niedziela, 31 stycznia 2016

Upadłam, poleżałam, a teraz wstaję!

Ostatni czas to była jakaś masakra. Czułam się jak zombie, albo gorzej. Wszystko się nawarstwiało, jedne sprawy nakładały się na drugie i nie miałam sił sobie ze wszystkim radzić. Przez tydzień nie chodziłam do pracy i trochę mi to pomogło, bo mogłam odsapnąć i złapać oddech. Ale to była prawdziwa cisza przed burzą. Nie mogłam spać, bo tak stresowałam się samą pracą. Samą myślą, że mam tam znowu pójść. W końcu zrezygnowałam z pracy całkiem, co było ryzykownym posunięciem, bo jestem bezrobotna, ale liczę, że szybko znajdę coś innego.

Byłam wszystkim wykończona, nawet nie byłam w stanie płakać nad swoim losem. Miałam iść odreagować, pośmiać się może, popaść w alkoholowe zapomnienie, bo przecież tak najprościej. Ale nie miałam sił na udawane uśmiechy, na opowiadanie wszystkiego kolejny raz i słuchania tych samych komentarzy. Posłuchałam siebie. Kolejny raz. Zostałam w domu, poświęcając czas tylko sobie. Włączyłam swoją ukochaną starą mantrę (ktoś by powiedział, że widelce w dupie. nie pytajcie), zapaliłam świeczki i usiadłam wygodnie. Wiem, zawsze mam problem z medytacją, z wyciszeniem się, ale często po prostu za bardzo się spinam i dlatego nie wychodzi. Postanowiłam się tym nie przejmować i po prostu się zrelaksować. Posiedzieć, wyciszyć się na tyle ile to możliwe, skupić się na swoim oddechu. Tylko tyle. Po pewnym czasie zorientowałam się, że nawet już nie wiem czy oddycham. Znaczy, wiedziałam, że muszę to robić, inaczej bym nie żyła. Czułam ruchy klatki piersiowej, ale były tak odległe, że jakby nie moje. Czułam tylko to i dalekie bicie serca. I spokój. Który zakłócały bachory sąsiadów, wraz z psem, ale mój zen wygrał. Chociaż raz. Wiedziałam, że nie uda mi się wejść na tyle głęboko, żeby dostać się do swojego ogrodu (co nie udaje się już od bardzo dawna), ale to wystarczyło. Wystarczyło, żeby "wewnętrznie ogarnąć sobie dupę" i poczuć się lepiej. Leżałam na podłodze i słuchałam Fever Ray. Jak rok temu. W ten dobry sposób. Uśmiechałam się do siebie i cieszyłam każdym dźwiękiem. Później dopadła mnie wena i musiałam trochę popisać. Właście mam wrażenie, że wena trzyma mnie cały czas, bo poza kilkoma wierszami, napisałam 3 listy, no i teraz nakurwiam posta... Anyway, po tym relaksie postanowiłam wrócić do świata internetowego, z którego uciekłam na tą chwilę, żeby nikt mnie nie niepokoił. I dostałam cudowne wieści. Śmiałam się na głos i popłakałam się ze śmiechu. Oczyszczenie.

To wszystko mi dało siłę do walki z nową rzeczywistością. Chciałam dać sobie weekend na oddech, na odpoczynek, bez przeglądania żadnych ofert, bez stresu o to. Ale prawda jest taka, że już wysłałam parę aplikacji. Dzisiaj byłam na spacerze, dzięki któremu utwierdziłam się w przekonaniu, że dam radę. Mimo tych złych symboli w snach. Nawet postanowiłam powiedzieć o wszystkim mamie, chociaż chciałam jej oszczędzić stresów. I w końcu mnie odwiedzi w Poznaniu.

Jest tak dobrze, że zaraz pewnie coś pierdolnie, co? Trudno. I z tym sobie poradzę, cokolwiek by to nie było. Czasami trzeba upaść, dojść na dno. Czasami trzeba tam poleżeć, może się nad sobą poużalać, ale potem się wstaje z nową siłą i dalej robi się swoje. Sama jestem w szoku, jak wszystko się zmieniło. Jak ja się zmieniłam przez ten krótki czas. Bo było naprawdę kiepsko. Stare nawyki zaczęły brać górę. Otaczałam się wymówkami. Nawet chciałam zrezygnować z wyjazdu w Bieszczady. I daję wszystkim prawo do walnięcia mnie w łeb jeśli będę szukać debilnych wymówek żeby nie jechać. Pojadę i koniec. W końcu gdzieś muszę znaleźć męża!

Odżyłam. Inaczej tego nazwać nie umiem. Po prostu odżyłam i jest mi z tym cholernie dobrze. Geez, przecież dzisiaj uśmiechnęłam się do jakiegoś dzieciaka w parku! Ja! Ale kurde, chce mi się do ludzi. Tak jak cały czas ich unikałam, nie odpisywałam, nie odbierałam telefonów, teraz mi się chce do ludzi. Czuję, że nadal jestem trochę ze szkła, na pewne rzeczy trochę przeczulona, ale na to potrzeba więcej czasu. Chociaż bardziej niż do ludzi chce mi się... do lasu. Tak.
Silni ludzie nie spychają innych w dół, tylko ciągną ich w górę. A ja, postanowiłam sama dla siebie być silnym człowiekiem i samą siebie wyciągnąć jak najwyżej. Oczywiście, mimo tego, że momentami czułam się cholernie sama, bo się odgradzałam od innych, miałam wielkie wsparcie. Nawet od osób, od których bym się nie spodziewała. Zawsze inni wierzą we mnie bardziej niż ja sama. Ale wiem, że nie mogę wiecznie polegać na kimś. I jestem z siebie dumna ile teraz zawdzięczam sama sobie. Króliku, też możesz być dumny. Jak zawsze, miałeś racje, panie mądraliński. Wystarczę sama dla siebie.

