środa, 17 czerwca 2015

Tequila, Brandon i pociągi, czyli babski wypad bez farmera.

Nie sądziłam, że na widok Brandona Boyda wchodzącego na scenę, zareaguję tak emocjonalnie. Wiedziałam, że będę się jarać jak głupia nastolatka, ale to... Byłam w szoku, gdy zaszkliły mi się oczy. Dacie wiarę? Zwyczajnie się poryczałam ze szczęścia! Ale od początku...

Mimo, że ten weekend był zaplanowany od dawna jakoś nie chciało mi się jechać. Cieszyłam się, że znów będę mogła zobaczyć Fridę. Na sam koncert też, bo wiadomo, ale jednak tutaj były największe obawy. Bo to przecież Incubus. Zespół, który poznałam dzięki Królikowi. Który z nim się kojarzy. Nie raz wyobrażałam sobie jak się bawimy na ich koncercie razem. A parę miesięcy po śmierci Kordiana, dowiaduję się, że zagrają w Polsce. Przypadek? Cóż, nie wierzę w przypadki. Wiedziałam, że muszę tam być. I pierwszy raz miałam z kim jechać. To było najlepsze.
Tak też, mimo całego marudzenia, w piątek zawitałam do Poznania. Już w dobrym humorze. Przez chwilę, zrobił nam się mały babski wieczór - wino, plotki, kupa śmiechu i zero testosteronu. Gdy na horyzoncie pojawił się facet czułam, że jakoś tam zawadza, że wcale nie jest potrzebny. Nie zrozumcie mnie źle, bardzo lubię fridowego męża, ale czasem jest lepiej, gdy mężczyzn nie ma w pobliżu. Ale wino się skończyło, w ruch poszła tequila i już śmialiśmy się we trójkę. Nie obyło się, oczywiście, bez rozsypania soli (tak, ja to zrobiłam) i wywrotki do zdarcia kolana i stopy (brawo ja!). Jak zawsze, musiałam mieć jakieś "rany wojenne" na pamiątkę. Lubię takie pamiątki, mimo, że są bolesne. Moje upojenie alkoholowe osiągnęło taki stan, że potrzebowałam asysty w drodze do toalety (jak i w samej łazience. korzystanie z kibla może być bardzo skomplikowane, serio). Po prostu, kolejny świetny wieczór ze wspaniałymi ludźmi. Szkoda, że całego nie pamiętam... Tak, pierwszy raz urwał mi się film!
Zasadniczo sobota minęła na kacu i aż wstyd się przyznać, że w takim stanie poszłam oglądać mieszkanie... Dobrze, że to blisko - można było iść na boso. Chyba w moich żyłach ciągle płynęła tequila (arriva!). Wieczorem poszliśmy na grilla. Oczywiście, zabłądziliśmy na działkach. Pomyślałam, że nie przeżyjemy w tej cholernej Warszawie. Same? Jak?! Nie ma mowy... Zgubimy się i to pewnie nie raz. W końcu dotarliśmy na miejsce, a tam przywitały mnie... dzieci. Nie lubię dzieci. To było straszne. Dzieci plus totalnie obcy ludzie. Tryb obserwatora został włączony, piwo i fajka żeby przeżyć i jakoś przetrwałam. Było nawet zabawnie. Czy raczej mogłoby być, gdyby nie łapał mnie dół. Momentami hamowałam łzy. Bo koncert. Pod pretekstem wyspania się, chciałam wrócić jak najszybciej. Okazało się to niemożliwe. Ludzie zaczęli lądować w basenie, nawet w ciuchach. Cudem się uchowałam. Nie obyło się bez klasycznego bólu dupy, gdy ktoś to zauważył. Bo mnie to wrzucili nawet parę razy, a tu został ktoś suchy. Och, jak mi przykro. Gdy w końcu poszliśmy, spotkaliśmy na swojej drodze pewną kobietę, która zgubiła się jak my wcześniej. Dotarliśmy razem do wyjścia, słuchając o tym, że jej głupio, bo napiła się trzema piwami. A tam czekała na nas kolejna przeszkoda. Brama była zamknięta. Wiedziałam, że jej nie przejdę, nie przeskoczę za chuja, to za wysoko i w ogóle kurwa nie. Babka była bardziej zdeterminowana i to zrobiła, rozrywając sobie przy tym spodnie. My nie dałyśmy rady. I już chyba do końca życia będziemy słuchać wypominków na ten temat... Ostatecznie, po innych przygodach, "znalazł się" klucz i czułam się jakby mnie ktoś wypuścił z więzienia. Nasze małe, prywatne taxi zawiozło nas do domu. W samochodzie bawiłam się lepiej niż na grillu, siedząc z nogami prawie na szybie, słuchając i śpiewając disco polo (nikt nie słucha, wszyscy znają tekst), a szopie łapki zatopiły się w poszukiwaniu śmieciowych skarbów, czy raczej jedzenia... Aż żal było wysiadać!
