niedziela, 31 maja 2020

All by myself







Parę miesięcy temu szłam przez galerię handlową przepychając się przez tłum z kubkiem kawy w ręce 
(bo uczyłam się ją pić) i usłyszałam ten kawałek. Poczułam jak wokół mnie pojawiła się bańka oddzielająca moje ciało od ludzi. Czułam, że jestem sama. I było mi z tym dobrze. To było krótko po powrocie z Wyspy, gdzie ludzi, o dziwo, było aż nadto.

Parę miesięcy temu chciałam pojechać nad morze, z kimś chyba, ale wolałam sama. Posiedzieć na plaży sam na sam ze swoimi myślami, bo wiedziałam dokąd powędrują przy zbliżającym się marcu. Powędrowały, owszem, ale nie nad morzem, bo świat się zderzył z pandemią. To było na początku izolacji. Było mi dobrze, nie musiałam spotykać się z ludźmi.

Teraz mija pół roku odkąd widziałam się z kimś bliskim, półtora roku od kiedy byłam w domu.

Śni mi się, że wszyscy wyjechali, tylko ja zostałam w tym mieście wspomnień. Już nie jest mi dobrze.

Pstryczek w nos za kpiny z tęsknoty innych, bo przecież na wyciągniecie ręki mamy kontakt z bliskimi. Cóż, przed trzydziestką uczę się że to nie zastąpi fizycznego kontaktu.

poniedziałek, 11 maja 2020

Był sobie Chłopiec

Dawno, dawno temu, nie wiadomo gdzie, mieszkał dziesięcioletni gigantyczny Chłopiec. Bardzo lubił owady, a już najbardziej to ich wyrwane skrzydełka. O, albo nóżki! Niektóre zbierał i wrzucał do wielkiego pudełka po butach. Zrobił nawet dziurki w wieczku, żeby mogły oddychać. A w zależności od nastroju, rzucał im albo trochę okruszków po ciastkach, albo poddawał torturom. Miał wokół dużo żyjątek, ale te lubił najbardziej. Nawet dał im nazwę - Ludzie, śmiesznie, co? Bo i Ludzie byli śmieszni. Gdy nadchodziła noc, włączał światło w garażu i z ukrycia obserwował poruszenie u niektórych owadów. Śmiał się z politowaniem jakie dziwne nazwy wymyślają. Na światło przedostające się prze otwory wieczka mówili Gwiazdy! Często w takich momentach rzucał im okruszki. Czasem wylewał na pudełko wiadro wody, tak dla zabawy.
Gdy mu się naprawdę nudziło, zostawiał Ludzi w spokoju i szedł szukać większych atrakcji. Dosłownie. Napotkanym ptaszkom też wyrywał nóżki, wydłubywał oczy, wycinał serduszka i wyrzucał. Wiewiórkom ucinał ogony malując barwy wojenne ich krwią. Jego wyobraźnia i okrucieństwo były nieograniczone. Mógł robić wszystko to, na co miał ochotę. A właśnie znęcanie się nad stworzeniami mniejszymi od niego, było jego ulubionym zajęciem.
Chodził po lesie już długo, kopiąc grzyby ze znudzenia, bowiem wszystkie zwierzęta pouciekały na jego widok. Wracając znalazł martwe ptaki i wiewiórki, którymi się bawił. Były przykryte białymi larwami. Pobawił się nimi chwilę i ruszył dalej. Nie czuł się zbyt dobrze. Zaczął kaszleć i kichać, chciał jak najszybciej znaleźć się w domu.

Gdy wrócił, zajrzał do garażu. Zdenerwowany zobaczył, że Ludzie nie zauważyli jego nieobecności - nikt nie czekał na okruszki. Nie chciał zdradzać swojej obecności, ale kichnął prosto w pudełko. Robaczki się przestraszyły, ale Chłopiec tego nie zauważył, bo poszedł położyć się do łóżka.
W pudełku nastąpił chaos. Ludzie zaczęli panikować, szukali Chłopca, bo oczekiwali jego pomocy. Naiwnie wierzyli, że okaże łaskę, mimo że wiele razy ich skrzywdził.
Czas mijał, a Chłopca nie było widać. Owady były pozostawione samym sobie w tym dziwnym, nowym świecie. Niektóre poczuły, że znów mogą latać. Inne, mimo, że mogły, myślały że już nie są do tego zdolne. Nikt nie wiedział, co będzie jutro i czy Chłopiec jeszcze wróci. A może nigdy go nie było?
Są tacy, którzy wierzą, że Chłopiec jest Bogiem. I tacy, którzy wierzą, że Bóg jest Chłopcem. Czy jest jakaś różnica? Odpowiedzcie sobie sami.

piątek, 1 maja 2020

Gdy deszcz spada na zielone liście

Jest tak zielono, że to aż boli (...). Jest dziwnie. Jest zielono. Jest mocno "urodzinowo" - pogoda jaką pamiętam jeszcze z dziecięcych "przyjęć" urodzinowych. Czasami ciepło, wręcz gorąco. Czasami pochmurnie i deszczowo (...). Urodziny i "zbliżający się" koniec roku szkolnego. Pogaszone światła na szkolnych korytarzach - w ramach oszczędności. I "ciemność", gdy słońce chowało się za burzowymi chmurami. Grzmoty i krople deszczu uderzające o parapety. Siedzenie na schodach przy strychu i opowieści o duchach (...). Niektóre pamiętam do dzisiaj. Zwłaszcza te opowiadane przez tą, która sama już nie żyje. Pamiętam jak później przebiegałam obok piwnicy, żeby jak najszybciej znaleźć się w domu.
W ciemnych liściach, przykrytych chmurami, widzę te opowieści i inne skrywane tajemnice. W liściach, nawet tych obcych, widzę swoje dzieciństwo (...). Nie jest to "smak" zaśnieżonych ulic, szronu i szadzi, gdy myślałam, że mieszkam w najpiękniejszym miejscu na świecie i robiłam zdjęcia dziecięcymi oczami. Obrazy te noszę w sobie do dzisiaj. To też nie jest "smak" plaży i jeziora, rozmokłych kanapek i "bazy" na balkonie, przetworów i długiej drogi na działkę. Już bliżej, znów, do liści, drzew, które widziały zbrodnię, o której nie powinna wiedzieć kilkuletnia dziewczynka. To też nie jest "smak" wakacji na polu i drzewie czereśni, ani słomy wbijającej się w łydki (...).

O liście odbijają się krople deszczu (...). Te mokre liście to moja nostalgia. Dzieciństwo, ostatnie jego podrygi, bo za rogiem już czas nastoletni. A to daje dziurę w głowie i brak urodzinowych wspomnień, aż do osiemnastki, czyli, cóż, do dorosłości. Przed-nastoletni okres mokrych liści, słońca. Bardziej słodki niż gorzki. Zabarwiony zielnym niepokojem dziwnych historii, w które wierzyło się aż za mocno. I za mocno, jak na ten wiek, myślało się o śmierci, podczas wiosenno-letnich burz.

Jedyne czego mogę dzisiaj słuchać to szum wiatru. Patrzeć - na zielone, delikatnie poruszające się liście. Wąchać - petrichor. Czuć - nostalgię z, trochę większym niż zawsze, ukłuciem w sercu.
Nie myśleć o zeszłym roku, o bzach i o tym, co mogło, a nie jest. Chuj z tym.
Więcej miejsca w mojej głowie zajmują ci, którzy odeszli na zawsze. Bo przecież... To prawie opowieści o duchach, prawda?