie 18 lat jest wejściem w tzw. wczesną dorosłość. A ukończenie 25 roku życia jest wejściem w dorosłość. Po prostu. I tu już bywa różnie, w zależność od tego jak potoczyły się nasze życia, czy poszliśmy na studia czy nie. Ale chyba mogę powiedzieć, że tak jak osiemnastka wiązała się z oficjalną dorosłością, tak ćwiartka to dojrzałość. Oczywiście jest to kwestia indywidualna, ale piszę to wszystko ze swojej perspektywy. Tak na dobrą sprawę, już dawno chciałam o tym napisać. Ale ostatnio miałam wielki zastój. W pisaniu, w życiu, we wszystkim, naprawdę we wszystkim. Czekałam do swoich urodzin żeby zobaczyć czy to faktycznie coś zmienia. Wiecie, to jak z sylwestrem, jakaś data graniczna, która niby nie ma znaczenia, wszystkie problemy przechodzą na nowy rok ale jakoś w głowie jest to zakodowane, że TERAZ TO JUŻ NA PEWNO BĘDZIE LEPIEJ. Parę miesięcy temu pisałam, że czekam do Yule, do wiosny, do Beltaine, czyli do swoich urodzin. Nic, z tych poprzednich nie pomogło. Wręcz przeciwnie. Bałam się, że po urodzinach będzie jeszcze gorzej. Że załamię się swoim wiekiem, swoją sytuacją życiową i w ogóle, w ogóle, w ogóle.
Chciałam o tym pisać, gdy znalazłam pierwszy siwy włos, ale czekałam. Czekałam do urodzin. Jedna z przyczyn jest dość zabawna. Chciałam sprawdzić pewną zależność. Parę lat temu sporo rozmawiałam z ludźmi w internecie. I w dość krótkim czasie trafiły się osoby, które właśnie miały 25 lat i czuły się takie strasznie dorosłe, dojrzałe, najmądrzejsze. Tych ciut młodszych od siebie traktowały z góry, jako "gówniarzy". Zachowywały się jakby, gdy tylko osiągnęły ten cudowny wiek, spadła na nich cała światłość i mądrość wszechświata, jakby zostali wtajemniczeni w coś, co tylko ludzie, którzy przeżyli ćwierć wieku, mogą znać. Jakieś jebane tajne stowarzyszenie. Nawet śmiałam się, że te pierwsze siwe włosy to znak tego oświecenia, które ma nadejść i nagle zrozumiem na czym tak naprawdę polega życia i będzie żyło się łatwiej. Trochę jak takie granie na kodach. Bo faktycznie widzę jak się zmieniłam, ale to nie miało nic wspólnego z wiekiem, raczej z wyprowadzką z domu. Czułam się dojrzalsza. Ale czekałam do urodzin, na to wyjątkowe oświecenie, żeby o tym napisać. Chociaż myślałam, że żadnego postu nie będzie. Może nawet już nigdy. Blokada. Bo gdy czułam się dojrzalsza, bardzo szybko poczułam się zupełnie inaczej i okazało się, że być może to tylko moje złudzenie. Czułam się oszukana siwym włosem i przestałam wierzyć, że oznacza coś więcej, niż życie w stresie. Tak jak wystartowałam wysoko w górę z początkiem wiosny,  tak szybko upadłam na samo dno, o wiele niżej niż byłam przed startem. Nie chciało mi się nic. Byłam pewna, że jak przyjdą urodziny, a ja dalej będę bez pracy to w jakiś sposób się załamię. Jeszcze stresowałam się imprezą, którą sobie wymyśliłam, żeby świętować ten dzień. Bo skoro to wejście w dorosłość, to czemu nie. Osiemnastki nie wyprawiałam, więc chciałam mieć fajną ćwiartkę, gdzieś pójść, zaszaleć, poczuć się kobieco, pięknie. Nie jak dzieciak, który bardziej wstydzi się swojego ciała niż jest z niego dumny. Nie jak nieśmiała nastolatka, która zawstydzały nawet udawane podrywy. Pewna siebie kobieta, która się dobrze bawi. Tyle. Ale zaczęły się wiadomości, telefony, że ja nie mogę, ja nie wiem czy będę, ja będę później, a ja wcale. Cudownie, byłam pewna, że wszystko pójdzie nie tak i spędzę ten dzień samotnie, a na koniec się popłaczę w poduszkę. Ale ktoś tam przyszedł, zrobiłam wszystko, co sobie zaplanowałam na ten dzień, zrobiłam pyszne jedzenie i nawet sama zrezygnowałam z pomysłu wyjścia do baru. Poczułam się jak perfekcyjna pani domu (która musiała pożyczać talerze i wykałaczki, ale ciii). Włożyłam dużo pracy w doprowadzenie mieszkania do porządku po tej wczesnowiosennej depresji, więc chciałam tam przebywać i cieszyć się, że jednak potrafię. Co prawda nie poczułam