Ale teraz wracam i do ludzi, których kocham. Ciężki styczeń przyniósł zrozumienie, że kochać trzeba przede wszystkim siebie. Ale jak dobrze mieć innych do dzielenia się miłością. Dobrze nieraz zatęsknić. Bo i ja zatęskniłam i ja się cieszę na te spotkania. Nie tylko na jutro, ale na weekend. Bo wiecie, rodzice zawsze nas chronią, ale nie zdają sobie sprawy z tego jak często to my chronimy ich, nie mówiąc o naszych zmartwieniach. Odkładałam wizytę w domu. Wszystkim mówiłam, że jest w porządku. Nie chciałam żeby ktoś mnie tu odwiedzał, bo mam swoje życie, bez nich. A teraz nie mogę się doczekać wizyty mamy. Wczoraj pisałyśmy cały dzień, dzisiaj znowu do niej dzwoniłam. Dobrze czasami zatęsknić, żeby móc kochać jeszcze bardziej. Cieszę się, że mam za kim tęsknić. Że mam kogo kochać.



"Pamiętajcie zatem, fakt, że jesteście mali, nie oznacza, że brak wam sił."

czwartek, 28 stycznia 2016

Quo vadis

Quo vadis, pytam siebie wracając z pracy, gdy nogi prowadzą nie do domu, a do pobliskiego parku. Quo vadis, pytam, gdy chodzę po jeszcze mi trochę obcych alejkach. Quo vadis, redcar?

Siadam na brudnej ławce, bo, choć nogi prowadzą, nie mam siły iść. Wyciągam książkę, żeby nie wyglądało jakbym na kogoś czekała. Na kogoś, kto nie przyjdzie. Ironia. Przestaję czytać po paru zdaniach. Patrzę przed siebie. Co teraz? Czytam kolejne zdania. Podnoszę wzrok. Moje spojrzenie trafia na spojrzenia ludzi, którzy przechodzą koło mnie. Patrzą jakbym im coś zrobiła. Jakby siedzenie na tej brudnej ławce z książką było najgorszą zbrodnią przeciw ludzkości. Wam też coś, do cholery, zrobiłam?, myślę i zamykam książkę. Oddycham. Czuję łzy napływające do oczu. Nie, nie będę tu przecież płakać. Powstrzymuję łzy, tak jak to zrobiłam w tramwaju. Tak jak to zrobiłam w pracy, gdy odpalałam papierosa od papierosa, gdy trzęsły mi się ręce, a głos się łamał. Nie płakałam, gdy dzwoniłam do jedynej osoby na świecie, do której mogłabym zadzwonić i byłam wdzięczna, że mimo wszystko, mogę to zrobić.
Mija mnie biegnąca dziewczyna. Z daleka słychać muzykę wydobywającą się z jej białych słuchawek. Długi koński ogon kołysze się na boki. Biegnie jakby w miejscu. A mimo wszystko posuwa się naprzód. Jak to możliwe? Śledzę ją wzrokiem. Jest bardzo szczupła, pewnie dlatego, że biega. Jest już daleko, ale ciągle mam wrażenie, że biegnie w miejscu. Może to ja biegnę w miejscu?

Wstaję i odpalam kolejnego papierosa. Idę. Quo vadis? Choć z chęcią zostałabym na dworze, bo pogoda jesienna, nie mam siły na spacery. Wracam do domu. Przy wyjściu znowu mija mnie ta sama dziewczyna. Jeśli biegnie w miejscu, jak możliwe, że jest już tutaj? Może cały świat porusza się wolniej? A może tylko ja tak wszystko widzę? Ale nie, inni poruszają się normalnie. To ta dziewczyna biegnie w miejscu, choć posuwa się naprzód.

Nie płaczę. Podjęłam decyzję i czuję się lepiej. Wszystko analizuję, rozważam, obmyślam. Odgrywam rozmowy w głowie, myślę co dodać, co odrzucić. Przypinam sobie o jedzeniu. Jem to, co zostało mi z pracy. Dalej wszystko analizując, piszę smsy. Rozmawiam tu i tam, nawet z ludźmi, z którymi dawno nie rozmawiałam. Wszystko ogarniam i jednocześnie analizuję. Zasypiam spokojnie.

Śni mi się prezent od ojca. Taki, o którym by nigdy nie pomyślał. Z którego cieszę się jak dziecko i tak samo cieszyłabym się w rzeczywistości. Już zapomniałam, że coś takiego chciałam. Zapomniałam, że rozmawiałam o tym z Królikiem, bo przecież jestem głupia i na filiżanki i na Piękną i Bestię.
Śni mi się młodszy brat mojego ojca. Idzie gdzieś daleko, przed nami. Zawsze wesoły, teraz smutny, widać nawet z daleka. Wołamy go. Odwraca się zrezygnowany, wzrusza ramionami i idzie dalej. Widać, że łysieje. Jest dużo niższy i trochę grubszy. Od tyłu wygląda zupełnie jak starszy brat mojego ojca.

Budzik. Nie wiem co się dzieje, gdzie jestem, jaki jest dzień. Dostaję smsa, czytam i powoli sobie przypominam, ale wszystkie emocje jeszcze śpią. Tak dobrze mi się spało. Pierwsza noc od długiego czasu przespana spokojnie. Utwierdzam się w przekonaniu, że podjęłam dobrą decyzję.