Niedzielny poranek był trudniejszy niż się spodziewałam. Zero ekscytacji. Zalany fridowy telefon - jak sobie teraz poradzimy? Chciało mi się płakać. Może nigdzie nie pojedziemy? Albo nie wrócimy tak szybko, pojedziemy nad morze i chuj! Znajdziemy farmera i tira i będzie fajnie! Wpakowałyśmy się do pociągu z przekonaniem, że się zgubimy jeśli znajoma Fridy po nas nie wyjdzie. A jakoś już wrócimy. Ogarniemy. Co mamy nie ogarnąć? To nie brama przecież. To tylko Warszawa. Przysypiając od czasu do czasu, smętnie patrzyłyśmy na namnażające się chmury. Deszcz to ostatnia rzecz na jaką miałyśmy ochotę. A raczej błądzenie w deszczu. To może jednak wrócimy wcześniej, jeśli zdążymy? Zaraz po Incubusie. Najwyżej nie spotkamy się z jedną znajomą, trudno. Wiedziałyśmy, że koncert może być ciężki. Że możemy sobie nie poradzić z emocjami, z nadmiarem skojarzeń i wspomnień. Klasyczna chęć ucieczki. Ale chyba już nie było odwrotu. Po to się tłuczemy tyle godzin pociągiem. Patrzyłam na siedząca naprzeciw mnie Fridę i nie mogłam się nadziwić jak w takim krótkim czasie mogłam ją tak pokochać. Czułam się cholernie wdzięczna, że pojawiła się w moim życiu i że mogę z nią jechać na ten koncert.
Koniec podróży nie przyniósł ulgi. Może dopiero, gdy zobaczyłyśmy znajomą dla Fridy, a obcą dla mnie, twarz M., która stała się bohaterką świata. Wpakowała nas w metro, gdzie okazało się, że też nie lubi dzieci! Później, już we trzy, byłyśmy nieco zagubione, bo nawet M. nie wiedziała dokładnie, gdzie mamy iść. Włączył mi się przywódca stada i stwierdziłam, że idziemy TAM. A potem dojrzałam dwie dziewczyny i wydawało mi się, że mignęły mi bilety, więc powiedziałam, że musimy iść za nimi i koniec. Zaczęło się pojawiać więcej ludzi, więc już było oczywiste, że jesteśmy już blisko. Niestety, nie udało nam się dorwać niczego do jedzenia, więc nasza osobista bohaterka musiała szybko nas opuścić. Pożegnała nas słowami, że jakby co to możemy u niej nocować albo pisać jakbyśmy jednak czegoś nie ogarnęły. No co za kochana osoba!