tego słynnego olśnienia, ale to był po prostu miły dzień. Dzień, którym zawsze się spinam, a teraz jeszcze bardziej przez imprezę i ćwiartkę. Ale zawsze od niego za dużo oczekiwałam i dlatego robiło mi się smutno jak kolejne osoby, mówiły, że nie dotrą. Tak było przed 30 kwietnia. Ale już w ten dzień jak dowiadywałam się o kolejnych osobach, przyjmowałam to na klatę, szkoda, ale trudno, takie życie. Byłam w dobrym nastroju, nawet bardzo, jak na ostatnie humory. Poszłam do zoo, gdzie przywitała mnie nowa cudowna alpaka, gdzie pogłaskałam kozy i świnki. Nie oczekiwałam, że nagle cały świat będzie wiedział, że mam urodziny i nagle wszyscy w Biedronce zaczną śpiewać "sto lat" z jakąś wymyślną choreografią jak w jakimś musicalu. Nie skupiałam się na osobach, od których nie dostałam życzeń, tylko na tych, które od rana dzwoniły, bo pamiętały. Krótkie rozmowy z ludźmi, którzy pamiętali, chociaż na co dzień może nie mamy dużego kontaktu. Nie myślałam o ludziach, którzy nie dotarli, tylko o tych, którzy mimo wszystko przyszli. Bo do tych pierwszych nie miałam żalu, będą inne okazje. A dzięki tym drugim nie spędziłam wieczoru sama i sama nie musiałam jeść wcześniej przygotowanego jedzenia. Jestem wdzięczna, że byli, nie ze względu na (cudowne) prezenty, bo jak cały czas mówiłam, ich obecność była największym prezentem. I jest nim każdego dnia.
Może faktycznie rok temu "odczarowałam" urodziny i teraz będą one zawsze dobre? Kolejne cudowne urodziny, kolejne spędzone w Poznaniu, kolejne z tymi ludźmi i kilkoma innymi. Bo przecież to zawsze w ludziach jest klucz. A moi ludzie mnie nie zawiedli. I przede wszystkim, sama siebie nie zawiodłam.

Podsumowując, jest coś przerażającego w tym, że się kończy 25 lat. Zwłaszcza będąc kobietą, uciekająca młodość, opadające cycki (które się marnują), siwe włosy, zmarszczki. Trzeba do tego przywyknąć i zaakceptować, że te zmiany będą postępować. Teraz już tylko odliczanie do 30, to dopiero musi być przerażające! A tak poważnie, jest też to całkiem przyjemny wiek. I może nie nastąpiło oświecenie, ale otworzyły się jakieś drzwi, które były zamknięte. Wpuściło to cholernie dużo światła, które dało ciepło duszy. Zdjęło blokady. Bo było ich wiele. W pewnym momencie nie mogłam nawet czytać. Ta blokada puściła i już nie mogę się doczekać aż skończę książkę i zacznę czytać tę, którą dostałam w prezencie. W jakimś stopniu puściła też blokada filmowa, która powstała z przedawkowania starych filmów, ale ustąpiła pod naporem anime. Blokada w słuchaniu muzyki też pękła. Blokada związana z kolorowaniem też powoli puszcza. Dzisiaj pękła ta, związana z pisaniem. I czuję, że pęka ta, przez którą nie mogłam malować. I łzy napływają mi do oczu, bo to jak odzyskanie z powrotem swojego życia. Kiedyś przeczytałam, że gdy już nic jesteśmy w stanie stworzyć, możemy umrzeć. Już wcześniej się tak czułam. Niosąc w sobie jedynie pustkę. Zablokowana pod każdym względem. Po co żyć jeśli nie możesz nic stworzyć? Nic dać. Nawet nic wziąć, bo w tej pustce nie ma na to miejsca. Ale w swoje 25 urodziny, narodziłam się na nowo. Mimo pożegnań, które też przyniosły pustkę, której się obawiałam. Nie czytam starych maili, nie łamię się pisząc nowych, nie czekam mimo końców, nie kocham tylko tego, co było, mimo że nie było. Każda śmierć jest narodzinami, każdy koniec jest początkiem, każde pożegnanie jest powitaniem. Każdy koniec oddechu jest początkiem następnego. Nieustający cykl życia-śmierci-życia. Jedno jest wszystkim, a wszystko jest jednym.

Jedyna mądrość, która przychodzi w różnym wieku, przychodzi nieraz wiele razy, gdy się zapomina, wypiera, wątpi. Trzeba tylko odrobinę wierzyć i chcieć, zwłaszcza, gdy jest najtrudniej. Bo do pustki pozostawionej po kimś, nikt inny pasować nie będzie. Ale natura nie znosi próżni, więc tę pustkę należy wypełnić sobą, a wtedy znajdzie się miejsce dla innych.