Wstaję. Mam czas na zjedzenie śniadania, które uspokaja mój żołądek. Znowu jestem cholernie wdzięczna za smsy. Palę papierosa w drodze na tramwaj. Mijam, jak każdego dnia, tych samych ludzi. Każdy dzień taki sam. Ktoś zauważy mój brak? Będą się zastanawiali czemu już mnie nie mijają, tak jak ja zastanawiam się co z chłopakiem z tramwaju, do którego nigdy się nie uśmiechnęłam? W tramwaju zaczynam się stresować. Smsy mnie rozluźniają, uśmiecham się do telefonu, jest mi lepiej.
Wysiadam. Idę jak na skazanie. Stres podskoczył. Nogi mam jak z waty. Idę. Serce mi wali, nie mogę złapać tchu. Nagle czuję silny, ale przyjemny, ciepły wiatr, owiewa mi twarz. Kolejny podmuch, biorę wdech, uspokajam się. Dziękuję, mówię do wiatru. Uśmiecham się, idę, chociaż coraz wolniej.
Wchodzę. Mijam mniej lub bardziej uśmiechnięte twarze. Wszystko załatwiam, wyjaśniam. Nie musiałam mówić połowy rzeczy, które sobie przygotowałam. Mijam bez słowa, bez spojrzenia. Wychodzę.

Piszę smsy do kilku osób, wszyscy się martwią, trzymają kciuki, życzą powodzenia. Odpalam papierosa. Idę na tramwaj. A tak naprawdę... Quo vadis? Tłumaczę sobie, że muszę złapać chwilę na oddech, później pomyślę, później się pomartwię, choć nie ma na to czasu.
W tramwaju dalej piszę, a pomiędzy smsami pytam siebie: quo vadis? Potrzebuję od kogoś potwierdzenia, że dobrze zrobiłam. Chcę usłyszeć, że podjęłam dobrą decyzję. Wracam i idę spać.

Budzę się. Jest jasno. Nie wiem co się dzieje, jaki jest dzień. Jest jasno. Zaspałam? Nie poszłam? Dochodzę do siebie. Jest jasno. Mam na sobie ubranie. Byłam. Wszystko już za mną.

Wychodzę do biblioteki. Jest mi lepiej. Jest ładny dzień. Opowiadam przebieg sytuacji, mówię, że mi lepiej.
Robię zakupy, kilka rzeczy na pocieszenie. Cudowny deszcz, z którego nie chciało się uciekać. Taki symboliczny, na oczyszczenie.
Wracam. Dostaję drobiazg, też jakby na pocieszenie.
Rozmawiam z mamą unikając tematu. Później jej powiem.
Wychodzę.

Idziemy na tramwaj. Palę papierosa. Rozmawiamy, śmiejemy się. Jest o wiele chłodniej.
W tramwaju tłum. Gdzie ci ludzie tak jeżdżą? Ach, inni nadal mają pracę.
Wysiadamy.

Chodzimy między butami, spodniami, pleckami, kurtkami, łukami... Dochodzi znajoma. Szybko tracę zainteresowanie.
Dostaję wiadomość, na którą czekałam. Bawi mnie.
Chodzimy dalej, zachwycając się sypialniami, łóżkami, półkami, lampami, świeczkami, talerzami... Chodzę za nimi, podążając za strzałkami na podłodze. Quo vadis, znów pytam siebie.
Czuję się zmęczona. Przestaję się śmiać.
Wracamy.
W ciepłym tramwaju zmęczenie bierze górę. Zmęczenie i pierwsze wątpliwości o swoją przyszłość. Quo vadis? Łzy napływają mi do oczu. Jak zawsze nie w porę. Wysiadamy.
Idziemy, a ja czuję jak opuszcza mnie zmęczenie, Mogłabym jeszcze iść i iść i iść. Ale... dokąd?

***
Padam ze zmęczenia, z wycieńczenia nerwowego, z niewyspania, z nadmiaru emocji i wrażeń. Nie mam czasu na odpoczynek, na chwilę wytchnienia, na zregenerowanie sił. 
Zbyt łatwo wytrącić mnie teraz z równowagi. Jestem ze szkła. Jak szklany człowiek może stanąć do walki?

Gdzież są te twoje szklane domy?