Po wejściu na teren festiwalu poczułam się jak te parę lat temu, gdy pierwszy raz byłam na woodstocku. Festiwalowy klimat. I ta radość, że się udało, że dałyśmy radę i bez testosteronu! Fuck yeah! Jesteśmy zajebiste i skoro dotarłyśmy to i wrócimy na pewno też bez problemu! Po pierwszej ekscytacji, stwierdziłyśmy, że może jednak damy znać, że żyjemy, że dotarłyśmy i w ogóle. Teraz zostało oczekiwanie na koncerty. Byłyśmy tak świetnie przygotowane, że nie miałyśmy pojęcia kto kiedy gra... Tak też trafiłyśmy na parę przypadków występów. Spotkałyśmy się z moją znajomą, która na szczęście zjawiła się wcześniej niż myślałam. Fajnie było się spotkać po 3 latach. Nawet na chwilę. Dzięki niej dowiedziałyśmy się, o której gra Maria Peszek. Ale pokierowała nas na złą scenę... Czekałyśmy tam trochę, znów trafiając na przypadkowy zespół. Po wypiciu piwa, głównie w milczeniu, stwierdziłyśmy, że idziemy odwiedzić toi toie i przy okazji się trochę rozruszamy. W międzyczasie łapałyśmy, może trochę nieuzasadnionego wkurwa na ludzi w koszulkach Muse. A może tak radziłyśmy sobie ze stresem... Po drodze na siku, trafiłyśmy na odnaleziony koncert Marii. Kolejny przypadek. Tam się trochę rozruszałyśmy. Wróciła dobra energia, która pozwoliła wygrać życie. Wyobraźcie to sobie: kilometrowe kolejki do kibelków, klasycznie. Takie same kilometry do kranów. Śmiejąc się, mówię do Fridy, że ogólnie chuj z tym, mam mokre chusteczki, nie będę czekała drugie tyle żeby umyć ręce. Już czułyśmy się wygrane. Zbliżała się nasza kolej i zauważyłam, że wszyscy chodzą do tych samych kabin. W pierwszym rzędzie. Wtf, nie wiedzą, że z tyłu też stoją? Poszłyśmy do tyłu - wszystkie wolne! No kurde, ludzie są jednak głupi! Postanowiłam podzielić się dobrą nowiną i po wyjściu, informowałam ludzi w kolejce, że tam tyle dobra i nagle kolejka skróciła się prawie o połowę. Ale i tak miałyśmy ubaw z ludzkiej głupoty!
Na głównej scenie, swój koncert kończyło Bastille, a my szybko coś zjadłyśmy i na ostatnią, najbardziej znaną, piosenkę, poszłyśmy pod scenę. Później ludzie się rozeszli i mogłyśmy podejść bliżej, żeby znaleźć dobrą miejscówkę na Incubus. Nie pchałyśmy się pod barierki - nie było sensu. Tamte miejsca już od paru godzin były oblężone przez fanów Muse. Poza tym, zdecydowałyśmy, że wracamy wcześniejszym pociągiem, więc musiałyśmy szybko wyjść, żeby się nie spóźnić. Moja ekscytacja rosła. Współczułam Fridzie, że musi to oglądać, bo coraz bardziej czułam się jak nastolatka. Moje tętno szalało. Myślałam, że mózg mi wyskoczy. Już za chwilę zobaczę Brandona! Piszczałam co chwilę, że się osram i coraz więcej przeklinałam. Nie myślałam o emocjach związanych ze skojarzeniami. Brandon, Brandon, już za moment Brandon! Mam nadzieję, że pokaże klatę. Specjalnie dla mnie, bo jestem jego sekretną kochanką. Czułam się jak na haju. Wielkie odliczanie - dlaczego mi to zrobili, teraz już na pewno nie wytrzymam! Ostatnie 10 sekund, a ja czuję że robię się czerwona na twarzy. Zaraz eksploduje. Wchodzi zespół, słychać muzykę i pojawia się on! Ja pierdolę, nie wierzę, nie ogarniam, o chuj! Nie mogę! Ja pierdolę. Brandon! I ryczę jak głupia. Ryczę ze szczęścia, a ludzie patrzą na mnie jak na wariatkę. Frida patrzy na mnie rozczulona i rozbawiona moją reakcją. Zaczyna się!
