czwartek, 24 marca 2016

Make love not war

Wiosna, cudowna wiosna, którą gdzieś w głębi było czuć od lutego. Wiosna, dzięki której budzi się radość, bo już świat pachnie inaczej. Pachnie zeszłoroczną majówką i pierwszym, po latach, spotkaniem z Poznaniem. Pachnie spokojem dzieciństwa. Choć wewnątrz odrobinę mniej światła, choć nie jest łatwo, jest wiosna. Miasto zaczęło uwierać. Czas odwiedzić dom. Pierwszy raz w tym roku. Na wiosnę. Nie może być źle. Pierwsza wiosenna pełnia zachęcała do opuszczenia miasta. Pełna nadziei, wsiadłam do obcego samochodu i wśród obcych ludzi wyruszyłam w podróż.

***
Powoli opuszczaliśmy zakorkowany Poznań. Mecz. Z radia słyszę głos, który mówi o wzmożonej ostrożności, po wydarzeniach w Belgii. Zaczynam się śmiać. Medialna paranoja, kto chciałby zaatakować jakiś Poznań? Ile osób na świecie wie, że jest jakiś mecz w Poznaniu? Poza dwoma krajami, których reprezentacje spotkały się na boisku. Ale dobra, nie to żeby Sebixy z Jeżyc nie robiły rozpierduchy w mieście po każdym meczu z Legią. Nieważne czy wygrany czy przegrany. Rozpierdolmy miasto, a co! Bezpiecznie w chuj. Mimo wszystko, cieszę się, że nie muszę w tym uczestniczyć i że opuszczam miasto.
Po drodze różne rozmowy, zwyczajne, o niczym, ot, pogaduszki przypadkowych osób. Nawet ja trochę gadam, choć zawsze mi ciężko, gdy kogoś nie znam. Ale ostatnio jest mi łatwiej z pewnymi rzeczami. Jak na siebie, bardzo się otworzyłam przez ostatni rok. Więc gadam. I pewnym momencie, jak zawsze, zastanawiam się czy to ze mną jest coś nie tak czy z nimi? Najpierw myślę, że to ja jestem jakaś wybrakowana, może chora, nie wiem. Że brakuje mi jakichś instynktów. I och, nie chodzi już nawet o dzieci, bo na szczęście tego tematu nie było. Ale wspomniałam, że pierwszy raz w tym roku jadę do domu, że mama chciała żebym była na święta. I zalał mnie cały wywód jednej laski, że oni to się starają wszystkie święta spędzać razem, bo nigdy nie wiadomo kiedy kogoś zabraknie, jak długo rodzice pożyją. Próbowałam jej wyjaśnić, że właściwie w dupie mam te święta, że jak chce się spotkać z rodzicami to znajduję na to czas i nie musi to być Wielkanoc czy Boże Narodzenie. Ale ta dalej swoje. Myślę sobie ok, zamknę się, chociaż przecież właśnie jadę do domu na święta, więc nie wiem o co się burzy. Mam świadomość, że moi rodzice nie będą żyli wiecznie, czy babcia i że teraz długo ich nie widziałam i mogło coś się stać. Ale takie jest życie. Nie jestem zbyt rodzinną osobą. Nie lubię rodzinnych spędów, bo kończą się gównoburzami jak ta nocna z moim bratem chociażby. Ale o tym zaraz. Jak laska ma idealną rodzinkę, z którą świetnie się dogaduje to spoko, pozazdrościć, ale nie musi swojej woli narzucać komuś innemu. Tak jak właśnie z posiadaniem dzieci. Jak ktoś chce, spoko, proszę bardzo. Ale dlaczego jak ja nie chce to ktoś mi narzuca, że powinnam chcieć, że zmienię zdanie, że za parę lat mi przejdzie. Kurwa, to nie choroba, że mi przejdzie za parę lat.
-Mam raka.
-Nie martw się, za parę lat ci przejdzie.
Tak to odczuwam, serio. I te wszystkie teksty, że dziecko zmieni moje życie o 180 stopni. Dziękuję, mimo wszystko lubię swoje życie takie, jakie jest, nie chce żeby się zmieniało. Albo, że ktoś chce coś po sobie zostawić. Kurwa, drzewo se zasadź! Czy ulubiony tekst od Fridy z pracy: kto ci szklankę wody na starość poda? No właśnie, opiekunka. Zresztą, kto mi gwarantuje, że dożyję starości? Mam se trzasnąć dziecko w obawie przed starością? A może umrę przy porodzie? Ale ale, zostawię coś po sobie, exegi monumentum kurwa jego mać. Moje słowa niech będą moim pomnikiem czy to jak się zapisałam w sercach innych. A nie jakiś mały zasmarkaniec, z którego jeszcze wyrośnie polityk albo rasista.