niedziela, 24 stycznia 2016

Z serii: listy niewysłane

Drogi A.,
nie wiem czy mogę się tak do Ciebie zwracać, chociaż nie wiem jak inaczej miałabym zacząć. Zresztą, nieistotne. Wiesz, przez chwilę pomyślałam, żeby naprawdę do Ciebie napisać, żeby Ci wszystko wysłać, ale... Po co? Dlatego piszę tutaj. Pewnie wyrzuciłbyś mi, że mogłabym pisać do swojego "idealnego Królika", ale nie, nie mogę. Nie mogę, bo on chciałby mi pomóc, kopnąć mnie w dupę, żebym się ogarnęła. Nie chcę tego. Rozpadam się i cholernie się boję, tego co się dzieję. Boję się wielu rzeczy. Ty byś to zrozumiał. Wiesz jak strach nieraz potrafi paraliżować. Możesz się śmiać nadal, że mogłabym porozmawiać z Nią. Ale gdy pyta co się dzieje, nie umiem odpowiedzieć. Bo nie wiem. Przez cały tydzień się nad tym zastanawiam i nie wiem co takiego się dzieje, że nie mogę się pozbierać. I nie wiem nadal. Może wszystko się skumulowało i opuściła mnie energia. Ale zdałam sobie sprawę z jednej rzeczy.
Nie umiem kochać. Wiem, że mam w sobie dużo miłości i jak kogoś pokocham to tak mocno, że to aż boli. Niestety, nie tylko mnie. Nie umiem tej miłości okazywać. Biorę coś za pewnik. Jestem zazdrosna, jak dziecko o swoją zabawkę. Po tym jak zniknąłeś, zrozumiałam jaka moja miłość jest upośledzona. Toksyczna. Ludzie się ze mną szarpią. Wiem, że nieraz lepiej byłoby odejść. I miałeś rację, że to zrobiłeś. To by nas zniszczyło. I pewnie zniszczyłoby o wiele więcej. Nie myśl sobie, że nie mam żalu. Mogłeś przyjść, powiedzieć mi wszystko prosto w twarz, jak prawdziwy mężczyzna. Tego nie umiem Ci wybaczyć. Że stchórzyłeś. Posłużyłeś się Nią, żeby wszystko wyjaśnić. Nią. Wiesz, z jednej strony cieszyłam się, że to Ona mi wszystko powiedziała, a nie Ty. Tylko, że czuła się winna. Jakby mi coś odbierała, chociaż to nie jej wina. Niczyja, tak naprawdę. Stało się, cóż. I może nieraz wolałabym, żeby stało się z kimś innym. Mogłabym przeklinać ją w myślach i to by trochę pomogło. A tak? Nie mogę nienawidzić kogoś, kogo kocham. Nie chcę. Wolę nienawidzić Ciebie, choć też nie umiem.
Za to Ty nienawidzisz mnie. Zrozumiałam, że wiele moich relacji z mężczyznami wyglądało w ten sposób. Jakiś utarty schemat. Od niekoniecznie wzajemnej fascynacji, przez kumplostwo lub flirt do fochów i nienawiści. Nawet w jakichś mało znaczących relacjach. Przypomniał mi się pewien chłopak, którego poznałam na wakacjach. Miałam 13 lat, on był 3 lata starszy. Myślał, że jestem w jego wieku, o czym nie widziałam. Fajnie nam się gadało, śmialiśmy się i "flirtowaliśmy". Po jakimś czasie zaczęliśmy się kłócić. Mam wrażenie, że wtedy dowiedział się ile mam lat, chociaż nie wiem gdzie tu była moja wina... Przerodziło się to w wojnę i demolowanie pokoju w środku nocy. A co takiego mu zrobiłam? Nic. Jak tak myślę, to przypominam sobie więcej takich sytuacji. Przecież zanim mnie znienawidziłeś, już nie mogłeś znieść moich fochów. Bo ja, po tym jak wszystko zrozumiałam, mogłam znieść Twoje, chociaż myślisz, że było inaczej. Wiem, może być tak, że przesadzam, bo za dużo rzeczy biorę do siebie i głupie docinki sprawiają mi ból. Myślę o nocy, po której mnie znienawidziłeś. Tu było podobnie, wiesz? Chociaż... Od początku.
Pamiętasz, jak opowiadałam Ci o swoim bracie? Wtedy nie pamiętałeś, a ja w końcu powiedziałam komu trzeba. Nie wiem czemu wtedy przyszło mi to do głowy. Może chciałam się usprawiedliwić, a może zaczęłam zauważać ten schemat, który teraz widzę wyraźnie. I napiszę to tutaj, przy tej garstce osób, choć nadal niczego głośno nie powiem. Ale może od czegoś trzeba zacząć. Skoro pojawił się klucz, trzeba próbować otworzyć drzwi.
Mój brat mnie molestował. O ile można to tak nazwać. Byliśmy dziećmi. Ciekawskimi dziećmi, które chciały poznać swoje ciała. Ot, przecież nic złego, to normalne. Wszystkie dzieciaki tak robią. W rodzeństwach mieszanych to nic nadzwyczajnego. Ale jeśli, nawet momentami mi to nie odpowiadało i czułam, że to nie powinno mieć miejsca to jak inaczej to nazwać jeśli nie molestowaniem? Nie będę się wdawać w szczegóły, ale prawda jest taka, że czasami mi się to podobało. Czasami sama tego chciałam. A później było mi niedobrze, bo to przecież mój brat, bo tak nie powinno być, bo to złe. I nienawidziłam brata. Od zawsze była to skomplikowana relacja. I do dzisiaj, potrafimy się świetnie dogadywać, śmiać się ze wszystko i za chwilę totalnie się nienawidzimy. Normalne w rodzeństwie? Pewnie. Tylko wiem, że mój brat mnie kocha. Chce dla mnie dobrze, nawet gdy mnie ciśnie. A ja? Jasne, też go kocham taką "oczywistą" miłością, bo to mój brat (chociaż czy to wystarczający powód?), ale jednocześnie go nienawidzę. Chociaż nie wiem czy to dobre słowo. Mam na niego permanentnego wkurwa. Nikt chyba nie drażni mnie tak jak on. Często jak się widzimy jest spoko, ale na samą myśl o spotkaniu się wkurwiam.
Zastanawiam się jak bardzo moje relacje z bratem przekładają się na relacje z innymi mężczyznami. Bo to powinna się przekładać raczej relacja z ojcem, a ten był, ale zawsze bardziej z boku, trochę nieobecny. Więc się przekłada relacja ze starszym bratem. Na tamtą noc także. Wiedziałam, że to coś niewłaściwego, coś co nie powinno mieć miejsca. Jednak się stało. Czułam się podle i wkradła się złość. Złość, która nadal gdzieś tam jest. Nie tylko do siebie samej. Do niego. Nieraz nie mogę znieść jego obecności. Drażni mnie to, że jest i oddycha. Nieraz śmiejemy się, tak po prostu, jak zawsze. Nie mogę go za to nienawidzić. Nie mogę świadomie lub nie, wkurwiać każdego napotkanego faceta, żeby zobaczyć jak zareaguje, żeby powielić schemat. Nie mogę w każdej relacji odbijać swoich stosunków z bratem.
Zrozumienie tego zajęło mi sporo czasu, kosztowało wiele łez, złamało wiele serc. Choć najczęściej łamałam je sobie. Nie wiem co z tym dalej zrobić. Nie wiem jak to zmienić. Ale myślę, że zrozumienie tego już pierwszy i do tego spory krok ku lepszemu. Chciałam Ci to powiedzieć, żebyś wiedział, żebyś też jakoś zrozumiał. Ale nie chcę grzebać w tych jeszcze świeżych ranach. Pewnie nie raz będę miała ochotę by do Ciebie napisać. Być może będę to robić, ale tutaj. Nic nie wyślę, bo nie chcę żebyś i Ty przysyłał mi jakieś słowa. Uciekłeś i niech tak zostanie. Mi zostaną niewysłane listy. I piosenki, z których próbuję się wyleczyć.
Nadal czuję się mentalnie rozłożona na łopatki, bezbronna, jakby mógł mnie skrzywdzić nawet płatek śniegu. Nadal nie wiem czemu tak jest, skąd niepokój, strach, brak chęci do życia. Ale pojawiła się ta jedna rzecz. To dobrze czy źle? Chyba powinno mi być lepiej, ale nie wiem czy tak jest.
Dbaj o siebie.