Pierwsze uderzenie w serce - Wish you were here. W moich oczach łzy szczęścia, pomieszane już z tymi smutnymi. Wish you were here. Tak bardzo. Myślę, że przecież, do cholery, powinien tu być. Jakie to wszystko pojebane. Grają akurat teraz. Wish you were here. Adrenalina ciągle mnie trzyma, więc się bawię. Jest dobrze, mimo ukłucia. Bo nie było go dosłownie. Ale jakoś musiał tam być. Nie wierzę, że mogłoby być inaczej. Niech mówią co chcą, mam prawo wierzyć w co chcę. I wierzę, że tam był.
Nagle pomysł: dzwonimy do Asika! Niech usłyszy Brandona. W końcu namawiałyśmy ją żeby z nami jechała. I chociaż, jeszcze w pociągu, śmiałam się, że z jej roztrzepaniem to już na pewno byśmy się zgubiły, to na początku koncertu stwierdziłam, że jej tam brakuje. Może to z poczucia, że brakuje tam po prostu KOGOŚ, że nie powinnyśmy być tam we dwie, że w trójkę już byłoby inaczej...? Biedna Asia słyszała tylko moje piszczenie jesteśmy na Brandooonieeee!, a nie samego Brandona... Po chwili od rozmowy "czy Brandon pokaże klatę" - ten rozpiął koszulę, a po kilku kawałkach ją ściągnął! Padłabym, gdyby mój brandonowy haj nie zmniejszył się, gdy zagrali In the company of wolves. Pamiętam, że zawsze lubiłam ten kawałek. Po śmierci Królika, słuchałam Incubusa, przypadkowo włączyła się ta piosenka. Była dla mnie idealna na ten moment. Nawet rozmawiałam o tym z Asikiem. Była idealna i mi bardzo pomogła. Jakoś łatwiej mi było z tą stratą. Łatwiej było to zaakceptować i pozwolić mu odejść. Wiem, że pozwoliłam, aż za bardzo i od maja, boleśnie wiele rzeczy wraca. Ale wiem, że tak musi być i że tak jest lepiej. Fajki pomogły nam się trzymać. Pomogły się nie poryczeć, chociaż mi szło dużo gorzej. Zamuliłam na parę kolejnych kawałków. Odleciałam, słuchając muzyki. Nie jarałam się Brandonem, chociaż za każdym razem, gdy mówił "dziękuję" miękło mi serce. A potem zagrali Drive. Spojrzałyśmy na siebie z Fridą i wszystko było jasne. Zresztą, nie pierwszy raz. Ludzie skakali, śpiewali, a ja wycierałam łzy, smarkałam i nie mogłam tego powstrzymać. Czerwone światła na scenie. Tyle pamiętam. Czerwone światła i to, że pomyślałam wiem, że tu teraz jesteś. 
Już do końca koncertu byłam rozstrojona. Z Fridą nie było lepiej, gdy trzęsła się walcząc z łzami. Ja często nie potrafię panować nad swoimi, więc i tym razem się to nie udało. Boydowa klata trochę łagodziła ból. A miłość do tego pana wzrosła jeszcze bardziej, gdy wplótł moją kochaną Nirvanę w swój kawałek. Combo, które rozwaliło mi łeb jeszcze bardziej. Byłam w takim szoku, że nawet nie pamiętałam co to za piosenka. To było, oczywiście, sekretne wyznanie miłości dla mnie.
Mimo wszystko, bawiłam się zarówno na nowych i jak i starych kawałkach. Koncertowy haj. Ale chciałam wracać jak najszybciej. Mogłabym tam stać jeszcze przez wiele godzin i słuchać i patrzeć, ale chciałam wracać. Do bezpieczniej przystani z dwoma kotami. Gdzieś z dala od tych emocji. Do kogoś, kogo tam z nami nie było, kogoś jakby z zewnątrz. Mogłyśmy ogarniać siebie nawzajem, ale żadna z nas nie miałaby siły żeby zrobić to dobrze. To ciężkie, gdy samemu jest się roztrzęsionym. Chociaż nawet w takiej chwili, razem jest jakoś łatwiej. Ale wiedziałam, że muszę, chociaż na chwilę, pożyczyć te męskie ramiona, należące do fridowego męża. Za dużo emocji. Dobrych, złych, nieważne.

