niedziela, 20 grudnia 2015

Chaos, czyli o utracie wiary i innych takich

-Może Książe miał po prostu jakiś fetysz małych stóp? Albo był tak zafascynowany inteligencją Kopciuszka, że nie zwrócił uwagi na twarz?
-Jeny, jesteś jeszcze na tym etapie, że w to wierzysz?
-Już nie.

A chciałabym. Ale już nie wierzę. Może dopiero od niedawna, ale nie wierzę w szczęśliwe zakończenia, księgarnie i pikniki. Mogę tego chcieć, ale nie wierzę, że coś takiego mi się przytrafi. Nie wierzę, że poznam kogoś takiego.

Wiedziałam, że tak będzie. Cała moja wiara została włożona w jego ręce. Włożona jednym słowem. Przyjdź. Wiedziałam, że jeśli nie przyjdzie stracę swoją wiarę. Wiedziałam, że chodzi o coś większego, bardziej cennego niż złamane serduszko. Straciłam swoją wiarę. Wiarę małej dziewczynki, która marzy o poznaniu chłopaka z taką biblioteką jak w Pięknej i Bestii; która marzy o odwadze Belle by mogła dostrzec księcia w bestii. Wiarę w miłość od pierwszego wejrzenia bez żyli długo i szczęśliwie, bo już nie mam 5 lat, tylko prawie 25. Wiarę, że pocałunek prawdziwej miłości jest w stanie zdjąć każdą klątwę. Wiarę, że warto próbować, że czasem trzeba coś poświęcić, zaryzykować. Wiarę w pierwszy magiczny śnieg, który jest idealny na pierwszy pocałunek. Wiarę w połączenie dusz. Wiarę w rozumienie się bez słów. Straciłam wiarę.

Mogę widzieć te rzeczy, mogę widzieć i wierzyć w świąteczne cuda. I widzę. Widzę cuda, widzę miłość i siłę, zjednoczenie. Ale nie wierzę już, że i mnie to kiedyś spotka. Mężczyzna, który chowa się w szafie, zabrał moją wiarę małej dziewczynki. Zabił sporą część wewnętrznego dziecka. Zabił moją, może czasem naiwną, romantyczną stronę. Chociaż czy mogę go winić? Mogłabym obwiniać i tego, który nie żyje. Mogłabym obwiniać los, że jednego i drugiego poznałam być może za późno. Niczyja wina, że ten po prostu zrezygnował, a tamten umarł. Łatwiej wybaczyć śmierci niż ludziom. Ale przecież gdyby żył, moje serce być może pękałoby jeszcze bardziej. Egoistycznie myślę, że to sprawiedliwe. Ani ja go nie mam, ani ona. Śmierć jest łatwiejsza. Dlatego zapominam, że oboje kochali kogoś innego. Nie tylko Mężczyzna, który chowa się do szafy. W głowie odnajduję słowa ich obu, tak podobne, choć różne. Słowa mówiące o tym, jak wspaniała/okropna jestem, o tym, że znajdzie się ktoś, kto doceni moją miłość, kto będzie miał jej równie dużo dla mnie i jak sama wiele potrafię dać. Potrafiłam uwierzyć słowom napisanym przez śmierć. Nie wierzę słowom pisanym tchórzostwem. Przez to  i te pierwsze stają się bez wartości, i tym pierwszym już nie wierzę. Nie wierzę we wszystkie znaki ukryte na moim ciele, mówiące o tym, że przecież wyjdę za mąż. Być może to prawda. Ale nikt nie zagwarantuje mi szczęścia. Nie wierzę, że poznam męża w księgarni. Nie wierzę, że na pierwszą randkę zaprosi mnie na piknik, mimo że nic o tym nie powiem. Nie wierzę. Nie wierzę, że znajdę mężczyznę, który zrozumie mój wewnętrzny księżyc i jego cykle.

Och, bo doszłam do pewnych wniosków. Walcząc z PMSem, stwierdziłam, że rządzą nami hormony. Albo raczej przypomniałam sobie, że tak jest. W codziennej bieganinie łatwo zapomnieć o swoich naturalnych cyklach. I potem leżysz w środku nocy i zastanawiasz się czemu nie możesz spać, czemu boli cię głowa i czemu po pracy masz siłę żeby posprzątać całą chatę, a na drugi dzień ryczysz bez powodu. Comiesięczna walka. Rozstrojenie. Nawet nie wszystkie kobiety są w stanie to zrozumieć, a co dopiero faceci! Wszystkie wiemy, że wtedy nikt nie ma prawa się na nas obrażać za to, co mówimy, tylko trzeba przynieść czekoladę i otulić kocem. Coś złego jest w tym, że chce faceta, który rozumie to jak Frida? No dobra, o to może być trudno. Ale w momencie, gdy siedzę wkurwiona w pracy i nie wiem czy chce mi się ryczeć czy śmiać i marudzę, a w odpowiedzi dostaje smsa „zrobić ci banany w czekoladzie?” to uświadamiam sobie, że niczego więcej właśnie nie potrzebuję. I że każdy facet powinien reagować w ten sposób. Może trzeba zrobić im jakiś kurs czy coś? Albo ja mam wygórowane oczekiwania? Przecież tak często to słyszę…

Możecie mówić, że w końcu dorosłam, bo przecież takie rzeczy się nie dzieją. Że to lepiej dla mnie, bo zostałam pozbawiona złudzeń. Że mogę poznać „normalnego” chłopaka, bez wygórowanych oczekiwań. Nieprawda. Nie chcę poznawać nijakiego faceta, którego nieobecność zauważa się po dwóch dniach. Księcia z bajki też nie chcę. Chcę magii. A jeśli nie mogę jej mieć, to nie chcę nic. 
A jaki fajny facet chciałby mnie? To już inna sprawa. Inteligentny facet, którego chce, pragnie inteligentnej kobiety, którą nie jestem. Zresztą, serio, nikt nie jest na tyle głupi, żeby się wplątywać w jakieś relacje ze mną. Znaczy jeśli jest głupi to nie ma i tak na to szans. Ale jaki facet by się godził na zamykanie w złotej klatce, życie według moich zasad i marzeń i cudownej romantyczno-pierdzącej wizji? Żaden. Nic dziwnego, że uciekają lub umierają. Nie nadaję się do związku, więc może i lepiej, że utraciłam swoją wiarę? Może jak nie ma się nic to niczego się nie oczekuje? Będę unikać facetów, przyjmować na klatę żarty o tym, że mogłabym sobie kogoś znaleźć, chociaż nikt się nie dziwi, że żadnego nie mam. Nie będę wierzyć, że stać mnie na coś więcej niż portal randkowy. Bo to nieprawda. Bez w wiary w piknik, nie wierzę w nic więcej.

A im bliżej świąt, tym bardziej ulatnia się mój świąteczny nastrój, który, o dziwo, w tym roku odczułam bardzo mocno. Ale może utracając jedną magię, drugą się aż przecenia? Może świątecznym klimatem chciałam zastąpić dziurę jaka została, już nie tylko w sercu, ale i w duszy? Przesunęłam już nieco termin wyjazdu. Obawiam się przesunięcia terminu powrotu. Bo część mnie tego chce. A część boi się, że zostanie zmuszona przez los. Nawet prezentów nie mam. Pojadę się najeść i wrócę.

Głęboki oddech. W końcu doczekałam się Yule. Będzie jaśniej. Będzie lepiej. Nawet bez magii. Nawet bez mojej wiary. Bo mam inną magię i to musi mi wystarczyć. Ale o tym innym razem. A może i w ogóle? Któż to wie.




Wesołych Świąt tym, którzy je obchodzą, bez względu na to w jaki sposób. Świąt bez rozczarowań, o. Spokojnych. Udawajcie, że nie widzicie tych małych zielonych pączków na drzewach, jakby miała przyjść wiosna. Udawajcie, że nie wiecie, co się z nimi stanie, gdy przyjdą mrozy. Ubierzcie jednokolorową choinkę i udawajcie, że podobają wam się nietrafione prezenty. Albo cieszcie się jak dzieci i nie zamieniajcie się w Grincha. Co tam chcecie.

piątek, 11 grudnia 2015

Gdy na chwilę przestaje się śpiewać ALOHA KE AKUA...

Przyszedł spokój. I to wcale nie po burzy. Raczej po niegroźnym deszczu.
Oczyszczający deszcz. A teraz spokój.

Patrzę na swoje gniazdko, które staje się coraz bardziej moje, chociaż pełno w nim cudzych rzeczy. Fotel, szafka, półki. Dzięki mnie, wszystko ma drugie życie. Podarowane, bo niepotrzebne, a mnie cieszy jakby to były najpiękniejsze meble ze zdjęć w internetach. Na półkach książki i kilka pamiątek. Teraz jest jak w prawdziwym domu. A nie jak do tej pory, książki chowane po szafkach czy, co gorsza, w skrzyni od łóżka. Brakuje tylko zdjęć i będzie idealnie. Później może w końcu jakiś zwierzak. I na początek żaden jeż, gwarek czy sfinks, a pewnie zwykły dachowiec ze schroniska. Tak żeby przyszedł na kolana, żeby ogrzewał fotel, gdy mnie nie ma, żeby zmuszał do sprzątania smrodem z kuwety - nie ma lepszej motywacji. Żeby był. Mimo, że czasem będzie nie do zniesienia, będzie do kochania, żeby miał lepsze życie, nie do wyżywania się na nim, gdy przyjdzie gorszy dzień. Na ludzi mogę fukać, ale na zwierzęta... Zaraz mam wyrzuty sumienia i próbuję to stworzonko zagłaskać, zakochać na śmierć niczym Elmirka, w ramach odkupienia win. Głaskanie kociej sierści też przecież uspokaja.

Spokój.

Oglądam swoje nadgarstki, które ostatnio stały się jeszcze chudsze. A sądziłam, że to niemożliwe. Dotykam wystających żeber. Zachwycam się obojczykami. Omiatam swe ciało zachwytem. I przerażeniem. Co się ze mną dzieje? Zmizerniałaś. Pewnie na święta też to usłyszę. Ale babcie zawsze tak mówią, to nic nie znaczy. Ale widzę to wyraźnie, zmizerniałam. Coś przygasa w oczach, tak jak w sercu. Patrzę na chude ciało. Uwielbiam je i nie znoszę. Wyglądam jak wrak. Po co mieć chude ciało, skoro nikt go nie dotyka. Zaraz cycki opadną, na zmarnowanie wszystko pójdzie. Szkoda trochę.

Codziennie spojrzenia na przystanku. Uśmiecham się, gdy jego tramwaj odjeżdża. Nie potrafię uśmiechnąć się do niego. Jedno przeciągnięte spojrzenie w drodze do domu. Uśmiecham się, gdy nie widzi. Uśmiecham i nie mogę przestać. Coś się zatliło w oczach. To daje nadzieję, że nie wszystko umarło. Nie straciłam swojej wiary, chociaż jest jej coraz mniej i za każdym razem będzie potrzeba coraz więcej ognia. Nie licz na poważną znajomość. Mówię prosto z mostu. Wycofuję się. Przekreślam. Zostały mi spojrzenia na ulicy i przystanku. Są nieszkodliwe. Niczego nie oczekują, choć co rano szukam tego spojrzenia w tłumie. Pozwalają wierzyć, że w moich oczach nie mieszka tylko smutek i rezygnacja. Może tamte oczy widzą więcej niż jego... Może jego nie chciały widzieć więcej.

Spokój. Trochę zmącony.

Tracę coś, czego nigdy nie odzyskam. Stawiam kolejny mur, kolejny temat tabu, bo nie mam ochoty o nim rozmawiać. Najpiękniejsza piosenka, która się zapętliła jakiś czas temu, a teraz nie jestem w stanie o niej myśleć, uciekam, gdy W. mówi włącz. Chociaż odczarowałam inne piosenki, a nawet cały album. Coś za coś.
Coś za coś. Milczenie za szczerość. Ból za ból. Tracę siebie. Tracę coś jeszcze, bo wiedziałam, że nie będzie dobrze. Już wtedy wiedziałam. Chociaż przecież jest. Po takich wieściach nic się nie zmieniło. Ale stare rany jeszcze się nie zaleczyły. Widzę niewielki mur. Kopię, uderzam głową. Stoi nadal.
Przypomina mój sen. Zupełnie inny niż ten, który przyszedł po przeczytaniu listu. Stoję za wielką bramą, pada deszcz. Stoję zła, zbuntowana, niepokorna. Stoją inni ludzie. Po drugiej stronie okna, w nich twarze pełne pogardy. Rzucane zapalniczki jak bomby. Głowy zwisają nad bramą, jak głowy olbrzymów. Zaczepiają co powiesz, sowo? co powiesz? sowo. sowo. sowa. odezwij się. sowa. Budzik.

Spokój. Chwilowo nieobecny.



I thought that I heard you laughing
I thought that I heard you sing
I think I thought I saw you try

That was just a dream!
That was just a dream!

That's me in the corner
That's me in the spotlight
Losing my religion

Myślałem, że słyszę twój śmiech.
Myślałem, że słyszę twój śpiew.
Chyba pomyślałem, że widzę, jak próbujesz.

To był tylko sen!
To był tylko sen!

