czwartek, 25 lutego 2016

List o widmach przeszłości

Przepraszam, nie mogłam. Nie byłam w stanie... Nie mogłam się ruszyć, tak jak teraz nie potrafię znaleźć odpowiednich słów. Stałam jak sparaliżowana, wpatrzona w to jedno szczególne drzewo. I nie mogłam się ruszyć. Przecież jak tylko je zobaczyłam, od razu pomyślałam, że chociaż do drzewa będę mogła się przytulić. Ale nie mogłam. Mimo, że (jak zostało zauważone) nadal nie maluję paznokci.
Może to dlatego, że nie widziałam tam tylko drzewa? Widziałam tam Ciebie. I nie mogłam, no bo jak? Jakbym mogła, jeśli byś tam po prostu stał, podejść i się przytulić jak gdyby nigdy nic? Mimo, że zawsze chciałam. Zawsze się śmiałam, że nie będę umiała się powstrzymać, żeby tego nie zrobić, jak się w końcu zobaczymy, bo przecież tak mam. A Ty panikowałeś, że musisz się najpierw oswoić. Wyobrażałam sobie Twoją przerażoną minę przy pierwszym spotkaniu i czekanie czy faktycznie to zrobię. A pewnie miałabym to, co w nocy. Paraliż. Choć tutaj nie musiałam się przejmować dotykiem, nie musiałam czekać na oswojenie się. Bo to tylko drzewo. Ale może to ja muszę się oswoić?
To miejsce, bardziej święte niż cmentarz i drzewo, które jest bardziej dosłownym pomnikiem niż ten, na którym wypisano Twoje imię, przywołało silne emocje. Realne miejsce, nie internetowy pomnik, który znają wszyscy i nie ten drugi, który zna może ciut mniej osób, a dla mnie jest szczególny. Wiesz, on też opuścił to miejsce, jak Ty kiedyś chciałeś, ale Ci zabroniłam. Miejsce, w którym i Ty dla mnie postawiłeś pomnik, którego szukałam kiedyś przez pół nocy. Jeden jedyny dla mnie. Kto by się domyślił? Nawet mi by było ciężko, gdybyś mi nie powiedział. Twoje tak nieoczywiste słowa. Tyle miałam. Plus kilka ciemnych liter schowanych w kopercie. Uśmiecham się, bo wiem. Koperta nie jak pomnik, lecz jak skarb. Żadnych realnych miejsc. Nawet to miasto, nigdy nie nasze, nie stało się pomnikiem. Nie miałam nic, więc pragnęłam stanąć nad grobem pozbawionym Twojego ciała, bo żegnać nie wystarczy się muzyką i słowami. Nie wystarczy mówić do gwiazd, to wciąż za mało. I w ogóle nie zdawałam sobie z tego sprawy. Z listopadem minęła chęć by pójść na cmentarz. Ale w nocy znalazłam się w miejscu o wiele ważniejszym.
Ciągnęło się za nami widmo spędzonych w tym miasteczku chwil. Ignorowałam je. Łatwiej było mi widzieć ducha dziewczynki, która tam dorastała, a którą później poznałam na zdjęciach. Zresztą, skupiłam się na szlaku dziecięcych przygód i sama poczułam się o 20 lat młodsza. Chodzenie po niemieckim cmentarzu - zupełnie jak u mnie. Przełażenie przez siatkę, żeby dostać się na plac zabaw identyczny jak ten, na którym się bawiłam. Rozpędzona stara karuzela, która bujała się, ostrzegając, że w każdej chwili może się rozsypać. Ale i tak wywołała najwięcej śmiechu. Więcej niż ukochana huśtawka.
Czułam się bezpiecznie w domu, pod kocem, pijąc na przemian piwo i wino. Mimo wszystko w tym miejscu nie odczuwałam Waszego widma. Jedynie swoje własne, sprzed roku. Najlepszy na świecie piernik przygryzany do zodiakalnych opowieści. Moje łzy na tym głupim programie i cała wcześniejsza walka z dekoderem, niepotrzebne zamieszanie. Rozmowy lekkie i przyjemne, trudne i pełne emocji. Mimo wszystko, bezpiecznie. Z tego bezpieczeństwa wyrwało mnie pytanie: idziemy się przejść? I poszłyśmy.
Ja koślawo przez bolące po wcześniejszych wygłupach biodro. Trzęsąc się ponoć z zimna. Teraz nie mam pewności czy dlatego. Nie mogłam dłużej ignorować tego widma. Po chwili dotarłyśmy do tego miejsca, w którym ogarnął mnie paraliż. Historia, w którą aż ciężko uwierzyć. Ale przecież stałam tam, opierając się o to największe drzewo. Czy w życiu też się na nim nie opieram? Może nawet za bardzo. Stałam i nie mogłam się ruszyć. Patrzyłam na drzewa i widziałam Was. Nie mogłam się ruszyć. Być może, czułam się trochę jak intruz, który nie powinien tam się znaleźć. Ale byłam tam. Ja, która przecież na to nie zasłużyłam. Och, i nie mów mi, że jest inaczej.
Po powrocie, koc był pozbawiony aury bezpieczeństwa. Papierosy w kuchni przeplatane rozmowami o Tobie i o nim. A później, jedno pytanie, jeden pomysł, o którym nigdy nie pomyślałam. Bo przecież nie mam nic, nie mam nawet miejsca. A w tym, w tym jednym miejscu, nie mogłabym. Mam swoje słowa, które nie są głupim pomysłem i inne miejsce przepełnione Tobą, choć nigdy się nie przyznałam. I może to sposób, ale nie wiem czy chcę Cię żegnać. To, że powinnam, rozumiem. Ale nie wiem czy chcę. Bo cóż mam poza miłością do Ciebie? Miłością, która już nie przeszkadza i nie krzywdzi. Wiem, że z tą raną w sercu nigdy nie ruszę do przodu. Teraz nawet nie chcę, już nie ze względu na Ciebie. Patrzę na Twoją Aktoreczkę i widzę w niej siebie, choć jej rana jest niewątpliwie głębsza. Przecież miłości nie da się pogrzebać. Osuszam łzy chusteczką jakby znów zmarła cząstka mnie. Co mi zostanie jak to zrobię? Powiesz, że prawdziwa wolność i szczęście. Szczęście, które uzależniam od innych.