Przed nami moment, którego się obawiałyśmy - powrót. I ta niepewność czy zdążymy na pociąg. Znów włączyła mi się misja ratowania swojego stada i dostałam takiego przyśpieszenia, że nawet Frida nie mogła nadążyć. Ratuję swoje stado! Kompanię wilków?
Pan taksówkarz, który spadł nam jak z nieba (a potem chciał zabrać do Szczecina). I ta radość, że damy radę. Znowu. Kupimy bilety, ogarniemy dworzec, znajdziemy peron i wracamy. Tego już nie da się zjebać. Chociaż z naszymi możliwościami...
Długa kolejka do kasy. Szukanie wejścia na perony. Znalezienie odpowiedniego. Tak, mamy to! Błogosławieństwo w postaci wifi, dzięki któremu mogłyśmy napisać, że wracamy. Wyjdę po was. Jak dobrze! I nieważne, że bolą nogi, że wszystkie kible kurwa zamknięte, wracamy. Dałyśmy radę! Same! Rozpierała mnie duma.
Podróż okazała się męcząca - rowery mają ciężkie życie i do tego nie piją... Za to wesoła, ze śmiesznymi ludźmi i podpitymi konduktorami. Chociaż moim zatokom nie było do śmiechu w tym przeciągu. Dziękujemy PKP za zepsute okna, ten orzeźwiający wiatr w środku nocy był zajebisty! Kocham jeździć w przeciągu.
I w końcu Poznań. Znowu trochę zagubione na peronie, rozglądamy się przez chwilę, bo przecież miał po nas wyjść... Jest! Przytulając się, hamuje łzy, które wzięły się jakby znikąd. Nawet nie wiesz jak się cieszę, że cię widzę! Znowu mówię coś szybciej niż myślę. Ale nie umiałam ukryć radości, której nie umiałam także wyjaśnić. Nie byłabym w stanie powiedzieć o tym, jaka się czuję rozklekotana emocjonalnie, a przecież męskie uściski scalają najlepiej. Powiedziałam, że to przez Brandona, że ciągle jestem taka podjarana. I gdy tylko zaczęłam o tym mówić, znów wróciło mi trochę energii, trochę tego haju i opowiadałam o tym jak się poryczałam ze szczęścia, jak zaśpiewał Kurta speszyl for mi i że wszystko pięknie same ogarnęłyśmy. Nakręciłam się tak, że nie mogłam zasnąć i dalej gadałam, chociaż już nikt nie mógł mnie słuchać. Groźba zakneblowania brudną skarpetką pomogła i w końcu zasnęłam, mówiąc dobranoc, które mówiłam wszystkim, gdy wychodziłyśmy z festiwalu (bo tak sobie stali smutni, wszyscy ich mijali bez słowa), a także ludziom z pociągu.