Oto ja w kącie.
Oto ja w świetle reflektorów.
Tracę swoją cierpliwość.

wtorek, 1 grudnia 2015

Najpiękniejsze miłości to te, których nigdy nie było

Po fali cudzych wspomnień i oglądaniu nowych twarzy i znanych dup, nadeszła noc. Spokojnie przepełniona niepokojem. A po nocy czarny poranek. Gdy niebo jeszcze nie zaznało promieni słonecznych, a chmury, ciemne i przerażające zawisły nad miastem. Jak koniec świata, myślisz i zaciskasz oczy. Może jak je otworzysz już będzie jasno. Byle do Yule, byle do Beltaine. Odliczasz nie swoje święta. A masz jakieś swoje, poza urodzinami? Byle do Świąt, byle do wiosny. Co za różnica. Teraz każda pora roku będzie zimą. Cykl życia-śmierci-życia, ewoluował w cykl śmierci-życia-śmierci. Wiesz, że teraz zostanie jedynie cykl śmierci-śmierci-śmierci. Kolejne fale umierania nadchodzą, już nie ostro i nagle, tylko spokojnie, powoli wypalają dziury w duszy. Zaciskasz oczy, zaciskasz zęby, zaciskasz serce. Nakładasz na nie żelazne obręcze, by nie mogło pęknąć z żalu. Nawet po ulicach chodzisz smutna i zrezygnowana. Jak bardzo się wtedy mylił. Ile teraz może mieć racji. W głowie walka pomiędzy nie zrób sobie więcej krzywdy, a tylko go nie skrzywdź. Stoisz pomiędzy wyborami, a brakiem opcji. Otwierasz oczy, ramiona i czekasz na to, co przyniesie jutro. Nie wytrzymujesz długo w tej pozycji, bo wiesz, że umierasz. Instynktownie próbujesz się ocalić. Spuszczasz głowę, spuszczasz ramiona. Idziesz zgarbiona bardziej niż zawsze. Nie garbisz się już pod ciężarem plecaka czy zakupów. Nosisz ciężar życia. Z tramwajowego okna przyglądasz się ludziom - wyglądają podobnie. Nic dziwnego, że nikt nie może znaleźć prawdziwej miłości. Nikt jej nie zauważy, gdy będzie przechodzić obok, gdy ma się oczy wlepione w ziemię, bo na barkach ciąży rzeczywistość. Oboje zauważą tylko swoje buty. Czy w butach można się zakochać? Nie patrzysz nikomu w oczy, bo ciążą ci powieki. Liczysz łzy, jeszcze nie ma ich wiele. Wiesz, że nie przyjdzie, na pewno nie teraz, później też nie. Prawie słyszysz jak mówi, że na ma siły na twoje tupanie nóżką. Prawie, bo przecież nie znasz jego głosu. Kolejny głos możesz schować do "pudełka głosów nieznanych". Przecież lubisz pamiątki i głupiutkie sentymenty. Do "pudełka słów niewypowiedzianych" schowasz wszystkie słowa, które chciałaś wyszeptać, wykrzyczeć, oddzielić od łez i połączyć z uśmiechem. Wszystkie, które miały w sobie nadzieję, szaleństwo i niebezpieczeństwo. Rozsądek w sprawach uczuciowych, nigdy nie był twoją mocną stroną. Dlatego, przed snem znów wyobrazisz sobie jak jednak przychodzi. Już nie myślisz o tych kilku miesiącach. Powoli ze wszystkiego rezygnujesz i zadowolisz się jednym dniem. Jeden dzień na poznanie jego głosu, sprawdzenie jaki dokładnie odcień mają jego oczy (bo któż by wierzył na słowo, że są po prostu ładne?), zaciągnięcie się jego zapachem zamiast papierosowym dymem (chociaż jak bardzo może się różnić?).Uśmiechasz się na myśl, że chciał uchronić twoje wewnętrzne światło przed wybuchem, który skończyłby się ciemnością. Nie wie, że teraz ciemność też nastaje i że czasem lepiej spłonąć niż odejść w cień. Wlecieć jak ćma do ogniska, by na chwilę się ogrzać. Zdecydował, że lepiej jest marznąć. Wasze decyzje się różniły, ale przecież liczy się tylko ta jego. Jedynak, który musi postawić na swoim.
Czujesz, że jesteś sama ze swoim uporem. Nagle wszyscy tacy rozsądni się zrobili. Nagle kochają bardziej i nie potrafią wybaczać. Kochają za bardzo i podskórnie czujesz, że nie chcą tego, co ty. Słowa przestają mieć znaczenie. Chcesz poczuć to, o czym mówił. Ale wiesz, że to nie ma pokrycia. Wiesz, że nie dostaniesz nawet jednego dnia, bo nie jest w stanie pokochać cię na tyle żeby zapomnieć. Wiesz, że nigdy nie pokocha cię tak jak jej. Muszę cię kochać, nie znosząc. Słowa odbijają się od ścian twojego umysłu. Nieraz cię nie znoszę, ale nie mogę przestać myśleć. Zrozpaczone ćmy łaszą się do tych słów, jakby były najpiękniejszym wyznaniem miłości. Miłość i nienawiść są przecież ze sobą blisko. Przeciwieństwem miłości jest obojętność.
Zamykasz oczy. Żyj. Ale po co? Nie po co. Po prostu.

środa, 25 listopada 2015

Motylowa pełnia

Larwy zmieniły się w ćmy, które już nie mieszczą się w moim brzuchu. Dopuściłam je do głosu i wychodzą ze mnie każdym otworem. Ach, kurwa, trzeba było to zdusić w zarodku, ignorować jak do tej pory. Zjeść te pieprzone larwy na śniadanie i tyle by było. Nic nie unosiłoby mnie teraz do góry, nic nie przyklejałoby durnego uśmiechu na twarz. Bo i z czego tu się cieszyć? Mówiąc o wszystkim, wypuściłam ćmy na światło. Poczuły jak to jest być motylami i chcą latać, piękne, kolorowe, radosne. Z czego tu się cieszyć?

Puste spojrzenie wbite w ścianę. Co myślałeś, gdy mnie zobaczyłeś? Poszłabym na kawę, mimo że nie lubię.
Patrzę w ścianę, zaciskam zęby. Wszystko nie tak.
Zaciskam oczy. Oddycham. Jest jak miało być. Jeśli miałoby być inaczej to by było.
(albo będzie)
Otwieram oczy, zaciskam pięści. Po co mi to było? Po co te słowa, jego, moje?

Chwilowy piękny spokój o pięknym wschodzie słońca. Wieczorny niepokój. Czekam na słowa, choć, jak zwykle, nie wiem czy chcę. Czy chcę mieć wszystko czarno na białym. Czarno na białym, które zostanie poplamione krwią ciem.
Trzymaj się i nie zrób sobie więcej krzywdy.
Nie robić krzywdy, jasne. A co to wszystko było jak nie robieniem sobie krzywdy? Och, głupia, która zawsze musi powiedzieć ostatnie słowo, powiedziałam za dużo i teraz mam. Chciałam mieć ostatnie słowo. Co chciałam? Bo nie mam nic do stracenia? Do zyskania też nie. Zrobiłam sobie krzywdę.

Jesienne wieczory, ach, co za różnica październikowe czy listopadowe. Kolejny raz przeżyjesz mały koniec świata w sposób niezauważony dla reszty. Co zostanie z twojego serca? Och, przecież naprawdę całkiem dużo. Za każdym razem, gdy postanawiasz położyć je na tacy, gdy "nie masz nic do stracenia", ono do ciebie wraca. Może w nie tak dobrym stanie. Ale czy teraz stan twojego serca był dobry? Jak mógł być?

Spokój pomieszany z niepokojem. Bijące ze strachu serce i uśmiech na twarzy.
Ambiwalencja w każdym calu.
Cała ja.

wtorek, 24 listopada 2015

Gdy ćmy przylatują chmarą... czyli trochę o nieoczywistych uczuciach i sympatii do jednego imienia

Z małych larw pełzających po moim brzuchu, nie narodziły się motyle, choć dzisiaj o nich wspomniałam. Za to pojawiły się ćmy - symbole miłości narodzonej w mroku niedopowiedzeń.
Ćmy rodzą się, gdy uczucie pojawia się za późno lub za wcześnie, żeby z larw mogły wyjść piękne motyle, rozprostowujące swoje skrzydełka w dziennym świetle. Przywitane promykami pierwszego słońca, bo narodziły się w porę, są kochane, może wyczekane, może niespodziewane, ale pojawiły się w porę. Pięknie ubarwione, radosne, pełne życia. Ćmy snują się smętnie po zakamarkach żołądka, powodując torsje. Ćmy, niechciane mroczne siostry motyli. Ćmy, z którymi nie wiadomo co zrobić, bo choć niechciane, są równie piękne. W osamotnionych, nie tak ubarwionych skrzydełkach, trudniej dostrzec piękno, trudniej się nimi cieszyć. Może, w trudach codziennego życia, każda miłość, z pięknego motyla, staję się na chwilę ćmą. Jeśli potrafisz docenić i jej piękno to znów nabierze kolorów i gracji motyla. Wystarczy zobaczyć potencjał. Nie dać się prowadzić na oślep w stronę spalającego światła. Znaleźć złoty środek, jak we wszystkim.

Między wielkimi ćmami, w moim brzuchu są też motyle, duże i mniejsze. I nowe larwy, ale już wiem, że to motyle. Nie pojawiają się w relacjach oczywistych. Ale są i cieszę się, że je mam, choć za każdym razem jestem tak samo zaskoczona. Małe larwy pojawiły się niedawno, choć na początku ich nie zauważyłam.
-Cześć, jestem Basia. - powiedziała szczupła dziewczyna z burzą blond dredów na głowie. Uśmiechnęłam się, gdy usłyszałam imię. Kolejna Basia, cudownie! Polubiłam ją tak po prostu. Bez przesadnego zachwytu. Bez niepotrzebnego chowania się za kimś. Sympatyczna Basia, którą troszkę wzięłam pod swoje skrzydła, gdy zaczęła u mnie pracować. Chociaż radziła sobie sama. Jak to Basie przecież.
"Moja nowa Basia" zaczęła pracę od problemów zdrowotnych, czego konsekwencją były nieobecności. I dlatego, gdy znowu jej nie ma, martwię się o jej posadę. Ja, która przecież nie przejmuje się obcymi ludźmi w taki sposób. Bo mogę współczuć, ale nie będę się martwić o nieistotnych dla mnie ludzi. Ale Basia stała się istotna, nie tylko za sprawą swojego imienia. Łączy nas ten sam dzień urodzin, choć rok się znacznie różni. Żartowałyśmy o wspólnym wyprawianiu urodzin, choć po chwili zaczęłam się wycofywać dziwnymi wymówkami. Ale potem spodobał mi się ten pomysł. Uśmiechałam się na myśl, że mam swoją "urodzinową bliźniaczkę". I możecie mówić, że przesadzam, że sobie wkręcam i cokolwiek chcecie, ale od tego momentu, poczułam się z nią jakoś związana. Pojawiła się więź, którą widzę za każdym razem, gdy patrzę w jej jasne oczy. Chociaż mam wrażenie, że była tam od początku. Przecież po zaledwie kilku krótkich rozmowach, starałam się jej załatwić dorabianie dredów, jedynie za czteropak, co wiązało się ze spotkaniem po pracy, u mnie lub u nich, wpuszczeniem do swojego życia bardziej niż kogokolwiek innego z pracy. Dla mnie to już bardzo dużo. Jak nie wierzycie, spytajcie Fridy jak podchodzę do relacji z nowymi osobami. Ale z Basią było inaczej. Może z Basiami zawsze jest inaczej, może zawsze ja mam inaczej? I wiecie, gdy powiedziała, że urodziny ma w kwietniu, z uśmiechem zapytałam, którego. Wcale nie z nadzieją, że powie, że tego samego dnia, co ja. Byłam przekonana, że kolejna Basia, okaże się kolejnym baranem, do których ponoć mam pecha (co jest klątwą z dzieciństwa nawet!). Ale okazała się moją "bliźniaczką". Pewnie dlatego, gdy ostatnio obserwowałam jak rozmawiając przez telefon, drżącymi dłońmi odpala papierosa za papierosem, a w oczach ma łzy, zaczęłam się martwić. Gdy skończyła rozmawiać byłam naprawdę przejęta i zmartwiona, sama się sobie dziwiłam, że nie przez wymuszoną grzeczność pytam co się stało. Gdy okazało się, że musi wracać, teraz natychmiast, bo śmierć nie wybiera, gdy jako jedyna wiedziałam co się dzieje, gdy poszłam z nią kawałek i w końcu przełamałam swoje bariery. Przytuliłam ją na pożegnanie, mówiąc zwykłe trzymaj się i nie kłamiąc, że będzie dobrze. Przytuliłam, bo miałam ochotę to zrobić, gdy tylko powiedziała co się dzieje, ale ktoś stanął między nami. Po prostu przytulić kolejną Basię, choć ta pierwsza częściej przytula mnie niż ja ją. Przytuliłam ją delikatnie, trochę niepewne, a ona odwzajemniła uścisk i nie był niepewny, był mocny, potrzebujący drugich ramion, silny i słaby jednocześnie. Gdy poczułam jej drżące ciało, w moich oczach pojawiły się łzy, bo nie chciałam żeby przytrafiło jej się coś złego, tak jak nie chciałam żeby jej mężowi stała się krzywda bez głupie stereotypy. Wróciłam na swoje miejsce i nadal roztrzęsiona, z łzami w oczach, próbowałam się uspokoić. Ale martwiłam się o jej bliskich, o nią, bo przecież znowu nie ma jej w pracy. Bo ograniczeni ludzie i tak krzywo patrzą na jej wygląd, więc łatwo się o coś przyczepić, gdy ciągle jej nie ma i nawet nie mogą jej poznać. Ktoś, kogo nie znam, ale nie dam powiedzieć złego słowa na jej temat. Kogo bronię i będę bronić. Bo w moim brzuchu zagościły larwy motyli.