Odcięte skrzydła, byłam połamana
Miałam głos, miałam głos, lecz nie mogłam śpiewać
Ty byś mnie uspokoił 
Wiłam się na ziemi
Taka zagubiona, grania została przekroczona
Miałam głos, miałam głos, lecz nie mogłam mówić
Ograniczyłeś mnie
Teraz usiłuję polecieć

poniedziałek, 22 lutego 2016

Ideały upadają, a siwe włosy znajduje się nagle

Co mówicie o bliskich, gdy was nie słyszą?
Pomijamy tutaj chwilę złości itepe, skupmy się na pozytywnych rzeczach.
Jestem z tych osób, którym ciężko przychodzi mówienie o uczuciach, a powiedzenie kocham cię to już  w ogóle abstrakcja. Im bardziej mi na kimś zależy, tym jest mi trudniej. Dlatego myślę, że wiele bliskich mi osób, mogłoby się zdziwić, co o nich mówię, gdy nie słyszą. Zwłaszcza, gdy, cóż, gadam sama ze sobą. Jakby ktoś tak stał za mną, zupełnie nieświadomą czyjejś obecności, pewnie cholernie by się zdziwił. Chociaż to pewnie zależy kto by tam stał. Bo ostatnio ciągle się uczę, że czasami trzeba pewne rzeczy powiedzieć i staram się to robić. Choć pewnie nigdy w pełnym wymiarze. Tak już mam, co zrobić. Co zrobić? Właśnie starać się coś z tym zrobić. A mogę śmiało powiedzieć, że przez ten hm, rok, dojrzałam, o czym niech świadczy odkryty niedawno pierwszy siwy włos. Ale o tym zaraz. Myślę, że to przykre, gdy nie można, przez swoje bariery, powiedzieć bliskim tego, co mówi się o nich innym. Tego jak się nieraz martwimy, jak podziwiamy, jak kochamy po prostu.

No ale co z tym włosem?
No a z włosem to, że się nagle pojawił. A raczej został nagle odkryty, kto wie jak długo się przede mną chował. Przerażenie w moich w oczach, z ust padło smutne no jak to kurwa? i skończyło się na przeżywaniu cały dzień, że ja to się już starzeję! A po co ten dramat ja się pytam? Zamieńmy starzeję na dojrzewam i będzie lepiej. Bo człowiek przecież dojrzewa przez całe życie i za 10 lat spojrzę wstecz i powiem łomatuniu jaka ja głupia byłam! A samo dojrzewanie jest fajne. Rozmawiasz z rodzicami jak z innymi dorosłymi ludźmi, nie jak z rodzicami. A i oni traktują cię ciut poważniej. Chociaż myślę, że to też na skutek mojej wyprowadzki.

