niedziela, 27 września 2015

Oto ja, krwawiąca rana

Cześć, to ja, bez żadnej maski. Stoję naga, więc możesz dokładnie zobaczyć moje zgniłe wnętrze. Czuć ten zapach zawsze, tylko nigdy nie wiesz, że to ode mnie. 
To ja, arcysuka. 
Ja, najgorsze co może cię spotkać. Uśmiechasz się na mój widok, chodź, pomyślę jak zniszczyć i twoje życie. To nie może być takie trudne. 

Śpię niespokojnie. Dziwne sny, których nie pamiętam. Wiem, kto mi się śnił. Nie mogło być inaczej. Ze snu wyrywa mnie dźwięk smsa, skuteczniej niż jakikolwiek budzik. Rzucam się na telefon z bijącym sercem. I płaczę. Znów płaczę. Później spoglądam w lustro. Widzę ten wielki wyrzut sumienia z opuchniętymi oczami. Bez rozmazanego makijażu wygląda to może odrobinę mniej żałośnie. Wystające kości, bo przecież trochę schudłam. Włosy w nieładzie. Czuję się jeszcze chudsza, jeszcze niższa. Chcę zniknąć. I może to zrobię, może powinnam. Wrócić z podkulonym ogonem skąd przyszłam. Zgnić tam w swoim smrodzie. Lub zniknąć całkiem. Na zawsze.

Cześć, to ja. Obiecuję, że nigdy mnie nie zapomnisz. Wezmę do ust najlepsze i najgorsze, przeżuję i splunę ci w twarz. 
To ja, człowiek bez serca.
Ja, której miłości trzeba się brzydzić. Ja, którą trzeba nienawidzić. Ciesz się, jeśli mnie nie znasz. Otworzę wszystkie twoje drzwi na oścież, wyrwę serce, ale w tak czuły sposób, że będzie ci się podobać. Dopóki nie zrozumiesz co się stało.

Nie potrafię nic przełknąć. Zmuszam się kolejny raz. Płaczę. Czytam smsy po milion razy. Płaczę nad swoim losem. Nad wszystkimi złamanymi sercami. Płaczę nad tą cudowną osobą, która powinna skręcić mi kark. Zrzucić z balkonu. Połamać wszystkie kości.

Cześć, to ja, chodzące zero, które zburzy twój bezpieczny świat.
To ja, szmata roku.
Ja, która zgnije w piekle już za życia. Ja, która jest ogniskiem, przy którym spalają się naiwne ćmy. Chodź, zatańcz ze mną, pokaże ci czym jest raj. A później ci to zabiorę.

Nie mogę się ruszyć, oddychać. Jest mi zimno. Jest mi gorąco. Słabo. Nie mogę na siebie patrzeć, jak mam pokazać się innym... Zwolnię się i wyjadę. Ucieknę jak tchórz. Na Kubę, a co. Nigdy nie wrócę, bo mnie tam zamordują. Okradną. Zgwałcą. To i tak będzie za mało. Wezmę wypłatę i się zachleję. Będę jeść tabletki i popijać je alkoholem. Umrę jak tchórz, bo nie potrafię znieść rzeczywistości. Rzygam mentalnie do swojego wnętrza. Wdech, wydech. Spokojnie, miarowo. Żyję. Kurwa mać, żyję. Jak dobrze jest żyć. Jak dobrze jest oddychać, mimo zgnilizny w płucach. Żyję. Będę umierać codziennie na nowo, ale żyję. I będę żyć. Muszę. Z tym, co się stało. Co mnie zabija. Co już tyle zabiło.

Cześć, to ja, najpiękniejszy koszmar jaki możesz mieć.
To ja, ironia losu.
Ja, chodząca ambiwalencja. Ja, przeklęta od urodzenia.

Będę żebrać, choć nie powinnam. Będę padać na kolana, choć powinnam zniknąć. Potem wstanę, złamana, obolała, z winą wypisaną na twarzy i może zrozumiem choć jedną rzecz. To nie będzie tego warte. Ale może wtedy znajdzie się jedyny plus tej chorej sytuacji. Proszę, przepraszam, dziękuję. Cienkie jak babie lato, nitki nadziei zaplatają pętle wokół mojej szyi. Przetrwać. Przeczekać. I może... Pracować.


Przede mną najgorszy tydzień w życiu. Przede mną kolejna jesień z pękniętym sercem, z wyrzutami sumienia, z cudzym bólem i rozczarowaniem. Otwierają się kolejne drzwi. Układanka nabiera kształtu. Wszystko teraz, przed listopadem. Wszystko na jesień. I TERAZ, POWIEDZIEĆ SOBIE, TO CO ZAWSZE. NIC NIE DZIEJE SIĘ BEZ PRZYCZYNY. ACH, BANAŁY NAD BANAŁAMI.

(blokuję komentarze, nie chce żadnych wiadomości z pytaniami. i tak nie odpiszę. nie chcę pocieszania, współczucia, atakowania. nie wiem kiedy wrócę. nie napiszę szybko, albo będę pisać codziennie.)