I tak łatwo było to wszystko opowiedzieć, teraz, żeby odciągnąć uwagę od ciem, którym już za mało miejsca, bo jest ich coraz więcej.

poniedziałek, 16 listopada 2015

Baśń o Królewnie i Czarnym Wilku

Pewnego dnia, jak było ustalone, Królewna zamieszkała w Mieście Białego Królika, w tej samej Kamienicy co Czarownica. I tak rozpoczęło się nowe życie Królewny, pełne niesamowitych, lub całkiem zwyczajnych przygód. Z każdym krokiem była jakby bliżej odnalezienia swojego nowego imienia, choć jeszcze go nie znała. Być może, wskazówki jak zrobić to szybciej, były w kolejnym liście od Białego Królika, choć ten, przyszedł do Królewny tylko we śnie. 
Tuż przed przeprowadzą, Królewna poznała Czarnego Wilka, znajomego Czarownicy. Królewna wymieniała z nim maile, jak kiedyś z Białym Królikiem. Dlatego, przez długi czas myślała, że w czarnej sierści Wilka, doszukuje się tylko białego króliczego puchu. A musicie wiedzieć, że sierść Wilka była czarna jak bezksiężycowa noc. Sam Wilk z kolei był bardzo nieufny i długi czas żył w mroku, stroniąc od ludzi. Dopiero Czarownica ze swoimi magicznymi mocami, była w stanie go oswoić. Czarny Wilk nieraz warczał i kąsał, co boleśnie odczuwała Królewna, która, ucząc się życia w nowym miejscu, robiła to samo. 
Czarny Wilk to zbliżał się na tyle, by Królewna mogła zobaczyć brak jednej z łap, to znów oddalał się i znikał na jakiś czas, aż Królewna zaczynała tęsknić. Wilk, nie przyzwyczajony do ludzi, nie rozumiał jak można za nim tęsknić. Królewna chciała w końcu zobaczyć jakiego koloru są oczy Wilka, chciała zanurzyć ręce w czarnej sierści i... podzielić się niewielkim światełkiem, które w sobie nosiła. Czekała cierpliwie, ale zaczęła przeczuwać, że nigdy się nie spotkają. 

Gdy serce Królewny krwawiło równie mocno jak serce Czarownicy, Czarny Wilk rzucił się z kłami i pazurami na Królewnę. Szarpał ten ledwo bijący mięsień, stając w obronie Czarownicy. Na początku Królewna pokornie przyjmowała ciosy, ale potem odparła atak, zadając równie bolesne rany. 
Czasami jest, tak, że gdy chcemy rozplątać jakiś węzeł, on tylko mocniej się zaciska. I tak też było w tym przypadku. W całej szarpaninie, węzeł czerwonej nici między Królewną, a Czarownicą, zacisnął się mocniej. A z czasem zgoiły się też zadane nieumyślnie rany. 
Za to niewielki węzeł jaki powstał między Królewną, a Czarnym Wilkiem, rozwiązał się... Królewna udawała, że tego nie zauważyła, choć co noc śnił jej się Czarny Wilk. Mimo wszystko, odkładała to na później, ponieważ wielkimi krokami zbliżała się pierwsza rocznica śmierci Białego Królika. Stwierdziła, że przejmuje się zniknięciem Czarnego Wilka, bo nie udało im się spotkać, tak jak nigdy nie spotkała Białego Królika. Tym też, tłumaczyła sobie, że to Wilka chciała zobaczyć, gdy nie dawała sobie rady ze zbliżającym się listopadem. 
Ale Ten Straszny Dzień minął, a Królewna dalej myślała o Czarnym Wilku. I choć w jej życiu zaczęli pojawiać się mężczyźni, i choć się z nimi spotykała, wszystkich skreślała na starcie, bo, jak sobie mówiła, żaden nie był Białym Królikiem. Ale prawda jest taka, że robiła to też dlatego, że żaden nie był także Czarnym Wilkiem.

czwartek, 5 listopada 2015

Remember, remember... czyli nie całkiem płaczliwy post!

Nie ukrywam, że z napisaniem tego posta celowo czekałam do dzisiaj. Tak, żeby zrzucić wszystko od razu, a nie rozdrabniać się w nieskończoność. I dzisiaj będę mogła powiedzieć pewne rzeczy, które ukrywałam od dwóch tygodni. A innymi, całkiem przyjemnymi się pochwalić. Wyjdzie z tego słodko-gorzki post pewnie, ale... może i lepiej.

***
Już od połowy października uderzało mnie listopadowe powietrze. Czułam charakterystyczny dla mnie zapach, który kojarzy mi się z 1 listopada. Piękne, kolorowe drzewa mnie nie zachwycały.

"-Jak pięknie!
-...
-Nie masz czasem tak, że jak widzisz coś pięknego to aż to z ciebie wypływa?
-Nie."

 W głowie huczało mi tylko: listopad, listopad, listopad. Czułam jak na nowo pęka mi serce, trzęsłam się ze strachu na myśl o piątym dniu tego miesiąca. Myślałam, że będzie tylko gorzej. Chociaż, czy mogło? Nie radziłam sobie. Po prostu. Paliłam, ale to nie pomagało. Płakałam, ale to też nie pomagało. Pisałam listy i inne dziwne rzeczy, ale to też nie działało jak powinno. Dno mojej rozpaczy zostało osiągnięte, gdy, jak 10 lat temu, jak głupia, zdesperowana nastolatka, przyłożyłam ostrze do przedramienia. Już wiedziałam, w którym miejscu przeciąć skórę, żeby ślady nie wystawały spod rękawa, gdy się podciągnie. Amok. Ból, który kiedyś był ledwo odczuwalny. Łzy. Panika. Co ja odpierdalam? Jak zamknięte w klatce zwierzę, które chce się wydostać za wszelką cenę. Zapłakana, leżąc już w łóżku pomyślałam o jednej rzeczy. Ale wszyscy wiedzą jak to jest z nocnymi myślami... Wzięłam głęboki oddech i postanowiłam, że jeśli rano nadal będę uważać to za dobry pomysł, to faktycznie tak zrobię. I zasnęłam. Siedząc w pracy nie mogłam przestać o tym myśleć. W końcu sięgnęłam po telefon i napisałam jednego, desperackiego, ale cholernie krótkiego maila, który chyba skrywał całą moją rozpacz i strach o siebie. Jeden krótki mail: Możemy się spotkać? Proszę. Jeden mail, pozostawiony bez odpowiedzi do dzisiaj. Może i lepiej. Nie wiem czego oczekiwałam, co miałabym powiedzieć, jak się zachować. Ach, nie będę się więcej oszukiwać, nie tutaj. Przecież dobrze wiem, że chciałam, jak skruszone dziecko, przyznać się komuś co zrobiłam. Chciałam opowiedzieć jak w pracy zapomniałam, co mam na ręce i podwinęłam rękawy do mycia dłoni i jak się czułam, gdy zobaczyłam ukradkowe spojrzenia. Chciałam wyrzucić z siebie to wszystko. Opowiedzieć komuś, kto jest poza tym, ale rozumie. I jak to zawsze ja, schować się bezpiecznie w męskich ramionach. Postanowiłam nikomu nie mówić, ani o tym co zrobiłam, ani o mailu. Nic. Nikomu. Wtulałam się w te ciepłe, kobiece ramiona i nawet w chwili załamania, nie byłam w stanie wydusić z siebie słowa, czy nawet podwinąć tego rękawa. 

"Jestem o krok od powiedzenia wszystkiego. Mały kroczek. Ale nie mogę. Nie jej. Nie teraz, gdy przed listopadem sama ledwo stoi, a na barkach nosi jeszcze cały smutek tego świata. Gdy dołożę swój, może upaść."

Słuchałam za to opowieści o cudzym życiu i snułam swoje sucze plany, żeby je popsuć i to poprawiało mi humor.

"Listopad jeszcze nie dotarł. Co będzie, gdy nadejdzie jego piąty dzień?
Zbiorowe samobójstwo naszych tęskniących serc.
Idź pan w chuj.
Nóż w serce, ćmik w usta, alkohol do żył.
Mówić nie mówić chuj wie co robić
Zrzucić z siebie. Nie patrzeć na kogo.
Bomby jak gówno.
Idź pan w chuj."

 Ale przetrwałam. Mimo, że zrobiłam to jeszcze raz, jednak głos rozsądku, tej dorosłej i odpowiedzialnej części mojej osobowości wziął górę. I mimo, że dzisiaj rano znów poczułam chęć by to zrobić, zacisnęłam zęby, zdusiłam łzy i robiłam swoje. Robiłam swoje, aż nie przeszło, nie minęło, aż nie uśmiechnęłam się do siebie, aż nie poczułam ulgi, że ten straszny dzień jest takim, jak każdy inny. I mimo, że zapaliłam symboliczną świeczkę, że wszystko we mnie pamięta, tęskni i rozpacza, trzymam się. 
Choć może to też zawdzięczam czemuś innemu...

...jakiś czas temu, u mnie w pracy padło hasło, że super byłoby zrobić coś dobrego większą grupą, więc oddajmy włosy na peruki! Kurde, wiecie, fryzjer za darmola, w pracy same babki, już widziałam te tłumy. Ale 20-25cm to jednak dużo i chętne osoby powoli się wykruszały. Byłam pewna, że całą akcję chuj strzeli i tyle z tego będzie. Bo już wcześniej pomyślałam, żeby ściąć włosy. Ale chciałam z tym poczekać, na lepszy czas, lepszy moment, gdy będę bardziej gotowa. Ale jak nadarzyła się okazja, żeby zrobić to wcześniej, to czemu nie? Nie ma przypadków, więc może to teraz jest jednak dobry czas. Jako jedna z trzech osób, które dotrwały, podpisałam oświadczenie, że oddaje swoje włosy na Fundację rak'n'roll. Z tych trzech osób, do fryzjera dotarłam tylko ja i spędziłam tam prawie 4h! Ok, stresowałam się, czy włosy nie będą za krótkie, że będę wyglądać jak kretyn i w ogóle. Ale gdy poczułam maszynkę, która odcinała mojego warkocza, na moim ryjku zagościł wielki uśmiech. Nie mogłam się powstrzymać! Ulga. Ulga, bo włosy się plątały, wypadały garściami. Wiecie, to niby taki głupi symbol zmian, ale naprawdę coś w tym jest. Pamiętam jak wspaniale się czułam, gdy w tamtym roku ścięłam 15cm. A tutaj... Dwie pieczenie na jednym ogniu - robię coś dla siebie i dla innych. 
Chyba nigdy w życiu, tyle razy i w tak krótkim czasie, nie słyszałam jakie to mam wielkie i dobre serce. Tak wiem, to tylko włosy, odrosną. Ale chodzi o całokształt. Bo przy tej okazji wychodziły inne rozmowy. Skoro oddaję włosy to inne rzeczy też mogę - od kilku lat mam kartę Dawcy (wiecie, po co mi to po śmierci, niech biorą co trzeba, nawet oczy!), ostatnio wypełniłam też wniosek i teraz czekam na kartę Potencjalnego Dawcy Szpiku (ojej, ojej, szpik, jakie to straszne, większość osób nie wie, że teraz w 80% przypadków szpik popiera się z krwi i to dopiero jak znajdzie się "bliźniak" w potrzebie, a w tych 20% pobiera się z biodra, i sama jeszcze niedawno nie wiedziałam, ale wiem i... czekam na kartę). Krwi nie oddaję, bo mam takie cienkie żyły, że mnie pogonią jak to zobaczą, więc mogę dać coś innego. Nawet po śmierci. Nie wiem, nie sądzę, żeby to wszystko zasługiwało na te pochwały i zachwyty, ale to tylko pokazało jak mało osób myśli nawet o takim, dla mnie błahym, czymś jak pośmiertne oddanie organów. 
Ale wracając do włosów... Już różne rzeczy miałam na głowie i powstałaby z tego (nie)ciekawa włosowa historia. Ale bardzo utkwiła mi w głowie teoria Fridy. I jak słyszę od faceta: w długich ci było ładniej. To mam ochotę powiedzieć: to się pierdol. I, może głupio, myślę, że Królikowi na pewno by się podobało. A to może świadczy o tym, że nadal nie jestem całkiem gotowa na randki. Bo jak mogę być, zwłaszcza teraz? Jak mogę być kiedykolwiek, gdy znalazłam swój wkurwiający ideał? Słuchając opowieści o innej kobiecie, nie wiem czy się da. Ale wiem, że warto próbować, a swoje dalej nosić w sercu i... na dłoni.

A tymczasem pakuję manatki, zabiegana jak prawdziwa dorosła osoba, nie będę miała czasu żeby myśleć. Spędzę weekend przy mamusiowym jedzeniu, które rozwieje smutki. I przetrwam. Kolejny i kolejny raz. Nawet jeśli upadnę to wstanę. Jeśli nie, to ktoś wyciągnie mnie nawet za te obcięte włosy i postawi na nogi. I chyba to jest w tym wszystkim najważniejsze. 

sobota, 17 października 2015

Miłość

Miłość. Coś, co zaczyna się od larwy, która zmienia się w motyla latającego w brzuchu. Coś, co budzi się do życia latami. Coś, co uderza nagle, od jednego spojrzenia w czyjeś oczy. Coś, co tego spojrzenia nawet nie potrzebuje. Coś, co nie zna dystansu, rasy, płci czy wieku. Miłość. Dziwne ciepło otulające serce. Nieprzespane noce. Przegadane godziny. Kłótnie. Zamartwianie się. Wszystkie niezjedzone posiłki. Latanie zamiast chodzenia.

Nie będę jadła. Kocham cię.
Nie będę piła. Kocham cię.

Kocham. Cichy głos dochodzi do świadomości. Zakrywa go strach. Kocham. Krzyczy pod osłoną uśmiechu. Kocham.

***
Mężczyzna, który chowa się do szafy miał rację. Może moją miłością nie należy się brzydzić. Tylko… trzeba się jej bać? Bo spala.