Jak dojrzewają i co mówią (nieraz wprost) bohaterowie książek?
Wszyscy, którzy czytali Zabić drozda pamiętają małą Skaut, która w nosie miała popołudniowe herbatki, za to wolała latać w ogrodniczkach, bo jest z Finchów to jej wolno. Wiadomo także, że Skaut miała ojca Atticusa, który był ideałem nad ideałami. Jak każdy ojciec dla każdego dziecka. Do czasu. U Skauta ten etap przeciągnął się aż do 26 roku, czyli do kolejnej książki (choć, o dziwo, napisanej wcześniej) Idź, postaw wartownika.
Przywitajmy się z dorosłą już Jean Louise. Najlepiej, gdy sami jesteśmy w podobnym wieku, żyjemy z dala od domu, tak żeby się lepiej wczuć w postać. A teraz, przepraszam bardzo, spoilery. Przeważnie dość szybko odkrywamy, że rodzice nie są chodzącymi ideałami, co szczególnie się odbija na naszych relacjach z nimi w tzw. okresie dojrzewania. Idealny świat Skaut nie został zburzony nawet wtedy i jej ojciec nadal był taki sam, idealny. Ale okres dojrzewania to jedno. Czasami oczy otwieramy po 20 roku życia, na inne sprawy i toczymy swoistą wojnę z rodzicami. Nie wiem jak wy, ale ja tak miałam. Jean Louise nie. Do czasu, oczywiście.
Przez całą książkę targały mną różne emocje. Zastanawiałam się czy Skaut jest tak zaślepiona w swoje cudne życie panienki z dobrego domu, której pozwalano na wiele, bo jest z Finchów, że nie widzi, że innym jest ciężej? Głupia, myślę, i tyle. Ale potem ta sama osoba rozmawia z głupiutkimi kobietkami na słynnej kawce i wytyka im brak samodzielnego myślenia, chociaż w przystępny sposób. Nawet Skaut potrafi nieraz ugryźć się w język, powinnam brać przykład. I wtedy myślę, że dorosła Jean Louise jest po prostu niedojrzała. Jej ideały nie upadły, żyje w swojej bańce, a gdy ta pęka, nie wie czy to ze wszystkimi dookoła jest coś nie tak czy z nią, bo czuje się opuszczona i skrzywdzona. I przede wszystkim, oszukana. I tym razem nie potrafi trzymać języka za zębami, ani używać delikatnych słów. Prowadzi swoją własną wojnę z ojcem. Wiecie jak to jest, sami możemy mówić najgorsze rzeczy o rodzicach, ale komuś na to nie pozwalamy. Ale też nieraz swoim rodzicom trudniej wybaczyć. Więc patrzymy na wszystko z boku: Atticus, który nie jest już idealny (jest człowiekiem, popełnia błędy, staramy się zrozumieć), ale jest stary (więc jakoś łatwiej wybaczyć pewne rzeczy). Po drugiej stronie mamy wściekłą Jean Louise, która chce skrzywdzić ojca (tego miłego, starszego pana), tak jak on skrzywdził ją. Patrząc z perspektywy dziecka, krzyczymy: naprzód, Skaut, bierz go! Ale nie jesteśmy już dziećmi i rozumiemy, że taki starszy schorowany Atticus może zaraz umrzeć i Skaut nigdy sobie nie wybaczy tego, co powiedziała. Na szczęście Atticus nie umiera, nie jest nawet tego bliski. Ale ja się wkurwiałam na Jean Louise, że tak się zwraca do ojca. Starego ojca. Niedojrzała. Ale czy na jej nie miejscu nie czułabym się podobnie? Może użyłabym łagodniejszych słów, ale sens byłby ten sam. Bańka pękła, Skaut mogła stać się kobietą, która wiedziała, że w razie śmierci ukochanego ojca, poradzi sobie sama. Czasem trzeba drastycznych przeżyć, żeby dojrzeć. A skoro Skaut ich wcześniej nie miała, to nie możemy jej winić za niedojrzałość.