środa, 20 stycznia 2016

Corvus Frugilegus

Dziś zacznę od końca.

"Wszystkie opowieści mają swój koniec. Ta. Każda. Twoja własna.
Kruk jest wielkim miłośnikiem opowieści. Zbiera je, odkąd opowieści, które można zebrać, to znaczy odkąd istnieją bogowie, ludzie i kruki. I ma do nich dobrą, długą pamięć.
Kiedy Twoja opowieść się skończy, zbierze ją kruk (...). Kiedy więc dotrzesz do ostatniej linijki na ostatniej stronie, Myśl i Pamięć, albo któreś z ich potomstwa będą czekać, żeby towarzyszyć ci, gdy zamknie się księga z twoją opowieścią. Poza ostatnią pustą stroną, ponad okładkami, po drodze do tego innego nieznanego miejsca, twój kruk zbierze twoją opowieść. Potem wróci bez ciebie. A potem, kiedy nadejdzie właściwy czas, wzleci na biała stronicę nieba, gdzie weźmie udział w najważniejszym ze wszystkich kruczych rytuałów.
Wszystkie zbiorą się w czarną jak atrament sadzawkę. Wzniesie się pierwszy, potem inne, potem setki, potem tysiące, aż czarne jak atrament znaki na pustej bieli papieru, potomstwo Myśli i Pamięci, zapamiętale odtańczą razem akt wspólnoty: opowieści o bogach, ludziach i krukach."

Myśl i Pamięć to, oczywiście, Huginn i Muninn.

***
Krucze opowieści. Opowieści kruka, kruczego barda. Pióra Huginna i Muninna. Myśli i Pamięci.

***
Może zamiast Anioła Stróża, każdy ma swojego kruka? Co jeśli żaden specjalny boski wysłannik nas nie chroni? Co jeśli to wysłannik śmierci pilnuje nas każdego dnia, odmierza godziny, bo wie, kiedy przyjść i to on odciąga nas w ostatniej chwili, bo jeszcze nie czas? Chroni naczynie, jakim jest ciało, żeby w odpowiednim momencie zabrać naszą duszę, bo jako jedyny może przemieszczać się między światami. 

***
Patrzę na okładkę zupełnie innej książki. Patrzę na błyszczące oko i otwarty dziób. Czyżbym przestawała się bać ptaków? Ja, sowa, powinnam w końcu do tego dojrzeć. Ja, sowa.. Och, jeszcze tylu rzeczy nie mogę powiedzieć.

***
Mój kruk, zbierze moją opowieść i wiem, że przetrwa wieki. Będzie opowiadał ją innym, Wam także, chociaż nic nie zrozumiecie z jego krakania. Opowieść będzie żywa, będzie w ruchu, jak to opowieści mają w zwyczaju. Ruch jest dobry dla opowieści. Nie mogą leżeć na dnie szuflady. Muszą być opowiadane, usłyszane, muszą płynąć, być przekazywane dalej. Każdy ma patrona swojej opowieści.

***
Zamykam oczy. W kruczych opowieściach, kruczy film. I tatuaż szamana. Po kruka przyleciał inny kruk. Opowiadają sobie zasłyszane historie. Piją miód z bogami. Kruczy dom dla skrzypka na dachu.

***
Uciekam jak tchórz. Nie jak kruk. Nawet nie jak sowa. Chowam się przed strachem. Jeszcze długa droga przede mną. Najłatwiej się poddać. Zrobisz to raz, będziesz robić to ciągle. Styczeń, styczeń, zasrany styczeń. Co z tego, że się skończy. Jakie byle do wiosny? Co to da? Co to kurwa da? Nie pomogło Yule, Nowy Rok tylko pociągnął na dno rozpaczy. Gorzej, gorzej, coraz gorzej. Odpisuje na głupie wiadomości, nagle wszyscy zainteresowani czy w pracy jestem. Tak, tak, oczywiście. Mhm, w pracy, nie musicie znać prawdy. Jak bardzo jest źle, skoro unikam pracy jak nastolatka szkoły? Muszę z czegoś żyć, nie mogę tak robić. Ale kurwa, potrzebuję urlopu od życia. 

***
Szare niebo. Zdmuchnę chmury papierosowym dymem. Kruk wbije dziób w moje płuca. Pociągnie mnie za sobą.

***
Kruku i Sowo, unieście mnie wysoko. Nie chcę znowu spadać.



sobota, 16 stycznia 2016

Kolejna nie-recenzja, czyli redcar płacze na gównianych książkach

Obudziłam się z niepokojem, z opuchniętymi oczami, mokrymi od łez. Widma poprzedniej nocy były jeszcze wyraźnie. Emocje, które nie do końca były moje. Próbowałam wbić się w rzeczywistość, chwycić się jednej realnej rzeczy, żeby wiedzieć kim i gdzie jestem.