Kocham. Zawsze za bardzo, za mocno, zbyt egoistycznie, z poczuciem tylko swojej wolności, zbyt natarczywie, zbyt romantycznie, zbyt drastycznie, zbyt obojętnie, ze strachem i lekceważeniem, z oddawaniem życia, z wymiotami, wężami zazdrości, panicznie, paranoicznie, obsesyjnie, z dystansem, z sercem na dłoni.

***
Kocham. Wciąż. Za długo, zbyt boleśnie, niepotrzebnie, tak mocno że listopad na nowo rozerwie moje serce, ze strachem i chęcią by zapłakać nad pustym grobem, z jeszcze większą niechęcią do niektórych imion, z jeszcze większym uwielbieniem do innych, z dziurą w sercu, z sową na ramieniu, z polarnymi lisami zaglądającymi z balkonu bo nie chcę ich wpuścić, przez inny wymiar inny świat, przez łzy, zazdrość, wyrzuty sumienia, przez ból, wkurwa, niechęć i miłość do jednego koloru włosów, wpatrywaniem się w gwiazdy, wystawianiem twarzy do słońca, odgłosem kroków zapisanych na ziemi, melodią wielu piosenek, ciepłem którego nie zaznałam, głosem którego nie znam, poprzez śmierć, jesień, zimę, wiosnę, lato, do kolejnej jesieni i zimy, przez inną miłość która wyrosła na martwym ciele, alkoholem i papierosami do których wróciłam, w doszukiwaniu się symboli, w mniejszej i większej autodestrukcji, w (nie)radzeniu sobie, w strachu przed nowym, w niszczeniu wszystkiego co nie jest tym co miało być, niewypowiedzianymi pożegnaniami gdy (nie)mogło być o tyle więcej, znikaniem w odpowiednim czasie, szukaniem kogoś w kimś, w odrzucaniu wszystkich, niedawaniu szansy, skreślaniu na wstępie, bo nie ma miejsca, nie ma sił na nic innego co nie jest tym.

Kocham. Od pierwszego spojrzenia w oczy choć pewnie o wiele dłużej, od pierwszych piw, pierwszej nocy, ogrzewanych dłoni, przez wciąganie w swoje życia za bardzo, przez dzielone tajemnice, przekazywanie ich ciężaru, obietnice na mały paluszek, splecione korzenie, łzy, śmiech, złamane serca, wspólne obiady, spacery, słowa wypowiadane w tym samym czasie, ciepłem, jadem zazdrości który zatruwa serce, niepokojem, zbyt egoistycznie, siostrzanie przyjacielsko kobieco, każdym rodzajem miłości, pragnieniem, pożądaniem, do granic możliwości, bez rozsądku, z brakiem miejsca na inne i nowe, z dumnie uniesioną głową, z włosami opadającymi na twarz, ze wszystkim co pomiędzy, co razem i osobno, przeżytym wspólnie rokiem, z nadzieją na więcej, z planami i marzeniami, optymizmem i pesymizmem, z dywanikiem w stópki, wspólnym kacem, telepatią, nierozumieniem, odmiennością i podobieństwem, tym co ładne i brzydkie.

***
Miłość. Serce wypełnione miłością, a pomiędzy nią, szczeliny bolesnej samotności. Pragnienia, których nie zapełni cudza sperma i obce usta na mojej szyi. Rzeczy, których pragnę, a z których rezygnuję. Nie daję szansy, bo nie uniosę kolejnego ciężaru miłości. Spalam siebie i wszystkich dookoła. Ciężka i lekka od swoich uczuć. Wypełniona wszystkim do tego stopnia, że bez zastanowienia, odrzucam (zbyt) młodego gitarzystę, nie ofiarując mu jednego spojrzenia na pożegnanie. Komentując spojrzenie wpatrzonej w niego młodej dziewczyny. Całą uwagę skupiam na wyglądzie, bo łatwiej odrzucić kogoś, zanim się go pozna. Dlatego tak trudno było z Mężczyzną, który chowa się do szafy, choć wiem, że szukałam w nim zastępstwa, jak i on być może szukał go we mnie. Już nawet nie tęsknię. Mam wszystko, czego potrzebuję. I nie mam nic. Biegnę ubrana w pragnienia poznawania nowych ludzi i uciekam przed nimi. Może należy przetrwać jesień. Poczekać aż biały puch obsypie magią świat i zrobić w sercu trochę miejsca, choć na dłoni, jedno już na zawsze zajęte.


Gdy odejdziesz, nie przestanę.

niedziela, 11 października 2015

Mój prawdziwy dom

Piątkowy wschód słońca skutecznie odrywal mnie od książki. Nie mogłam napatrzec sie na rozowe chmury. Zastanawiałam sie czy towarzysze podróży, z którymi dziele tramwaj tez tak dogłębnie zachwycają sie tym widokiem. Mimo pięknego rozpoczęcia, mimo perspektywy weekendu, ten dzień nie był najlepszy. Na powiekach, pod oslona snu, miałam jeszcze resztki czwartkowych łez. Gdy znów przygniotly mnie emocje, wyrzuty sumienia, tesknota i samotność. W pracy z uśmiechem mówiłam, ze jadę do domu, chociaż wcale mi sie nie chciało. Przeczucie, cokolwiek, ale miałam ochotę zostać w Poznaniu. Jednak, skoro powiedziałam, ze będę, to będę.
Niekonczaca sie kolejka do kas i panika, że nie zdążę na pociąg. Ludzie, którzy spieszyli sie jak ja, a jednak przepuszczali innych.
-Przepraszam, bardzo sie spieszysz? Za ile masz pociąg?
-No za 10 minut.
-Ja za dwie, puscilabys mnie, bo nie zdążę?
-No dobrze...
-Dziękuję bardzo! Naprawdę, dzięki!
Biegiem na pociąg i jestem. W nagrodę cudowny zachód. Patrzyłam z uśmiechem na pomarańczowe niebo. Na chowajace sie za horyzontem słońce, ku któremu zmierzalam. Przywitalam i pożegnałam dzień.
Kilka uprzejmosci wymienionych w przedziale pociągu, którym wcześniej jechała ponoć sama pani Premier. Troska o obcą osobę - ma pani transport? Uśmiech na ustach, uśmiech w środku. W dłoni sciskam kasztana, którego nosze w kieszeni kurtki.  Kolejny uśmiech.
Uśmiech, który przysłoniły łzy jeszcze zanim dotarłam do domu. Rozczarowanie, male ukłucie w sercu, które towarzyszyły przez cały weekend. Trzeba było nie przyjeżdżać...

Patrzę na najbardziej znany mi obraz, na rodzinna miejscowość, wyjęta jak z książki. Dwa, sklepy, kościół, szkoła, mały zakład fryzjerski dwa kroki od mojego domu. Cztery bloki. Domy, podworka, piękne drzewa. Gdzieś dalej piękne konie. Boisko. Mały dworek. Wszystko wydało się obce. Nie moje. Już tu nie należę, pewnie nigdy nie nalezalam. Ja, wychowana na wsi, która od dziecka marzyła o mieście. Z dusza rozdarta na pól, bo kocha otwarte przestrzenie, otaczające wieś lasy, tysiące gwiazd, których nie przyslaniaja sztuczne światła, niebo, które nie chowa sie za wielkościa betonowych budynków. Z dusza rozdarta na pól, bo czuje wibracje tętnicego życiem miasta, jego radość, możlwosci.
Wchodze do jednego z bloków. Patrzę na brzydka klatkę schodowa, z której odpada farba olejna w najbrzydszym odcieniu zieleni, który wydaje sie być zbyt intensywny po miejskiej szarości. Pytam mamy czy zawsze taki był. Potwierdza. W drzwiach wita mnie mój spasiony kot, który nawet nie cieszy sie na mój widok, tylko domaga sie jedzenia. Wchodze do łazienki, a tam, jak miesiąc temu uderzają mnie delikatne wzorki płytek (czy tam kafelków, tylko W. zna różnicę). Nigdy nie zwracalam na to uwagi. Nawet gdy nie było mnie w domu przez 1,5 miesiąca. Moje zmysły sie wyostrzyly? Czy oczy przyzwycaily sie do większej łazienki z gladkimi plytkami? Mój pokój wygląda obco. Nie ma najważniejszych dla mnie rzeczy, choć na ścianach wiszą wspomnienia, choć na polkach zostało jeszcze wiele książek. Patrzę na nie remontowane od lat mieszkanie i widzę jak sypie sie w oczach. Ale to mój dom. Splątany w chaosie jak nasze życie rodzinne.
W środku nocy, laskotaniem w stope, budzi mnie brat. Parę dni temu wrócił na stale do Polski, po kilku latach spędzonych w obcym kraju. W kraju, w którym nic go nie trzyma, bo zostawiła go dziewczyna, wyrzucili go z pracy. Opowiada mi o tym wszystkim, gdy tak cholernie chce mi sie spać. Śmieje sie, ze robi jak w dzieciństwie. Zawsze, gdy nie mogl zasnąć, opowiadał mi różne historie po czym zasypiał, a ja leżałam rozbudzona. Myslalam jak bardzo sie roznimy.  Rodzina nic nie wie o moim życiu osobistym, on potrafi opowiedzieć wszystko. Nie maja pojęcia, ze nie tylko jego życie sie ostatnio zawalilo.  Nie wiedza nic. Zawalilo, ale na chwile. Chociaż miałam wizje, że będę musiała tu wrócić jak on. Na szczęście, nie muszę. Odetchnelam z ulga i poczułam, ze teraz już naprawdę będzie lepiej. Będzie dobrze.

Jestem. Czas odwiedzin. Ciotka, u której przywital mnie mały, przeslodki psiak.  Ledwo udało mi sie zrobić mu jakieś zdjęcie, bo ciągle biegal, skakał, gryzl moje włosy lub próbował polizać twarz. Ujarzmilam go na chwile glaskaniem po brzuszku. Mały Fuks.
-Fuks? Po tamtym?
-Tak. Po tamtym.
Ciotka miała już psa, który wabil sie Fuks. Rudy kundelek, przybłęda. Kochany psiak.  Wszyscy go uwielbiali.  A on najbardziej upodobal sobie niepelnosprawna córkę kuzynki.  Mała nie przepadala za zwierzakami, nie lubi dotyku ich sierści. Ale Fuks był wyjątkowy. Wiernie chodzil przy wozku, znosil przypadkowe kopniaki i zawsze opieral sie przednimi lapkami o kolana Małej. Aż w końcu przyzwyczaiła sie do dotyku jego sierści. Fuks lubi tez tańczyć, bo wiedział, ze to rozsmiesza Mała. A ta, niby nie rozumiejaca za dużo, zauważyła ze Fuks przychodzi, gdy ktoś klepie się w udo.  Zauważyła, że przychodzi do niej, gdy powtarza ten gest. Fuks zmienił wszystko, bo od tamtej pory Mała wola tak nawet ludzi, bo mówić nie potrafi. I chodź już, według prawa jest dorosła, wszyscy pamiętają, ze ten przełom nastal dzięki Fuksowi.
Odwiedzić tez musiałam malutkie kotki kuzynki, ale ta historia powinna chyba pojawić sie w Kocich Opowiesciach, których już dawno nie było.

Krótki spacer po okolicy. Szlam zmęczona, znudzona. Chciałabym już być w Poznaniu. Chce mi się do domu.
Tak. Teraz to w Poznaniu jest mój dom. Moja rodzina, z którą przezwycięża się problemy łatwiej niż z ta prawdziwa. Bo nikt nie robi tego z musu, bo wypada, bo wiezy krwi. Jesteśmy rodziną z wyboru, choć w dużej mierze z przypadku. Ale ten najważniejszy, wybór serca, nalezal do nas. I wybieramy codziennie. I ja wybieram. Bo, jak przypuszczałam, spojrzenie na wszystko z innej perspektywy mi pomoże. I widzę ludzi, z którymi w większości muszę żyć w zgodzie, którzy ranią i nie łagodzą zadanych ran, gdy o niczym nie mowie, bo zaraz wrócę do siebie, wiec nie warto. Po drugiej stronie widzę ludzi, z którymi chcę żyć, którzy ranią i których ja ranie, ale razem rozwiazujemy problemy i zamiast wpychać się w doly, wyciągamy sie z nich, mniej lub bardziej udolnie.
I nie mogę doczekać się poniedziałkowego wieczoru, gdy znów ich zobaczę. Gdy spojrzę w najpiękniejsze oczy kobiety o elastycznym sercu. Choć twierdzi, że nie są ładne, myślę że każdy kto w nie spojrzy przyzna mi racje. Bo do dziś pamiętam ich szarawy odcień, gdy blyszczac patrzyły na mnie przy pierwszym spotkaniu. Pamiętam głęboki blekit pewnego letniego poranka. Pamiętam rozszerzone zrenice, z których płynie miłość, gdy na mnie patrzy.
Nie mogę sie doczekać aż znów poczuje jej ciepło. Ciepło, które ogrzewalo mnie pierwszej nocy spedzonej razem. Ciepło, które nie jest tylko ciepłem fizycznym, ale takim, które płynie prosto z serca. Które przelewane jest na ciepło posiłków, którymi mnie karmi. 
Nie mogę sie doczekać powrotu do rodziny, do domu. Do ludzi, których kocham, choć ta miłość nieraz jest trudna i bolesna.

Pierwszy post pisany na telefonie, bo nie wzielam ze sobą laptopa. Także proszę o wybaczenie wszystkich błędów.

wtorek, 6 października 2015

Oto ja, krwawiąca rana cz.III

-Dla ciebie nie ma rzeczy niemożliwych, co? -zaśmiała się koleżanka z pracy, gdy pędziłam na tramwaj.
-Coś ty, i tak nie zdążę!
-A jednak. -powiedziała po chwili, gdy jakimś cudem zdążyłam.
-Chyba naprawdę nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych! -odpowiedziałam ze śmiechem, wsiadając do tramwaju.
A jakoś i tak w to nie wierzę. Nigdy nie wierzyłam, że jestem w stanie osiągnąć wszystko, co sobie wcześniej założę. Zawsze inni wierzyli we mnie bardziej niż ja sama. Ja, która na komplementy reaguję przesadną skromnością lub z głupim śmiechem rzuca przecież jestem zajebista! Zero wypośrodkowania. Zero. Ale jakimś cudem jestem tu i teraz, w Poznaniu. Jestem.