I co teraz?
Teraz uczymy się na błędach, wyciągamy wnioski, żyjemy dalej. Czyli ja się cieszę z mojego siwego włosa, jak ze zmarszczek, do których już przywykłam; staram się okazywać miłość bliskim, tak jak potrafię i staram się robić to lepiej.

niedziela, 7 lutego 2016

Am I SAD?

SAD (seasonal affective disorder), czyli depresja sezonowa lub choroba afektywna sezonowa.

To tak dla wyjaśnienia, żeby było wiadomo o czym mowa. Nie będę tu przepisywać regułek, które można łatwo znaleźć. W skrócie chodzi o "łapanie doła" w okresie jesienno-zimowym, który ustępuje wiosną/latem, czasem przechodząc wręcz w manię.
A teraz od początku i w większym "skrócie".

SAD, trzy literki, które pojawiły się w książce, pośród innych literek (takich jak AA czy DDA lub PTSD). Te trzy mi nic nie mówiły, więc postanowiłam sprawdzić CO TO JEST. No i sprawdziłam i miałam kilka jebs, kilka przebłysków, parę wtf, wątpliwości, pytań, więc... Spiszę to tutaj.

No bo niby nie ma co się wielce przejmować, wiele osób czuje się gorzej w okresie jesienno-zimowym, wielkie mi halo. Na wiosnę więcej słoneczka, dłuższe dni to i przyjemniej się robi. I tak zaczęłam analizować, że swoją psychoterapię zaczęłam właśnie jakoś na przełomie paździerza i liściopada. I ponoć było kiepsko i w ogóle w ogóle. Pani Terapeutka powiedziała, że no no, rok psychoterapii to będzie chyba mało. A na ostatniej wizycie byłam w kwietniu następnego roku. Wiosna. Pani Terapeutka była w szoku, że ojej tak szybko, to cudownie, ale coś za szybko, oby pani nie wróciła. A ja co? Z totalnego dołka i braku chęci do życia, wulkan energii, nowych wyzwań, możliwości, bum pierdut, gotowa do działania. No jeny, kto tak nie reaguje na wiosnę? Ciężko mi sobie przypomnieć każdą jesień i każdą wiosnę, żeby ustalić czy ten schemat się powtarza. W sensie, czy za każdym razem pod koniec roku mentalnie umieram itede, wiecie o co chodzi. Ponoć, żeby mówić o SAD, wystarczy wziąć dwa ostatnie lata, w ciągu których w okresie jesienno-zimowym możemy zauważyć spadek aktywności (a także lęki, obniżenie nastroju, unikanie ludzi/pracy, bla, bla) dłuższy niż dwa tygodnie, a wiosną jego remisję lub właśnie manię. Bierzemy pod uwagę także dodatkowe czynniki jak np.: ŚMIERĆ BLISKIEJ OSOBY, PROBLEMY W PRACY. Great. Ale dobra, dobra, to może być naciągane, wiadomo, listopady bywają trudne ze względu na śmierć i jej rocznice (lub inne takie złamane serduszka). Stycznie z tym swoim poświątecznym powrotem do rzeczywistości i pindami w pracy. Cóż. Nie jestem jedyna, A INNI SOBIE RADZĄ. No, radzą, radzili, gdy ja odliczałam dni do Yule, BO DZIEŃ BĘDZIE DŁUŻSZY. BYLE DO WIOSNY, gdy to nie pomogło. I spoko, pewne ryzykowne decyzje, odżyłam, mrozy minęły, czuć wiosnę... Przypadek? No właśnie, czy to przypadek? Czy każde jesienno-zimowe obożechceumrzeć, niechcedoludzi to przypadek? I czy przypadkiem jest każdy wiosenny uśmiech, skakanie jak debil, bo nakurwiamżycie? No ludzie, skąd to wiedzieć? Ale, ale, wracamy do psychoterapii... Wiosna. W tych wszystkich przypadkach czy i to było przypadkiem?

Odpowiedzi nie ma, bo nie będę sobie stawiać sama diagnozy. Może to nie odpowiedź, a jakieś wyjaśnienie. Któż to wie?
Zostaje dalsza obserwacja i ewentualne cośztymzrobienie.

A co można zrobić, poza ogarnięciem kogoś, kto postawi diagnozę i nie będzie chciał wydoić nas z ostatniego grosza? Fototerapia. Lub (uwaga!) wyjazd w słoneczne miejsca w okresie jesienno-zimowym. Niezłe jaja. Może w takim razie Kuba to przeznaczenie w tych wszystkich przypadkach?