Po tym masakrycznym tygodniu, z bolącym gardłem, po prostu zasnęłam. Nie jadłam obiadu, nie miałam apetytu. Jak odpoczęłam, powoli zbliżała się godzina żeby... położyć się spać. Sięgnęłam więc po książkę. Jedna z tych cudownie odnalezionych w biedrze. Kochani, dlaczego się poddaliście? Uważam, że polski tytuł jest beznadziejny, bo oryginalny brzmi tak: Love Letters to the Dead. Jak można wywnioskować z angielskiego tytułu, jest to powieść epistolarna. A listy pisane są do zmarłych sławnych przez szesnastoletnią Laurel, która straciła starszą siostrę. Całość jest napisana... kiepsko. Jest dużo błędów, co może być wina wydawnictwa, tłumaczenia czy tego, że to książka z biedry za 9,99zł, ale ogólnie brak akcji jest. Tylko, że czasem nawet takie kiepskie książki dla nastolatek potrafią poruszyć. Chciałabym żeby ktoś zrobił ekranizację. To dalej byłaby płaczliwa historia dla nastolatek, ale film, który powstawał w mojej głowie był całkiem niezły. I myślę, że byłby to jeden z tych niewielu przypadków, gdzie film byłby lepszy od książki. Już widzę ten ładny, choć może banalny wstęp: ładna, spokojna muzyka, miasto z lotu ptaka, kamera zbliżająca się do budynku szkoły i w tle głos Laurel, która czyta swój pierwszy list - list do Kurta Cobaina, w tle słychać gwar rozmów i śmiechy, i oto jesteśmy - pierwszy dzień szkoły, pierwszy dzień w liceum, poznajemy Laurel. Wiem, wiem, problem z ekranizacjami polega na tym, że są zrobione inaczej niż sobie wyobrażaliśmy.
Czytałam kolejne listy, poznawałam tajemnice, lęki i tęsknoty Laurel. I tak bardzo widziałam w tym siebie, choć nie w ten oczywisty sposób. Zawsze chciałam mieć siostrę. Najlepiej starszą. Prawdziwą i najlepszą przyjaciółkę. Myślę, że to jest zupełnie inna i bardziej niezwykła relacja niż brat-siostra. Sekretne, kobiece, siostrzane relacje muszą być silniejsze. Co zresztą pięknie opisuje Stephan King w Dolores Claiborne. Oczywiście, napatrzyłam się też na nienawiść między siostrami, bo pewnie nawet starszy brat nie wkurza tak jak druga baba. Ale mimo wszystko, uważam, że jest w tym coś niezwykłego. Może zawsze się tak myśli, o czymś czego się nie ma. Bo prawdziwej siostry nie zastąpiły mi przyjaciółki, choć nazywane siostrami, nigdy niby nie były. Nawet ta jedna z kuzynek, która naprawdę była jak starsza siostra, nie dała mi tego czegoś. Był krótki moment, w którym czułam "jak to jest mieć siostrę", gdy spędzałam czas z byłą dziewczyną mojego brata. Mimo, że przecież była dla mnie obcą osobą, potrafiłam jej powiedzieć więcej niż własnemu bratu. Sekretne porozumienie. I wiem, że pewnie byłabym w cieniu siostry, gdybym ją miała. Przecież w cieniu brata też w jakiś sposób byłam. Ale jednocześnie on był trochę w moim. Tak jak Laurel była trochę w cieniu swojej siostry, May, którą podziwiała i chciała być taka, jak ona. A May... May była tylko zagubioną nastolatką, która opiekowała się swoją siostrą w taki sposób, że łzy napływały mi do oczu. Chociaż właśnie w tym aspekcie zawiodła ją najbardziej, zostawiają ją samą ze starszym facetem, który ją molestował. To słowo nie chciało przejść Laurel przez gardło. Jedynym jej życzeniem zawsze było to, żeby May była szczęśliwa, a sądziła, że jak jej wszystko powie, May będzie smutna. I gdy w końcu się przełamała, tak się stało, a potem May spadła z mostu. Spadła? Skoczyła? Poślizgnęła się? Nie wiemy. Ale Laurel postanawia nikomu nie mówić o swojej krzywdzie, bo myślała, że to dlatego May zginęła. Dźwigała w sobie ból, tajemnice, tęsknotę i poczucie winy, chociaż to ona była ofiarą.
Listy do zmarłych, tęsknota za nimi, uporanie się z demonami przeszłości, odwaga by powiedzieć co się stało... Laurel, w której odnalazłam część siebie. Tą, która pisze listy do zmarłych, bo tak jest łatwiej. Tą, która nie potrafi mówić o tym, co ją spotkało i nadal, nie potrafi sobie z tym poradzić. Tą, która tęskni, bo czuje stojąca za plecami śmierć, mimo że nie dosłowną, czuje jakby coś umierało, a ona, jak Laurel, tylko siedzi sparaliżowana i patrzy, i nie może tego uratować. Chociaż... Może jednak? Znalazłam też tą część, która czuje, że jest wielkim  rozczarowaniem. Laurel, w jednym z listów opowiada jak w bawili się "w trupa". Trzeba było położyć się o zmroku na środku ulicy i udawać, że się nie żyje, czekając na samochód. Kto uciekł pierwszy, przegrywał. Laurel zawsze przegrywała. Ale od momentu, gdy zaczęto ją molestować, była coraz lepsza. W końcu wygrała. Wytrzymała najdłużej. Ledwo zdążyła uciec spod samochodu. I nie, nikt nie świętował jej sukcesu, wszyscy byli przerażeni. Więcej się w to nie bawili. Biedna Laurel. Jak przegrywała, wiecznie się z niej śmiali. Jak wygrała, okazało się, że znowu coś zrobiła nie tak i nie ma się z czego cieszyć. Zawsze tak się czułam. Jakbym wiecznie coś robiła źle. Czuję się tak w pracy. Czułam się tak w szkole. Gdy odzywam się za mało jest źle, bo jestem smutną dziewczyną. Jak mówię, zawsze powiem coś nie tak. Jestem za głupia, na niczym się nie znam i nie mam poczucia humoru. Serio, jak postawicie dowolną osobę przy mnie i ta powie, coś, o czym wcześniej nie wiedzieliście, przyjmiecie to po prostu za fakt, pochwalicie wiedzę tej osoby. A jak ja powiem dokładnie to samo, będziecie się na mnie dziwnie patrzeć, zadawać pytania skąd wiem takie rzeczy i że ogólnie coś wam w tym nie pasuje. Później, ewentualnie poszukacie informacji na ten temat, lub usłyszcie to od kogoś innego i będziecie zdziwieni, gdy wspomnę, że właśnie o tym mówiłam. Naprawdę tak to działa. Nie mam pojęcia dlaczego tak jest, ale takie są fakty. Ale i tak mi nie uwierzycie, bo to mówię ja, a nie ktoś inny...