Jestem. I co?

***
Przetrwałam kolejną burzę. Nie może ciągle padać. Ale słońce jeszcze nie wyszło. Przynajmniej ja go nie czuję. Jestem wdzięczna, kocham, staram się. Ale nie mogę. Nie mogę dostrzec słońca. Widzę chmury zachodzące jedna na drugą. Szpilki wbijane w serce, wewnętrzne wymioty, torsje mózgu. Siedzę, śmieję się, płaczę. Milczę. Odpływam myślami na drugi brzeg. Płaczę po jednym filmie. Płaczę po drugim. Płaczę i nie mogę przestać i już nie wiem czemu płaczę. Płaczę dalej i nie wiem co się dzieję. Płaczę nad sobą. Płaczę, bo czuję ulgę. Płaczę, bo mam wyrzuty sumienia. Płaczę, bo wszystko poszło za daleko. Płaczę, bo mogło pójść jeszcze dalej. Torsje, torsje, torsje. Na samą myśl. Moje zniszczenia sięgają za daleko. Za głęboko w cudze życia i emocje. Przekreślenie grubą czerwoną linią. Mimo, że wyciągam rękę, nie jestem w stanie. Nawet nie chcę. Torsje. Łagodzę rozdarty z emocji mózg, dmuchając z bezpiecznej odległości. Nikt więcej nie musi się krzyżować. Ale dotykają inne rzeczy, a na te nic nie poradzę. Na te, nie chce być bandażem, plasterkiem w misie, który łatwo zdjąć. Nie chcę żeby ktoś był moim plasterkiem, bo po deszczu odpadniemy od siebie i polecimy z wiatrem rozczarowania w różne strony. Nie chcę. Już nie. I nad tym też płaczę. Że chciałam. Że niepotrzebnie. Że zepsułam. Że nie ma sensu. Że nigdy nie było. Torsje, wymioty. Torsje, wymioty. Kolejna fala rzygowin zalewa mi serce. Milion małych kawałków cudzych życiorysów przeplatających się ze sobą jak kolory moich rzygów. Srał to pies. I szczeniak też. 

***
Milczysz. To dobrze. Przykro mi z powodu twoich wyrzutów sumienia. Nie chce żebyś się obwiniał. Nie warto. Piszę. Milczysz. To dobrze. Nie warto dalej w to grać. Nie teraz, gdy stoisz nad przepaścią i zostałeś wepchnięty głębiej do szafy. Nie teraz, gdy dostałeś nadzieją w twarz. Nie teraz, gdy chcesz zniknąć z tego miasta. To dobrze. Wszystko dobrze. Nie będę czekać na balkonie. Zresztą, kiepska Julia ze mnie, nie sądzisz? Czekałabym jedynie po to, żeby w tobie zobaczyć kogoś innego. Ze wszystkich słów, które wtedy padły, naprawdę uważam, iż lepiej się stało, że nie spojrzeliśmy sobie w oczy. I lepiej będzie jak tak zostanie. Przykro mi, że masz wyrzuty sumienia. Łatwiej byłoby, gdybyś nadal mnie nienawidził. Zwłaszcza dla ciebie. Zwłaszcza teraz. Wejdź głębiej do szafy i zamilknij. Nie wracaj w to samo bagno. Jest zbyt szkodliwe. Ale... to już wiesz. Ucz się na cudzych błędach. Żegnaj, kolejny raz. Żegnaj, choć już tego nie przeczytasz.

***
Wszechświaty, które łączą się ze sobą w obrzydliwie piękny sposób. Może nie wszystko powinnam wiedzieć. Może nie o wszystkim powinnam mówić. I ja stoję nad przepaścią. Stoję na tyle blisko, że wystarczy mały krok, a spadnę. Diabeł na moim ramieniu, podpowiada, że na dole czeka materac z waty cukrowej i nic mi się nie stanie. Ba, mówi nawet, że jest mi to potrzebne. A ja mu wierzę. Zrobić krok w przepaść. Zwielokrotnić swoje błędy, aby mieć pewność, że po tym, już nigdy się nie powtórzą. Spojrzeć w oczy swojego Pana i kleknąć przed nim, wcale nie do modlitwy. Ponoć nie mam nic do stracenia. Godność? Zgubiłam już dawno. 
Udam, że zaleczę rany, bo nie wiem jak to zrobić. A po czasie wszystko wróci. Anioł na drugim ramieniu nie ma szans. Brak mu argumentów. 

***
Ponoć jest dobrze. Ponoć.

wtorek, 29 września 2015

Oto ja, krwawiąca rana cz.II

Śniadanie: szklanka wody, tabletka, papieros. W drodze do pracy, kolejny.
Pierwsza przerwa: papieros. To ty palisz?
Druga przerwa: papieros, kanapka.
Trzecia przerwa: papieros. Po pracy, kolejny.
Obiad: kawałek ryby, pół woreczka ryżu.
Kolacja: papieros.

Śniadanie: szklanka wody, tabletka, papieros.
Pierwsza przerwa: papieros. Cały czas paliłaś czy praca cię zniszczyła? życie
Druga przerwa: papieros, kanapka.
Trzecia przerwa: papieros. Przecież nie palisz.
Obiad: papieros, podwójna porcja makaronu, papieros.
Kolacja: papieros.


***

Jest mi niedobrze, kręci mi się w głowie, w oczach łzy. Schodzę ze schodów, nie zauważam jak się kończą. Nie zauważyłabym jakby nie skończyły się nigdy. Wlepiam wzrok w książkę. Za dużo, za dużo. Idę po schodach, powoli zakładam maskę uśmiechu. Wykręcam się zmęczeniem, niewyspaniem, przespaniem. Burczy mi w brzuchu. Myślę tylko o tym, by zapalić. Śmieszki, heheszki na palarni, plotki, żale, norma, cudowna maska. Męczę się, zdycham, nie mogę wysiedzieć, mam dość. Głupie pytania, klepanie w ramię. Och, zamknij się w końcu, zamknij. Palić, palić, palić. Chociaż niedobrze od dymu, chociaż gardło podrażnione. Palić. Połykam kanapkę, nie wiem kiedy. Skurcz żołądka. Skurcz jelit. Byle do przerwy i znów zapalę. Trzęsę się, ponoć z zimna. Pytania, a co i jak, czy było fajnie i czy mam dużo czasu. Jak cholera, jak cholera. Chcę stąd wyjść jak najszybciej. I cieszę się, że mogę tu być, nie myśleć w potoku słów, które wypadają automatycznie z moich ust. Palić. Plotki, heheszki, ratowanie życia, byle się odciąć, ograniczyć rozmowę do minimum, które i tak będzie dla mnie za duże. Nowe nowości, na które trzeba się przestawić. Jezu, nie dzisiaj, nie mam sił. Zaciskam zęby, zaciskam pięści. Pocę się i czuję, że śmierdzę. Chcę mi się rzygać, jest mi wstyd, chcę zniknąć. Głupio żartuje, znajduję siły na kolejną maskę. Siadam i znikam. Na chwilę. Irytujące telefony w irytujących sprawach, nie mam ochoty. Nie dzwonić. Oddzwaniam. Dzwoni. Oddzwaniam. Dzwoni. Zero porozumienia. I dobrze, myślę, że dobrze. Zaciskam oczy, nie mogę czytać. Zakupy, coś kupić trzeba. Nie mam sił. Biorę gotową kanapkę, nie mam sił. Będzie na jutro. Gotuję byle jak, na odpierdol, byle zapchać żołądek. Mało. Ciągle mało. Jem, zjadam, pochłaniam. Boli mnie brzuch. Głupia, krowo. Nie wiem gdzie jestem i gdzie chcę być. Wszędzie źle. Balkon, komputer, balkon. Telefon z ręki na poduszkę, z poduszki do ręki. Słowa, słowa, słowa. Nie umiem w słowa. Cofam się, uciekam. Boję się. Boję się, że to tylko słowa, gdy tam, nie tu, jest łatwiej. Potem znów wyrosnę, spod ziemi, ja, wielki wyrzut sumienia, z oczami we łzach, lub pustych, może przerażonych, zamkniętych na oścież. Zaleje mnie fala słów, gestów być może, których się boję, bo palą mi skórę nawet na odległość. Bo nie umiem w brzydkie słowo na P. Przed wyciągniętą dłonią, chowam się jak przed ciosem w serce. Trzęsę się, opatulona w szlafrok. Z zimna, emocji, z zimnych emocji. Rzygam na swój widok. Zjadam to wszystko łapczywie. A zdychaj, męcz się, na zawsze, do końca, chciałaś to masz. Chcę, nie chce, chcę, nie mogę, mogę, nie chcę. Nie patrzę nikomu w oczy. Nie patrzę sobie w oczy. Nie mogę oddychać. Zamiast tlenu, dym. Nie mogę oddychać. Boli mnie głowa. Spać, przespać rok, siedem lat, krasnoludy końca świata śnic, bo tu nic, tylko śmierć, usychanie tkanek. Kolejny koniec świata ponoć przeżyłam. Myślę, że nie. Myślę, że ciągle trwa. Choć słońce i księżyc na niebie, jak w moim rysunku, choć ciepło w zimnie, leżę krzyżem naga, naga, naga, bo tylko na to mnie stać. Może też wymyślę sobie faceta. Obwinię go za wszystko. Choć wina skrywa się gdzieś dalej. Zamykam szufladę. Nie lubię sprzątać. Kurz pod dywan. A potem się potykam. Przy okazji łapię się wszystkiego, co jest pod ręką i łamią się serca, hukiem rzucone o podłogę, pękają jak ze szkła. Trzeba posprzątać. Moje leży tam nadal, kaleczę się o milion małych kawałków tego co zostało. Ostre krawędzie wbijają się w mój mózg. Kiedy koniec, kiedy koniec, nie umiem sprzątać. Nie umiem żyć. Nie umiem nic.

niedziela, 27 września 2015

Oto ja, krwawiąca rana

Cześć, to ja, bez żadnej maski. Stoję naga, więc możesz dokładnie zobaczyć moje zgniłe wnętrze. Czuć ten zapach zawsze, tylko nigdy nie wiesz, że to ode mnie. 
To ja, arcysuka. 
Ja, najgorsze co może cię spotkać. Uśmiechasz się na mój widok, chodź, pomyślę jak zniszczyć i twoje życie. To nie może być takie trudne. 

Śpię niespokojnie. Dziwne sny, których nie pamiętam. Wiem, kto mi się śnił. Nie mogło być inaczej. Ze snu wyrywa mnie dźwięk smsa, skuteczniej niż jakikolwiek budzik. Rzucam się na telefon z bijącym sercem. I płaczę. Znów płaczę. Później spoglądam w lustro. Widzę ten wielki wyrzut sumienia z opuchniętymi oczami. Bez rozmazanego makijażu wygląda to może odrobinę mniej żałośnie. Wystające kości, bo przecież trochę schudłam. Włosy w nieładzie. Czuję się jeszcze chudsza, jeszcze niższa. Chcę zniknąć. I może to zrobię, może powinnam. Wrócić z podkulonym ogonem skąd przyszłam. Zgnić tam w swoim smrodzie. Lub zniknąć całkiem. Na zawsze.

Cześć, to ja. Obiecuję, że nigdy mnie nie zapomnisz. Wezmę do ust najlepsze i najgorsze, przeżuję i splunę ci w twarz. 
To ja, człowiek bez serca.
Ja, której miłości trzeba się brzydzić. Ja, którą trzeba nienawidzić. Ciesz się, jeśli mnie nie znasz. Otworzę wszystkie twoje drzwi na oścież, wyrwę serce, ale w tak czuły sposób, że będzie ci się podobać. Dopóki nie zrozumiesz co się stało.

Nie potrafię nic przełknąć. Zmuszam się kolejny raz. Płaczę. Czytam smsy po milion razy. Płaczę nad swoim losem. Nad wszystkimi złamanymi sercami. Płaczę nad tą cudowną osobą, która powinna skręcić mi kark. Zrzucić z balkonu. Połamać wszystkie kości.

Cześć, to ja, chodzące zero, które zburzy twój bezpieczny świat.
To ja, szmata roku.
Ja, która zgnije w piekle już za życia. Ja, która jest ogniskiem, przy którym spalają się naiwne ćmy. Chodź, zatańcz ze mną, pokaże ci czym jest raj. A później ci to zabiorę.

Nie mogę się ruszyć, oddychać. Jest mi zimno. Jest mi gorąco. Słabo. Nie mogę na siebie patrzeć, jak mam pokazać się innym... Zwolnię się i wyjadę. Ucieknę jak tchórz. Na Kubę, a co. Nigdy nie wrócę, bo mnie tam zamordują. Okradną. Zgwałcą. To i tak będzie za mało. Wezmę wypłatę i się zachleję. Będę jeść tabletki i popijać je alkoholem. Umrę jak tchórz, bo nie potrafię znieść rzeczywistości. Rzygam mentalnie do swojego wnętrza. Wdech, wydech. Spokojnie, miarowo. Żyję. Kurwa mać, żyję. Jak dobrze jest żyć. Jak dobrze jest oddychać, mimo zgnilizny w płucach. Żyję. Będę umierać codziennie na nowo, ale żyję. I będę żyć. Muszę. Z tym, co się stało. Co mnie zabija. Co już tyle zabiło.