Rano czułam się tragicznie. Nie chciało mi się oglądać tych kilku zdjęć zrobionych w Warszawie. Nie chciałam oglądać filmików z koncertu. Nie chciałam słuchać tego kolejny raz. Chciałam zapomnieć, że tam byłam. Weszłam na facebooka, żeby dokładnie i na spokojnie ogarnąć wszystkie wiadomości, które dostawałam. Pojawiła się jedna, od osoby z obcym mi nazwiskiem. Przynajmniej tak mi się wydawało w moim zaspaniu. Po chwili skojarzyłam nazwisko i nie mogłam uwierzyć. To była moja Ż., z którą od lat wymieniam się listami. Znamy się tylko korespondencyjnie. Miałyśmy jedną zasadę - nie sprawdzamy się na fejsie i tam ze sobą nie rozmawiamy. Wtedy listy tracą sens przecież. A tu wiadomość. No tak, już od dawna nie dostałam od niej listu. Ostatni jakiś rok temu. W sierpniu. Pamiętam jak przecięłam sobie wargę długopisem, gdy odpisywałam i jak Królik się z tego śmiał. Pamiętam, bo wrócił wtedy z Gruzji. Pamiętam, bo to był pierwszy list po kilkumiesięcznej przerwie. A miałam jej tyle do powiedzenia. Popieprzyłam coś z adresem, przyszedł zwrot, wysłałam kolejny raz. Nie było ani zwrotu, ani odpowiedzi. Obiecała, że druga taka przerwa się nie powtórzy, ale wiadomo, różnie bywa. Cholernie potrzebowałam tego pisania. Parę razy chciałam spróbować, musiałam wyrzucić swój ból przecież. Ale gdzie miałam wysłać list? Wtedy świeżo co się przeprowadziła, a wiadomo jak to jest... Mogła znaleźć lepsze mieszkanie, cokolwiek. Nie wiedziałam na jaki adres pisać. Więc nie pisałam. A ona też milczała. Do poniedziałku. Okazało się, że mój list nigdy nie doszedł i nie wiedziała co się stało, że tyle milczę. Ze łzami w oczach odpisywałam jej, że nawet nie wie jak cholernie się cieszę, że jednak złamała naszą zasadę i się odezwała, że tak cholernie jej potrzebowałam i nadal potrzebuję. W końcu będę mogła jej o wszystkim opowiedzieć. Jeszcze raz opowiem swoją baśń. A ona swoją. Przez ten rok wiele się przecież działo. To będą cholernie długie listy, czyli takie, jakie są najlepsze. Listy pełne różnych emocji i żalu i że nie mogłyśmy być przy sobie w ważnych, trudnych i pięknych chwilach. Ale wszystko nadrobimy. Chociaż łatwiej byłoby się spotkać i opowiedzieć wszystko przy winie. Ale naszą rzeczą są listy. I mam nadzieję, że teraz po mojej przeprowadzce, nic już się nie zagubi. Bo listy to prawie jak pamiętnik, tylko że zawsze ktoś ci odpowie.
Odłożyłam telefon i zamknęłam się w swojej skorupie. Nic nie mówiłam. W takich chwilach nie umiem, bo gdy próbuję otworzyć usta, zalewają mnie łzy. Położyłam się na boku, żeby nie było widać, że jednak nie powstrzymałam tego pocenia się oczu. Bo sama nie wiedziałam skąd się wzięły. Pewnie klasycznie, kolejna kumulacja. I moja Ż. i koncert i zmęczenie i pms.
Szybko się uspokoiłam. Poszukałam w telefonie zdjęć z naszej babskiej wyprawy i szybko uśmiech wrócił mi na usta, gdy mąż śmiał się z miny żony. Uwielbiam tych ludzi.

Kolejna podróż pociągiem i zamiast domu - lekarz. Wizyta, której się bałam, bo mogła przynieść złe wieści. A pokazała jak mój organizm nie radzi sobie ze stresem. Na szczęście, prawdopodobnie, w porę wszystko wyszło i za pół roku będę mogła o tym zapomnieć. Kolejny przypadek.

Ktoś jeszcze ma jakieś wątpliwości, że nic nie dzieje się bez przyczyny? Bo ja nie. Jak mówi Frida - wszystko układa się w całość. I jak się śmiałyśmy - z roku na rok widzi się i rozumie więcej, więc gdy przekroczymy pięćdziesiątkę to zrozumiemy wszystko i wygramy życie. Znowu. Bo wygrałyśmy z głupimi ludźmi z kolejki do kibla. Wygrałyśmy nie błądząc w Warszawie i wracając cało do domu. Wygrałyśmy siebie. I dla mnie, jest to najpiękniejsza przyjaźń jaka  kiedykolwiek mnie spotkała. Splecione korzenie. Splecione serca. Splecione dłonie na moich chudych nadgarstkach, które dziwnym trafem mogą zachwycać. Splecione ciała. Splecione życia. Miłość nie potrzebująca definicji i deklaracji. Miłość, którą po prostu czuć.