Siedziałam do 3 w nocy, przerywając czytanie atakami płaczu. Bo naprawdę mam poczucie, że zawsze wszystko robię źle. Nawet kochać nie potrafię. Chyba tylko tych, którzy odeszli, bo już nie mogę ich skrzywdzić. Żałowałam, że nie mogłam być tam, gdzie oddycha się inaczej. Bo momentami czułam, że się duszę. Załamałam ręce nad sobą i nad tym, jakim żałosnym człowiekiem jestem.
Jednak ciągle jestem zestrachanym frajerem, przykro mi.

czwartek, 7 stycznia 2016

List pisany śniegiem

Nie pisałam do Ciebie już jakiś czas. Wiesz, bałam się listopada. Bałam się tak bardzo, że sam strach mnie paraliżował. Wiesz jakim potrafię być tchórzem. Czy tam jak mówi Wera, zestrachanym frajerem. Ale listopad minął gładko, nie tak boleśnie  jak sądziłam. Minął też dosłownie cudowny grudzień, oprószony nie śniegiem, lecz świąteczną magią. Minął cudownie, choć nie bezboleśnie. I wiesz, że w tym bólu nie chodziło tylko o Ciebie. Bo nieraz się gubię. Nieraz tęsknię. Mam skojarzenia. A nie wiem sama czy bardziej z Tobą czy z nim. Nie wiem. Nakłada mi się wszystko, a wtedy i ból i tęsknota są podwójne. I płaczę. A potem nie potrafię powiedzieć, za którym z Was bardziej. Nie potrafię wybrać. Choć łatwiej mi przyznawać, że chodzi o Ciebie. Tamto jest może za świeże i chowa się za zasłoną wymuszanej nienawiści, chociaż w sercu fale czułości, których on dla mnie nie miał. Łatwiej przyznać, że to tęsknota za Tobą, gdy pyta ta, którą on pokochał. Ale nie spodziewałam się tej tęsknoty, chwilę po zmianie daty.

Włączyłam te Twoje Pushit, które sama od początku pokochałam. I słuchałam. Po prostu. Chciałam zobaczyć Twoją twarz i musiałam wejść na maila, bo przecież zepsuł mi się telefon, na którym miałam zapisane zdjęcia. Weszłam na maila i postanowiłam, że może poczytam wiadomości od niego najpierw. Ale los pokierował mnie gdzie indziej i zasnęłam spokojnie. Jednak później wróciłam do Pushit, słuchanego przed snem. Powtarzanego kilka razy. I zaczęłam płakać. Zaczęłam wyć. Trzęsłam się i nie mogłam się opanować. I płakałam za Tobą, bo pragnęłam żebyś tu był i uspokoił mnie samym spojrzeniem, bo przecież jestem w Twoim mieście, byłbyś na wyciągnięcie ręki. Chciałam żebyś był i uspokoił moją tęsknotę za nim, bo świadomość, że przez ten krótki czas był w tym samym mieście, mnie paliła. Pragnęłam żebyś był, bo wszystko byłoby by prostsze. I zaraz pomyślałam, że moje życie wyglądałoby teraz zupełnie inaczej. Może nie byłabym w stanie żyć w tym samym mieście, tak jak nie potrafię znieść jego obecności tutaj. Może to echo Twoich kroków by tak na mnie działało? A może oboje byśmy to jakoś przełknęli i by było jak jest, tylko z Tobą. Chociaż czy i Ty byś mnie wtedy nie znienawidził? Nie, Ty nie. Królik, mistrz wybaczania. Jak ja za Tobą tęsknię, gnoju.