Cześć, to ja, najpiękniejszy koszmar jaki możesz mieć.
To ja, ironia losu.
Ja, chodząca ambiwalencja. Ja, przeklęta od urodzenia.

Będę żebrać, choć nie powinnam. Będę padać na kolana, choć powinnam zniknąć. Potem wstanę, złamana, obolała, z winą wypisaną na twarzy i może zrozumiem choć jedną rzecz. To nie będzie tego warte. Ale może wtedy znajdzie się jedyny plus tej chorej sytuacji. Proszę, przepraszam, dziękuję. Cienkie jak babie lato, nitki nadziei zaplatają pętle wokół mojej szyi. Przetrwać. Przeczekać. I może... Pracować.


Przede mną najgorszy tydzień w życiu. Przede mną kolejna jesień z pękniętym sercem, z wyrzutami sumienia, z cudzym bólem i rozczarowaniem. Otwierają się kolejne drzwi. Układanka nabiera kształtu. Wszystko teraz, przed listopadem. Wszystko na jesień. I TERAZ, POWIEDZIEĆ SOBIE, TO CO ZAWSZE. NIC NIE DZIEJE SIĘ BEZ PRZYCZYNY. ACH, BANAŁY NAD BANAŁAMI.

(blokuję komentarze, nie chce żadnych wiadomości z pytaniami. i tak nie odpiszę. nie chcę pocieszania, współczucia, atakowania. nie wiem kiedy wrócę. nie napiszę szybko, albo będę pisać codziennie.)

niedziela, 13 września 2015

Kocham kino

-Jakbym wiedziała ile nie byłaś w kinie to byśmy wcześniej poszły! - stwierdziła Frida, gdy powiedziałam ile to już lat minęło.
Szczerze mówiąc, sama się nieco zdziwiłam, że to aż tyle czasu... Nie byłam w kinie wystarczająco długo, żeby zapomnieć jak bardzo to lubię. I pewnie dlatego nie było to dla mnie takie ważne, żeby mówić ile czasu upłynęło i uświadomić sobie, że chcę iść do kina. Idziemy poczytać do parku? Jasne. Chcesz pogłaskać kozy? Pewnie! Może za tydzień pójdziemy do nowego zoo? Oczywiście! Chcesz gdzieś iść? Nie wiem.
Kino nie przyszło mi do głowy nawet raz. Bo przecież praktycznie co wieczór mamy swoje małe kino, gdy rozkładamy się pod kołderką, z ciepłą herbatą w ręce. Gdy wykorzystuję okazję by się wcisnąć pod ramię, bo już powszechnie wiadomo, że straszny tulak ze mnie. A jeśli oglądamy horror to MUSZĘ siedzieć w środku i to już też nikogo nie dziwi. Wygodnie, ciepło, blisko domu. Kto by pomyślał o kinie?
Frida, oczywiście. Gdy miałyśmy mieć wieczór dla siebie, a jakoś chciało się wyjść, bo weekend przecież, aż szkoda marnować czas na kolejny wieczór w domu. Może pójdziemy do kina?

Gdy dotarłyśmy na miejsce, oczarowana klimatem stuletniego kina, zaczęłam wymieniać wszystkie kina studyjne, w których byłam, jak często chodziłam do kina, gdy studiowałam i... jak dawno to było. Ciepły wiatr, owiewał moją twarz, gdy wyszłam zapalić, bo... jakoś tak mi się zachciało. Podekscytowana jak dziecko, które idzie do kina pierwszy raz. I to na film, którego sam tytuł jest dla mnie tak piękny, że się wzruszam na samą myśl. Ale nie o filmie...
Usiadłam w miękkim fotelu, stwierdzając, że miejsca są idealne (dopóki nie usiadł przede mną facet, z podłużną głową, która mi zasłaniała część ekranu). Światła przygasły, zaczęły się reklamy i praktycznie przy każdy trailerze mówiłyśmy, że to może być dobry film i trzeba go obejrzeć. Rozmawiałyśmy szeptem, jak reszta osób, a ja czułam rosnącą ekscytację. Uwielbiam ten moment, gdy jeszcze wszyscy rozmawiają, ale nie za głośno, jeszcze reklamy, jeszcze trochę jasno, ale za chwilę wszystko się zmieni i wszyscy razem, choć każdy z osobna, przeniesiemy się do innego świata.
Światła gasną, a ja uśmiecham się do siebie. Z głośników wydobywa się piękna muzyka. Pierwsza fala kolorów zalewa moje oczy. Wszyscy milkną. Posłuszni wobec kina, tak jak nie byliby w stanie usłuchać żadnego człowieka. Pierwsza scena, muzyka operowa. Kuba. Z Fridą wymieniamy spojrzenia. Moja Kuba. Uśmiecham się jeszcze bardziej. Muzyka przepływa przeze mnie, jakby była częścią mojego ciała. Chłonę każdą nutę, każdy kolor, każde ujęcie. Rozsypane płatki róż, które opadają w zwolnionym tempie. Znów się uśmiecham. A może wcale nie przestałam? Wchodzę w filmowy świat i tylko czasem powstrzymuje się od komentowania tego, co widzę. Bo przecież zawsze tak robimy, wymieniamy się myślami, oglądając coś razem. I znów uśmiechamy się do siebie, gdy na ekranie pojawia się słoń. Bo tak jak jestem tulakiem, tak uwielbiam słonie. Dlatego, gdy później zabijają tego słonia, w oczach pojawiają mi się łzy. I nie mogę się już wcisnąć pod fridowe ramię. Odległość jaka nas dzieli, wydaje mi się nie do pokonania. Zastanawiam się ilu ludzi, którzy byli z nami na sali, zapłakało cicho, ilu z nich otarło łzę. Płaczę drugi raz. Wzdycham, gdy padają słowa "wiesz jak to jest, kochać kogoś ze świadomością, że nigdy go nie dotkniesz?". Wiem, odpowiadam w sobie. Wiem, odpowiada postać z ekranu.
Trochę się wiercę, trochę mi nie wygodnie, trochę się dłuży. Ale patrzę ze smutkiem na napisy końcowe, mrużę zapłakane oczy, gdy zapalają się światła. Już? Niech ta magia trwa jeszcze trochę. Nieważne, że niewygodnie, że chce się spać, a jeszcze długa droga przed nami. Wychodzę, spoglądając raz jeszcze na salę. I już wiem, że na pewno tam wrócę. Ba, wiedziałam to od początku.
Zabieram trochę magii tego kina ze sobą, by pielęgnować to wspomnienie, to uczucie. Zabieram i przelewam na poznańskie ulice i budynki, zachwycając się ich pięknem.

Kolejny raz, gdy wracamy, patrzę z uśmiechem na miasto, które jeszcze tak słabo znam. Patrzę, jak odkrywa przede mną kolejne tajemnice. I znów mówię, że lubię tu mieszkać.

sobota, 12 września 2015

Blame all your life on me

Obwiń mnie za cały syf, który cię spotkał. Wykrzycz to. Powiedz jak ci źle. To darmowe. 
Obwiń mnie za swoje zgorzknienie. Kryzys związku. Niską emeryturę. Kolejne dziecko. 
Obwiń za brak pomocy. Głuche telefony. Oszustów. Choroby. I śmierć.
Obwiń mnie. Nie masz nic lepszego do roboty. Nasraj mi na głowę i obwiń mnie.

Obiecuję, że poczujesz się lepiej, gdy po drugiej stronie usłyszysz tylko ciszę. 
Obwiń mnie. Będzie ci lepiej. Przekieruj swoją złość, swój ból, rozżalenie, rezygnację. Biorę to wszystko na siebie. Zobaczysz, będzie lepiej.
To takie proste. Nie musisz krzyczeć jeśli nie chcesz. Po prostu to powiedz. Nie będzie konsekwencji, obiecuję. Może ja uniosę głos, a wtedy opowiesz wszystko bliskim. Obwinisz mnie. Za ich czyny. Przeniesiesz złość z nich na mnie. To ja będę zła i niedobra i chujawarta. 
Widzisz? Działa, prawda? Jest ci lepiej.


***
Zrób przerwę, by powiedzieć co o mnie myślisz. Przecież tego pragnę. Czekam aż nazwiesz moje życie pustym. Bo tylko twój sposób życia jest tym właściwym. Wszyscy inni to idioci. Powiedz to. Czekam na słowo, może dwa. Pustka. Jałowość. Dodaj, żem młoda i głupia i zmienię zdanie. Powiedz to, dobra chrześcijanko, że lepiej żyć w grzechu niż we dwoje w małżeństwie. Powiedz, że to dziwne, głupie i nienormalne. Wróć do swojej niepoprawnej polszczyzny i naucz mnie myśleć prawidłowo. Doceń to, co masz, patrząc jak ja nie mam nic. Czujesz się lepiej, prawda? Nie dziękuj.
***

Obwiń mnie za swoje niepowodzenia. Złamane serce. Rozczarowanie. Smutek.
Obwiń za to, że pojawiłam się nie w porę. Za zamieszanie. Skrajne emocje.
Obwiń za to, że oddycham, jestem i żyję.

A później podziękuj, że masz kogo obwiniać.
Spójrz na to w ten sposób, zamień złość na wdzięczność. Nie potrafisz tego zrobić, prawda? Malutki, ograniczony człowieku, który nie radzi sobie ze swoim życiem. Obwiń mnie i za to. Co za różnica?

Obwiń za to, że się odzywam. Że ośmielam się komentować. Proszę, obwiń mnie. Czekam na to codziennie. Nie zawodzę się.
Obwiń mnie za swoje gówniane życie.
Obwiń mnie.
Obwiń.


sobota, 29 sierpnia 2015

Supergirls don't cry

Dzisiaj wyrzucam siebie w każdy możliwy sposób - piorąc, gotując, jedząc ogromne ilości tego co zrobiłam, płacząc, czytając wirtualne słowa tego, którego już nie ma, czytając jego słowa na papierze, pisząc swoje własne, kolorując... Zastanawiam się ciągle, ciągle się waham czy nie skoczyć po wino. Czy nie kupić znowu fajek, choć nie palę od naszego nowego roku. Czy nie poniszczyć sobie gardła papierosowym dymem, czego będę żałować w poniedziałek w pracy, gdy tak ciężko będzie się mówiło, a przecież nic innego tam nie robię. Ale to nieważne. Istotne jest to, że wyrzucam siebie. W końcu.
Od dwóch tygodni chodzę i warczę i marudzę jakbym miała wiecznego pms-a. Warczę i marudzę, ale tak naprawdę hamuje łzy. I dlatego się wkurwiam, bo próbuję udać, że nic się nie dzieje, że wcale nie chce mi się płakać z byle powodu. Przecież supergirls don't cry.

Tą piosenkę słyszę co najmniej 3 razy dziennie, gdy jestem w pracy. Codziennie. Zawsze nuciłam ją sobie w przerwach między telefonami. A dopiero parę dni temu uzmysłowiłam sobie na nowo, jak bardzo prawdziwa jest. Poczułam delikatne ukłucie, ale szybko o nim zapomniałam. Pomyślałam o Fridzie. Supergirls don't cry. Jej powstrzymywanie łez na Incubusie. Supergirls don'r cry. Robienie z siebie pajaca, jak to mówi. Supergirls don't cry. Gdy nie mówi jak sama o siebie się boi. Supergirls don't cry. Dlatego i ja nie mówię, jak się o nią boję. Staram się nie dopuszczać do siebie złych myśli, bo... nie wyobrażam sobie i że i jej mogłoby w moim życiu zabraknąć. Ta myśl jest nie do zniesienia. I dlatego reaguję krzykiem, gdy na moje przecież nie masz teraz żadnych problemów, mówi że wcale, tylko może umrzeć.
Gdy znów słyszę ta piosenka wydobywa się z głośników, ukłucie jest silniejsze. Idiotko, to też o tobie. Bo nie chcę znowu płakać. Bo pozwalam sobie tylko na pojedyncze zły tuż przed snem lub zaraz po przebudzeniu. Bo wzruszają mnie rozmowy z ludźmi w pracy, do tego stopnia, że szklą mi się oczy. I nieraz tak samo mocno wkurwiają. Supergirl's don't cry. Bo dwa tygodnie temu poryczałam się jak głupia, jak dziecko, zanosiłam się płaczem, nie mogłam się uspokoić, paliłam papierosa za papierosem. I zaczęłam warczeć. Na chwilę. Ale w chwili załamania wkradła się tęsknota. Gdy zobaczyłam podobną, jak mi się wydawało, twarz uświadomiłam sobie istnienie tej tęsknoty. Kilka dni mi zajęło, aby ją nazwać. Nazwać i o niej powiedzieć. Wysyłałam maila ze strachem. Bo wiem, że to może być niewygodne, peszące nawet. Gdy przyszła odpowiedź, byłam już w pracy. Supergirls don't cry. Nie byłam w stanie odpowiedzieć. Nie mogłam skupić się na pracy. Łzy w oczach w tym nie przeszkadzają. Ale w ogóle skąd taka reakcja, o co mi chodzi? Mam wkruwa na facetów. No tak, więc każdy mnie wkurwia. Każde słowo wkurwia bardziej niż powinno. Parę wysłanych słów, odpowiedź, która poruszyła moim sumieniem. Złagodniałam. Choć nie do końca. Otulona nowymi dźwiękami, odwiedzając stare miejsca, zostałam troszkę zmuszona by wsłuchać się w słowa. Które okazały się tym, czego mi brakowało. Melodia, która się zapętliła aż za bardzo. Wysłałam ją także, choć o tym już nie mówiłam. Bo być może sugeruje za dużo? Dlatego też, tak bardzo irytowałam się na brak odpowiedzi. I ciągle przecież robię do tego aluzje. Gdy poczwarki chodzą po moim brzuchu, rozumiejąc, że prawdopodobnie nigdy nie będzie im dane zmienić się w motyle. Chodzę, wkurwiam się, jęczę, marudzę i niepłaczę. Bo są niepotrzebne, niechciane i komplikują wszystko. Gdy znów pojawiły się w złym momencie, nie w ten czas...