Wiesz, wybeczałam się tak, że rano wstałam z opuchniętym ryjem i w takim stanie musiałam iść do pracy. I sądziłam, że to tyle. Ale później spadł śnieg. Późnym wieczorem, na ciemnych i spokojnych ulicach miasta było widać tylko biały puch. Gdy już zbierałam się do wyjścia z tamtego mieszkania, dopadły mnie dźwięki jednej z ukochanych piosenek. Tak idealnie pasowała do widoku za oknem. Puste ulice i śnieg. Zachłysnęłam się. Wróciłam do siebie, włączyłam całą płytę, która jest idealna na każdy mój nastrój. Sądziłam, że mnie wyciszy. Ale słuchałam tej samej piosenki i myślałam o śniegu za oknem. Leżałam na łóżku i czułam jakby padał prosto na mnie. Jakby obsypywał mnie prosto z sufitu. Leżałam pod stertą świeżego śniegu i razem z zimnem i ciepłem, poczułam niepokój. Niepokój, który czułam rok temu. Bo rok temu, uczyłam się żyć bez Ciebie. Rany to goiły się, to otwierały się na nowo. Ogarniał mnie chłód i śnieg. Przynajmniej dopóki nie spojrzałam w oczy, których koloru nie da się jednoznacznie określić. W tym całym bólu i chłodzie zaczynałam czuć ciepło. Zaczynałam odżywać. Pod zmarzniętą ziemią, wyrastało życie. I to przez nią, zaczęłam w kółko słuchać tej płyty. Gdy sama słuchała i płakała z tęsknoty, gdy goiła swoje rany, chociaż spora część świata miała do niej o to pretensje. Słuchałam i płakałam. Słuchałam i śmiałam się. Słuchałam leżąc na podłodze, jak Ty zawsze robiłeś. Mimo, że moja podłoga nie była drewniana, pokochałam leżenie na niej. W towarzystwie Fever Ray i podłogi spędziłam zimę i wczesną wiosnę. Czytałam tam, pisałam, rysowałam, malowałam czy po prostu cieszyłam się podłogą i muzyką. Odkrywałam w sobie nowe, piękne rzeczy, o których nie miałam pojęcia. Uczyłam się słuchać siebie i wszechświata. I było mi dobrze. Gdzieś w tym wszystkim był ten ogromny niepokój, który stopniowo malał. Ale był przerażający i zimny jak styczniowa noc. Noc, która otulała mnie śniegiem i nie pozwalała spać. Nie płakałam za dużo. Ale zeszłoroczny niepokój wybił mnie z rytmu ciepła i miłości. Nie mogę odnaleźć się na nowej podłodze. Nie ruszam farb, rzadziej piszę. Nie ciszę się tak jak wtedy. Cieszę się zupełnie inaczej, ale nie tak jak rok temu, po znikającym powoli niepokoju. Cieszę się i szczelniej otulam się ciepłem, gdy do serca wkrada się mróz i wychodzi przez moje oczy i zamraża ciepło tamtych, których koloru nie da się jednoznacznie określić. Lodowe sople w najcieplejszych i, być może, jedynych żywych miejscach mojego serca. Potrzebuję Twojego spokoju, Twojego ciepła, Twojej miłości. Wcale nie tak łatwo Cię znaleźć na pustych ulicach pokrytych śniegiem. Głupi żarcik, Króliczku, głupi.


Bywaj.


sobota, 2 stycznia 2016

Goodbye 2015, hello 2016

Czas na bilans zysków i strat, chociaż i bez podsumowania wiem, że wychodzę na plus. A to już 3 taki post na tym blogu, więc wychodzi na to, że jestem tu już kawał czasu. Ale do rzeczy. Zacznę, jak zwykle, od ludzi.

2015:

  • pierwsze spojrzenia i słowa: chronologicznie muszę zacząć od Fridy, najważniejszej osoby w całym roku; mimo że piszę o tym pewnie do znudzenia. Ale to pierwsze styczniowe spotkanie wystarczyło, żeby narodziła się ta niesamowita relacja. Aż ciężko uwierzyć, że minął dopiero rok, mam wrażenie, że znamy się o wiele dłużej. I może nie będę się kolejny raz nad tym wszystkim rozwodzić, ale dzięki niej poznałam całą masę ludzi. Czyli oczywiście W., z którym od razu się polubiliśmy, a którego teraz wykorzystuje do wieszania zasłon i innych rzeczy, do których jest potrzebny wysoki mężczyzna. Dzięki odwiedzinom w Poznaniu, mogłam wypić w końcu piwo z Asikiem i z jej P., a potem także z Martyną. I wiele innych ludzi, z którymi spędziłam dużo fajnych chwil. Ale nie mogę zapomnieć, że byli też ludzie, których nigdy nie widziałam, jak A., mężczyzna, który chowa się w szafie, który pokazał, że mogę jeszcze kogoś pokochać, mimo że zabrał o wiele więcej. Ten rok przyniósł też odświeżenie starych znajomości. Ale także sporo tych całkiem nowych, jak wszyscy ludzie z pracy, których lubię mniej lub bardziej. To również znajomości korespondencyjne, choć może nie wszystkie udane.
  • osiągnięcia/ważne chwile: ważną chwilą będzie znowu spotkanie z Fridą, bo dzięki temu ten rok potoczył się w taki, a nie inny sposób; wybaczenie sobie i innym pewnych rzeczy i pogodzenie się ze śmiercią Królika; moje urodziny, które spędziłam w Poznaniu; koncert Incubusa w Warszawie, na który pojechałyśmy z Fridą; ukończenie szkoły, choć już ledwo o tym pamiętam, bo mam wrażenie, że rok zaczął się od mojej przeprowadzki do Poznania, po czym odbyła się parapetówa, którą każdy wspomina w inny sposób; praca; pierwszy sylwester w sierpniu; złamane serca moje i cudze, które wiele nauczyły i zbliżyły jeszcze bardziej; ścięcie włosów też było ważnym wydarzeniem, które na swój sposób pomogło przetrwać jesień; jeden mail, którego mogło nie być, a był, przyniósł wyznania, których nie powinno być, lub powinny być pisane do kogoś innego.
  • straty: zaufanie do bliskich mi ludzi, dzięki którym ten blog stał się prywatny; utrata wiary, o której niedawno pisałam; wiele kawałków serca, które w tym roku było łamane na wiele sposobów, przez różnych ludzi.

2016 przywitałam w miłym towarzystwie, wśród kapcioszków i balonów; w domu pełnym miłości i dobrego jedzenia, z dwudniowym kacem, ze śmiechem i łzami wzruszenia, z telefonami po pijaku i pogrzebem rybki.
Ten rok już pachnie bieszczadzkim powietrzem, mimo że śnieg i mróz, obietnice pięknych chwil ogrzewają serce. Może nie będzie kolejnych przełomów i nie obejdzie się bez łez, ale jeśli będę wciąż tutaj i z tymi ludźmi, to będzie dobry rok.
Hi 2016, be good.