A dzisiaj wracają stare tęsknoty. Ile w nich nowych? Ile tych potencjalnych?

Warczę, bo nie chcę płakać. Bo się boję, że znów nie zdążę spojrzeć w czyjeś oczy. Bo się boję, że zdążę to zrobić. Bo się boję, że znów stracę tak bliską osobę. Bo się boję, że wtedy nie pohamuję łez. A przecież... supergirls don't cry.

niedziela, 16 sierpnia 2015

Całkiem nowy rok!

Wszyscy, którzy widzieli film Lejdis, wiedzą, że bohaterki świętowały Sylwestra w sierpniu. Idąc tym śladem stwierdziliśmy A CZEMU NIE! W końcu kto nam zabroni witać nowy rok właśnie teraz? Czemu rok nie może trwać od sierpnia do sierpnia? Żeby było śmieszniej postanowiliśmy, że impreza będzie przebierana - za postacie filmowe. Od razu wiedziałam, że przebiorę się za... Helgę. Ale im bliżej imprezy, tym bardziej zdawałam sobie sprawę, że ciężko będzie skombinować helgową kieckę. No i kurde, skoro jestem do niej podobna to co to będzie za przebranie? Parę dni przed imprezą rozmyślałam nad zmianą koncepcji i wtedy Frida dostała olśnienia - przebierzemy cię za Carrie! Od razu zakochałam się w tym pomyśle i nie chciałam już nic innego. Oczywiście, nie zauważyłyśmy od razu takich problemów jak: skąd weźmiemy SZTUCZNĄ KREW, jak to coś wylejemy na moje włosy żeby ich nie zniszczyć i nie pofarbować na dłużej niż jeden dzień? Ale to było nieważne, chciałam być Carrie i koniec.
W piątek, czyli dzień przed Sylwestrem wyruszyłyśmy na zakupy. I wiecie co? Znów wygrałyśmy życie! Znalazłyśmy idealną sukienkę (trochę za dużą i w cholerę ciężką), znalazłyśmy przebranie dla Fridy, farby do ciała, nawet balony i zieloną perukę! Wszystkie panie w sklepach miały ubaw widząc nasze zakupy lub słysząc pytania o... krew. Zastanawiacie się jak rozwiązałyśmy ten problem? Tutaj wygrana tylko w połowie. Cały czas myśląc o włosach postanowiłyśmy użyć soku pomidorowego. Ale w międzyczasie Frida wymyśliła, że jakieś mi doczepimy i chlapniemy lakierem do paznokci. Znalazłyśmy opaski, które udają warkocze. Kupiłyśmy zwykłą plastikową opaskę. Wystarczyło rozwalić warkocze, przykleić sztuczne włosy no opaski i gotowe! I w tym momencie mogłyśmy zmienić koncepcję z sokiem pomidorowym... Uparłyśmy się na soki niepotrzebnie. Bo jeszcze myślałyśmy nad innymi, bo kurde, upał i sok pomidorowy...? Ale nie, bierzemy i koniec. Mamy już nauczkę, trudno.
W sobotę od rana ruszyły przygotowania. Chłopaki pojechali na strzelankę (widzicie to? widzicie? co robił mąż jeden z bohaterek Lejdis? udawał rzymianina i napieprzał mieczem w lesie przez trzy dni), bo to nie jest prawdziwy sylwester (widzicie to znowu? pieprzeni rzymianie, jakże bliski jest koniec waszego imperium!), a ja walczyłam z klejeniem włosów, podczas gdy Frida ściągała muzykę (której nie słuchaliśmy, bo była jebana burza!). Wkurzałam się na te włosy, na Rzymian i na parę innych rzeczy. Wszystko wskazywało na to, że będę prawdziwie wkurwioną Carrie. Ale niszczenie sukienki okazało się cholernie zabawne, więc nerw mi przeszedł. Wywiesiłam sukienkę na balkonie żeby szybciej wyschła. Fridzie zachciało się dorzucić koloru i zaczęła ją jeszcze mazać pastelami. Musiałyśmy powycierać miąższ, który został na sukience (a później i tak wszędzie gubiłam zasuszony sok, co wyglądało jak skórki od pomidorów). Przypomniało mi się, że przecież mam czerwoną farbę! Eureka! Mogłyśmy kupić jakąś farbę i od razu użyć jej zamiast pieprzonego soku, brawo my! Wyglądamy jakbyśmy chciały wrobić kogoś w morderstwo! Brudząc sukienkę "krwią" na balkonie, do tego ja z makijażem zrobionym żeby wyglądał na rozmazany... Cóż.
W ogóle byłam świetną Carrie, ponoć nawet straszną. I te moje udawane moce, które zadziałały... Jak pisałam, była burza... Ktoś powiedział o zamknięciu okna, więc jako Carrie z telekinetycznymi zdolnościami machnęłam ręką udając, że tym gestem zamknę okno. I wiecie co? OKNO SIĘ ZAMKNĘŁO! Nie, to nie żarty. Był krzyk, pisk i wielkie ojaaa, a później kazali mi iść do siebie. Oczywiście zrobił się tylko przeciąg, ale wyczucie czasu było idealne! Sama się przestraszyłam! Ogólnie wszyscy polecieli w kulki i tylko ja byłam przebrana za Carrie, Frida za Beetlejuica, W. za Bruce'a Willisa ze Szklanej pułapki, a August za Edwarda Nortona z American history X. I nikt nie czuł klimatu Sylwestra, a przecież były nawet balony z napisem NOWY ROK itp.! Fakt, nie mieliśmy szampana, ale kurde... Dla mnie to był prawdziwy Sylwester, prawdziwe zakończenie roku. I rozpoczęcie kolejnego. Pierwszego. Wspólnego. Tutaj, z nimi. Większość nie doczekała do północy. Wyszli wcześniej lub po prostu padli ze zmęczenia (och, biedni Rzymianie!). Po północy zostałyśmy same, bo W. spał u mnie. Dopiłyśmy piwo i ziewając stwierdziłyśmy, że też trzeba iść spać. Było śmiesznie, ale nie tak miał wyglądać mój Sylwester. Rzeczy przeważnie wyglądają inaczej niż byśmy tego chcieli, więc czemu z tym miałoby tak nie być? Nie bójcie się, nie wracałam w takim stroju do siebie. Wcześniej August miał ochotę przymierzyć moją suknię, a ja z chęcią się jej pozbyłam. Włosy także oddałam. Więc wracałam tylko z pomalowaną twarzą. Obudziłam W., który nie wiedząc co się dzieje wymamrotał już ci robię, miejsce, już... Uświadomiłam go, że już po imprezie, wszyscy poszli i może już iść do siebie. Tak się zakończył stary i zaczął nowy rok.

Rok od sierpnia do sierpnia, składał się z tęsknot, nowych rzeczy, pierwszych razów, wielkiego szczęścia po wielkim smutku. Koniec tego roku uświadomił mi całkiem nowe tęsknoty. Jeszcze nie wiem co z nimi zrobić.
Emocje, dobre i złe przeplatają się za mocno, zbyt szybko. Unoszę się i upadam.
Złość, radość, tęsknota.
Tęsknota...

piątek, 7 sierpnia 2015

I'm so happy!

Co to był za dzień! Niby zwyczajny, niepozorny dzień. Miło spędzony jak inne, gdy się czytało książki w parku lub w innym jadło się śniadanie. Takie zwykłe dni podczas, których uśmiech nie schodzi z twarzy, bo babskie plotki przy robieniu pizzy na to nie pozwalają. Dzień upalny, ale nawet to aż tak nie przeszkadzało. Szybki obiad w postaci kebaba zjedzonego w parku, bo trzeba było skryć się w cieniu. Marzenie o zimnym piwie w oczekiwaniu na koncert. Bo wybrałyśmy się z Fridą na koncert JÓGI – dwóch młodych, utalentowanych chłopaków. Stwierdziłyśmy, że możemy pójść trochę wcześniej i wypić jeszcze piwo nad Wartą.

Gdy tylko zasiadłyśmy nad rzeką, oczywiście w cieniu, wypiłyśmy parę łyków piwa, podeszło do nas dwóch kolesi. Zbieramy kasę na bilet, bo wracamy z Woodstocku i utknęliśmy w Poznaniu! Nie mogłyśmy powstrzymać się od śmiechu, bo, cóż, trochę im się ta podróż przeciągnęła. Ale znalazły się jakieś drobne. Byli tak wdzięczni, że chcieli zrobić nam masaż stóp. Na szczęście fridowe mam męża rozwiązuje takie problemy. Gdy odeszli, stwierdziłyśmy, że jednak mamy za dużo piwo i nie zdążymy tego wypić do koncertu. Zawołałyśmy ich z powrotem i oddałyśmy jedno piwo. Jak już dostali browara to postanowili dotrzymać nam towarzystwa. Na szczęście nie na długo. I nie zrozumcie mnie źle, byli sympatyczni, totalnie rozjebani, ale na dłuższą metę to pewnie męczy. Odnaleźli swojego zaginionego kumpla i poszli, zostawiając numer telefonu. Tak na wszelki wypadek, jakby się coś działo – mamy dzwonić! Przez cały czas, latały koło nas osy – no tak, słodkie piwo i jakoś niefortunnie usiadłyśmy koło śmietnika. Wiedziałam, że nie mogę się odganiać, ale ciężko tego nie robić jak takie małe gówno lata koło ryja! Frida zaczęła swój wykład o osach i o tym jak lubią alkohol i że tak naprawdę nie chcą mi nic zrobić tylko chcą się napić mojego piwa. I tak zrobiłyśmy imprezę os… Do reklamówki wrzuciłyśmy puste puszki, wylałyśmy tam trochę piwa, a osy aż zacierały nóżki z radości. I już nie próbowałam się odganiać, gdy jedna z nich, usiadła na mojej puszce i spijała piwo, kręcąc przy tym dupką. I tak zostałam pijącą z osami. Bo to jednak całkiem spoko ziomki są! Tylko lubią się czasem najebać.

Cudem znalazłyśmy jakieś miejsca na koncercie, dosyć kiepskie, więc marudziłam. Frida postanowiła kolejny raz uratować świat i upolowała dwa leżaki, dzięki czemu mogłyśmy przenieść się bliżej sceny, no i było nam wygodniej. Chłopaki z JÓGI grali świetnie. Po którymś kawałku zapytali jak się bawimy- wszyscy zaczęli klaskać, a ja krzyknęłam, że zajebiście. Frida zastanawiała się czy nie wyszła na sukę po tym jak jeden z chłopaków życzył nam miłego piątku, a ta poprawiła go na czwartek. Wyszło zabawnie, oczywiście, ale cóż, trzeba przecież przeżywać, że się jest suką! Gdy skończyli grać, brawa nie ustępowały. Frida zaczęła krzyczeć, że mają zagrać jeszcze jeden kawałek, ja do niej dołączyłam, później krzyczało już to o wiele więcej osób. Wrócili więc na scenę, trochę zaskoczeni i zawstydzeni. Przyznali, że nie byli na to przygotowani, więc my, publiczność, mamy wybrać jeden kawałek, z tych które grali. Ostatecznie zagrali dwa! W trakcie ostatniego zgarnęłam (ponoć) spojrzenie nr 1 od pewnego przystojniaka. Nie powiem, że bym się nie podjarała. Chociaż później bardziej bawiła mnie zazdrość Fridy.
-Przecież masz męża!
-No i co?! I tak chce się zgarniać same jedynki!
Cóż, kobieca próżność! Ostatni kawałek dobiegł końca. Wokalista podziękował za miły wieczór, więc musiałam wydrzeć ryja, że my również. Gdy mówił, że ma nadzieję, że jeszcze tutaj zagrają to Frida krzyknęła, że my też. Wtedy już w ogóle się zawstydzili, co było urocze. Zostałyśmy na jeszcze jedno piwo, żeby obczaić przystojniaka od spojrzenia, ale chwilowej obserwacji, stwierdziłyśmy, że nie jest wart tych ośmiu złotych wydanych na piwo. Nie, nie okazał się nagle brzydki!
Wracałyśmy do domu, zastanawiając się jak skończyła się impreza os. I płakałyśmy ze śmiechu wyobrażając sobie osy tańczące disco. Więc i my zaczęłyśmy tańczyć, nie zważając na ludzi. Zresztą, jakbyśmy na to patrzyły to nie przytulałybyśmy się do drzewa! Co było bardzo przyjemne i mogłabym tam zostać całą noc. W sumie, w ogóle nie chciało mi się wracać. Była taka fajna noc, że aż się chciało coś jeszcze porobić. Pewnie dlatego zrezygnowałyśmy z tramwaju i poszłyśmy trochę naokoło, posiedziałyśmy chwilę mocząc nogi w fontannie i naszła nas ochota na kolejnego kebaba – tego najlepszego, bo przecież to zwieńczenie nocnego powrotu do domu i delikatne przedłużenie nocy, gdy na drugi dzień trzeba iść do pracy. Okazało się, że nie można płacić kartą, a nie miałyśmy już przy sobie gotówki, więc zasmucone wyruszyłyśmy w dalszą podróż. Ostatecznie stwierdziłyśmy, że wyszło nam to na dobre, bo przecież nawet głodne nie byłyśmy…
Wpadłyśmy do mieszkania tanecznym krokiem, a zdziwiony W. patrzył na nas i pewnie się zastanawiał jak bardzo przesadziłyśmy z alkoholem.

To był dobry dzień. Kolejny, podczas którego powtarzałam jak bardzo lubię tu mieszkać. Kolejny, gdy uśmiech nie schodził z twarzy, a nawet jak z niej znikał to zostawał w środku. Zwyczajne dni, podczas których nie dzieje się nic i dzieje się wszystko. Kolejny, w którym do głowy przychodzą nowe, dziwne pomysły. Gdy żal wracać, bo przecież mamy swoje teledyski do zrealizowania. Gdy chce się więcej, bardziej, wbrew rozsądkowi. Gdy przybija się piątki, obcym ludziom mijanym na ulicy. Gdy śpiewa się z żulami i przytula kolejne drzewa. Gdy upija się osy i można delektować się trawą pod bosymi stopami. Nawet w mieście to wystarcza. I komplement od wstawionego pana wydaje się być najwspanialszym na świecie. Taki to był dzień. Wieczór.


Kocham tu mieszkać! No dobra, gdyby nie wy, to pewnie nie byłoby tak fajnie…

środa, 22 lipca 2015

Nominacje robię hurtowo, czyli LBA i Nominacja Dobrych Myśli w jednym poście

Jako, że w końcu dopadł mnie słynny Liebster, muszę się z tym zmierzyć. Za nominację dziękuję Jellyfish i przepraszam, że dopiero teraz się za to biorę. Zacznę od LBA, ponieważ ta nominacja była pierwsza. A pytania ciekawe, więc szkoda to znowu odkładać. Zaczynam!

1. Ulubiona postać książkowa/serialowa/filmowa i dlaczego akurat ona? 
Ciężko wybrać jedną postać, ale jak zobaczyłam "serialowa" to od razu pomyślałam DOCTOR WHO! Chyba najbardziej pokochałam 10. Tak, zdecydowanie uwielbiam Doctora. Dlaczego? Jeny, jeśli ktoś nie wie dlaczego się kocha Doctora to znaczy, że nie oglądał serialu - już, już, do oglądania!

2. Ulubiona piosenka ostatnimi czasy? 
Ostatnimi czasy cierpię na brak ulubionych piosenek. Ale bardzo wkręciło mi się to: 


oraz odnalezione po całej wieczności, podczas składania playlisty na parapetówę to:


3. Książka, która zmieniła Twoje spojrzenie na świat i w jaki sposób to zrobiła?
Biegnąca z wilkami. Zdecydowanie. Może nie zmieniła jakoś bardzo mojego spojrzenia na świat. Ale na kobiecość. Na siebie jako kobietę. Stała się moją biblią i twierdzę, że każda kobieta powinna ją przeczytać. Choć, jak się okazuje, nie każdej się podoba (jakiż to był dla mnie szok!). 

4. Najbardziej nielubiana książka? 
Pamiętam, że w dzieciństwie najbardziej nie lubiłam "Ten Obcy". Może za bardzo jej nie rozumiałam, nie wiem. Obiecałam sobie, że kiedyś do niej wrócę. Teraz... Chyba Regina. To znaczy "Jesteś cudem" Reginy Brett, o czym napisałam całego posta zresztą.

5. Najgorszy film jaki obejrzałaś? 
Powiedziałabym, że "Wściekłe pięści węża", ale nie dałam rady obejrzeć nawet połowy, nie na trzeźwo. Widziałam wiele gniotów. Nie pamiętam tytułów. Za to pamiętam jeden - Sucker Punch. To było na randce... Tak, skończyło się na pierwszej. Na szczęście.

6. Największe marzenie? 
Kuba! Zdecydowanie. Polecieć kiedyś na Kubę, może zostać na dłużej. W międzyczasie może wydać w końcu tomik swoich wierszy.

7. Co cię napędza do działania?
Sukcesy. Jeśli coś mi wyjdzie to coś innego na pewno też. Jeśli zrobię jedno to i z drugim sobie poradzę. Jeśli przeżyję chodzenie na boso i wbite szkło w stopę w drodze na rozmowę kwalifikacyjną to i na boso do domu wrócę. Jeśli przejdę 5km to 10 dam radę. 

8. Jaką "sławną personę" chciałabyś poznać i dlaczego? 
Teraz wszystkich zaskoczę i powiem... BRANDON! Kocham Brandona, ale pewnie nie wydusiłabym przy nim słowa. Chętnie pogadałabym sobie z Kasią Nosowską (jaki miałam ból dupy, gdy Królik opowiadał, że z nią rozmawiał i jeszcze dostał przytulaska!), bo wydaje się być strasznie ciepłą osobą i cholernie inteligentną. Tak to chyba nie mam parcia na poznawanie sławnych osób. 

To by było na tyle. Do LBA nie nominuję nikogo, bo jestem leniuszkiem i nie chce mi się wymyślać pytań. Poza tym, to nigdy nie umiera, więc pewnie dopadnie Was wszystkich z milion razy!
Czas na Nominację Dobrych Myśli, która przyszła, jak zwykle, od Asika. Należy przywołać jakieś dobre wspomnienie, które zawsze poprawia nam nastrój, które powoduje ciepło na sercu i to, że uśmiech sam się ciśnie na usta. Każdy takie ma, prawda? Ostatnio pisałam wspomnienia z jednego lata, teraz przychodzą mi do głowy wydarzenia z nie tak dalekiej przeszłości. Cóż, zobaczmy co z tego wyjdzie.

Pierwsza dobra myśl:
Znów nie przychodzi mi do głowy nic innego jak Brandon! No nic na to nie poradzę. Relację z koncertu zdawałam na blogu, całkiem niedawno, ale... Cóż, na myśl o koncercie Incubusa zawsze będę się uśmiechać. Nie zapomnę mojej ekscytacji, całej tej wyprawy do Warszawy w ogóle. Jaranie się klatą Brandona i gdy prawie umarłam jak zaśpiewał fragment Come as you are, które mam przecież wydziarane (z drobnym błędem jak się okazało, ale cóż). O wszystkim pisałam całkiem niedawno, więc nie będę tego znowu robić.

Druga dobra myśl:
Spotkanie z Fridą. Nasze pierwsze spotkanie w miejscu, gdzie oddycha się inaczej. Picie na jej bagnach. Tak, to też zawsze będzie przywoływać ciepło. Przegadana cała noc. Te jej niesamowite oczy. Ciepło jej ciała. Pierwsze spotkanie, od którego wszystko się zaczęło. Dzięki któremu mieszkam teraz w Poznaniu. Spotkanie dwóch kobiet połączonych przez los. Geez, aż się wzruszam jak o tym myślę, cholera no! Mimo wszystko, spotkanie przepełnione śmiechem. Dwóch, praktycznie obcych sobie kobiet. Gdy mury powoli padały i nie trzeba było się krępować.

Trzecia dobra myśl:
Najświeższa. Spacer nad Rusałką. Momenty, w których śmiałam się jak dziecko. Mimo zmęczenia, podskakiwałam jak dziecko. Wzruszała mnie moja własna radość. Bo od jakiegoś czasu znów umiem się tak naprawdę śmiać. Naprawdę cieszyć z takich głupich rzeczy jak przejeżdżający pode mną pociąg. Mała wyprawa z fridowym mężem, gdy ta bidulka gniła w pracy. Spokojna tafla jeziora, woda która zawsze mnie uspokaja, wycisza. Szum drzew. Też mi się tęskni za moją wiejską zielenią. Tam mogłam się tej zieleni znów nawdychać. Zachwycić się dziwnym żółtym robaczkiem, który usiadł na mojej ręce i w momencie, gdy chciałam go przegonić, zorientować się, że ma niesamowite oczy w kolorze neonowego pomarańczu. Radość, radość, radość. Jak rok temu, gdy z kuzynką śmiałyśmy się jak głupie podczas burzy. Nieważne, że byłyśmy przemoknięte. Nieważne, że ona boi się burzy. Radość dziecka.

I jak to zwykle bywa przy tej nominacji, zalewa mnie cała fala cudownych wspomnień. I znów się wzruszam. Pozostaje mi czekać na kolejną nominację, by podzielić się z Wami innymi, równie wspaniałymi chwilami. Chyba muszę sobie częściej przypominać jak wiele tych dobrych chwil było. Jak wiele razy cieszyłam się jak dziecko. Jak dobrze tak się czuć. Cieszę się, że nie zabiłam tego wewnętrznego dzieciaka. Bo taka radość jest naprawdę piękna. Pięknie się ją przeżywa. I pewnie pięknie się na nią patrzy. Pewnych rzeczy nie umiem oddać w słowach. To jest jedna z nich. Nie potrafię słowami przekazać swojego uśmiechu, łez napływających do oczu i dosłownego skakania z radości. Możecie to sobie wyobrazić, jasne. Ale dopiero jak to zobaczycie, będzie prawdziwe. I może to nieskromne, ale wiem, że potrafię się pięknie cieszyć. Wiem, że to może dawać radość innym, zwłaszcza gdy widzieli mnie smutną, zagubioną, cierpiącą. Czasami to szaleństwo, które płynie z radości mnie krępuje. Stopuje się, choć wiem, że nie powinnam. Więc, gdy już sobie na to pozwalam, gdy ta radość jest tak silna, że nie jestem w stanie tego opanować... Jest pięknie. I mam wrażenie, że wtedy cały świat cieszy się ze mną.
Nominuję, w ramach rewanżu, Jellyfish. Oraz Werę.
(I może kogoś jeszcze, choć już nie tutaj.)

wtorek, 14 lipca 2015

Moje drzwi dziś są zamknięte

Otulam swój mikroskopijny wszechświat czułym spojrzeniem ciemnych oczu. Otulam beznamiętnie. Przedmuchuję chmury za oknem. Wystawiam oczy na deszcz. Zatruwam płuca papierosowym dymem. Zatykam uszy melodią. Kłamię balkonowym uśmiechem i nieszczerym skinieniem głowy. W czarnych literkach mojego telefonu gości prawda tylko w połowie. Wysyłam. Odbieram. Miotam się w słowach. By nie powiedzieć za dużo. By nie powiedzieć za mało. Nie wiem, czego właściwie chcę. Od tego dnia. Od tych wiadomości. Od ciebie.

(Serce wypełnione jakby po brzegi. Wylewa się oczami. Trochę nosem. Resztę puszczę z dymem. W środku dnia szukam gwiazd, przez pogniecione firanki. Szukam miłości na swej dłoni, zastanawiając się jakim cudem to głupie serce tyle pomieści. Byłeś na niej od zawsze. I na zawsze zostaniesz. Przykładam dłoń do serca. Nie czuję cię bardziej.)

Między ciszą, a dźwiękiem przychodzącej wiadomości, umieram sto razy. Nie pamiętam już dlaczego. Nie umiem dzisiaj rozmawiać. Wynurzam nos zza drzwi. Jakbym szła na egzekucję. I chociaż palenie to zabijanie, ten papieros nie będzie wyrokiem. Zasłona milczenia zostanie odsłonięta. Rozdrapane serce wyleci mi z kieszeni. Wszyscy zobaczą.

Wymuszany śmiech i pragnienie powrotu do mojego mikroskopijnego wszechświata. Świadomość, że może lepiej byłoby zostać, odsunąć znów siebie na bok. Cierpki smak piwa złączyłby się z goryczą duszy. Papieros byłby słodszy. Emocje bardziej niepohamowane, a przecież i bez tego, rozpadam się co krok.

Otulam się kołdrą. Słychać już tylko cichy śpiew ptaków, przebijający się przez miejski gwar. Telefon zamilkł bezlitośnie. Nie spodziewałam się niczego innego. Gdy oboje krzyczymy ciszą, zatykając usta poduszką, nie ma nikogo kto przyjdzie. Więcej wyczytasz z mojego milczenia niż z tych zbędnych słów. Chodź, spójrz mi w oczy i zobacz miliony galaktyk toczących wojny w tym brązowym bagnie. Obiecuję, że nie będę zakładać okularów. Pozwól mi spojrzeć w swoje oczy. Poczekam. Nie chcę się spóźnić, rozumiesz przecież. Nie chcę znowu się spóźnić. Chociaż to może nic nie znaczyć.

Idziemy naprzód, by za chwilę się cofnąć. Uciekam w ciszę, kłamię brakiem czasu. Nie mogę się zebrać, nie potrafię opowiedzieć kolejnej historii. Umiesz czytać między wierszami. Historie czasami są krótkie. Gdy wiesz coś, co za bardzo skrywam przed światem, ta cisza mi ciąży. I trudniej będzie spojrzeć ci w oczy. Nie powiem połowy tego, co mogę napisać. Wiesz o tym. Los pewnie znowu wie co robi.

Stanę na balkonie czekając na czarny cień.

Zatopię myśli w kolejnych serialach. Zgubiłam gdzieś list i książkę.

Krzyczę w ironii. Nie słyszysz. Nie masz prawa słyszeć. Spieprzyć coś kolejny raz, byłoby najłatwiej. Kto pierwszy się podda? Kto pierwszy wbije nóż? Chodzimy na krawędzi swoich wszechświatów. Kto kogo popchnie w otchłań? Drży mi serce. Zatkaj mi usta. Zwiąż dłonie. Wyrzuć przez okno i posadź na krawężniku. Wtedy nie ugryzę pierwsza.

Znowu zapominam, że trzeba pić. Wiem jak to się kończy. Daję sobie w twarz, by zebrać się do kupy. Spadam z 10 piętra. Zatrzymuję się pięć centymetrów nad ziemią. Zamykam oczy. Opadam na mokrą ulicę. Patrzę w niebo. Myślę o tym, którego pokochałam. Myślę o tym, którego oczu jeszcze nie znam. Myślę o tym, który pierwszy dzisiaj widział jak się miotam. Myślę o tej, która się o wszystkich martwi. Myślę o kocie, który skradł moje serce. Myślę o kocie, który został w domu. Oddycham.

Uspokajam serce. Żyję. Nie potrzebuję niczego więcej.