No właśnie. Podczas podróży nie mogło obyć się bez chodliwego tematu uchodźców. Jako, że mieszkam przy niemieckiej granicy to się nasłuchałam jak to z Niemiec TAK NA LEGALU sobie do NAS przychodzą, że strach i w ogóle. Dobra, mam świadomość tego co się dzieje, ale kurde, nie popadajmy w paranoje. Jak mi laska mówi, że bała się wieczorem wracać do domu, bo musiała przejść koło dwudziestoosobowej grupki TAKICH, bo sobie stali z piwami to nie wierzę własnym uszom. Zaczęłam się śmiać i powiedziałam, zgodnie z prawdą, że jakbym tak wieczorem miała przejść koło dwudziestu dresów z piwami to też bym się bała. Bez względu na to czy to Polacy czy nie, jako niska kobieta, bałabym się przejść koło takiej grupki pijanych facetów. Fakt, że jak to krajanie to możesz zrozumieć co do ciebie mówią, czy tylko zaczepiają czy faktycznie masz się bać. Chociaż, nigdy nie wiesz jak takie zaczepianie się skończy. Ale usłyszałam, że NO BEZ PRZESADY. Przecież dresy kochane chłopaki. Żeby nie było, nie twierdzę też, że wszyscy są źli, co to to nie. Ale dlaczego obcokrajowców mam się bać bardziej niż takiego Sebixa?
Temat wrócił w nocy, gdy rozmawiałam z moim bratem. Usłyszałam podobne rzeczy, a nawet gorsze. ŻE POLACY NIE GWAŁCĄ. No kurwa, serio? Jaką masz pewność, że nasz ojciec nigdy nie zgwałcił naszej matki? Ale przecież nie mówią o tym w tv. Geez, media, nowe bóstwo. Zaczęłam się śmiać, bo nie wierzyłam w to, co słyszę. A mój kochany brat z kpiną w głosie zapytał że no niby co te media, propagandę sieją. No kurwa brawo! Oczywiście, że tak. Co trzeba mieć w głowie, żeby tego nie wiedzieć? Siano? Czy za dużo wypalonego zielska? Może to to. Anyway, nie spodziewałabym się, że mój brat jest jedną z osób, która ślepo wierzy w wykreowaną przez media rzeczywistość. Polacy nie gwałcą, a inne religie nie zabijają. Chrześcijaństwo takie święte. A ja jestem głupia, bo uważam, że Kościół tuszuje wieeeeeleeee spraw. Cóż. Niech będzie. Jestem głupia, chora, naiwna. Może. Bo może faktycznie to ze mną jest coś nie tak skoro widzę człowieka w człowieku, a nie kolor jego skóry czy pochodzenie? Może to ze mną jest coś nie tak, skoro martwię się o koleżankę, która boi się wyjść ze swoim mężem Marokańczykiem z domu, po tym co się dzieje na świecie. Bo przecież jest "ciapaty", więc jest współwinny wszystkim zbrodniom. A ona to szmata i brudaska, że się z takim zadaje. A ja myślę, co ze mną jest nie tak? Skoro z jednej strony nie lubię spędów rodzinnych, w ogóle nie za bardzo przepadam za ludźmi, a z drugiej nie mogę słuchać takich głupot. 

***
Pełnia. Oczywiście nie mogę spać. Zresztą i tak bym nie mogła. Jestem zbyt wzburza tą idiotyczną rozmową. Do oczu napływają mi łzy, które zbierały się już wcześniej. Zbierały się po tym, gdy przez krótką chwilę cieszyłam się domem. A potem dopadła mnie rzeczywistość. I zatęskniło mi się za cudzym domem, w którym miłość mieszała się z dobrym jedzeniem. Za okolicą, tą trochę dalszą również, która zawsze trochę była moim drugim czy może pierwszym domem. Nawet za Poznaniem, bo i tam więcej miłości niż tu.
Leżałam tak do czwartej, przepełniona złością. Dlaczego ja, która uważa się za ateistkę, potrafi bardziej szanować i kochać drugiego człowieka niż zagorzali chrześcijanie? Czy to nie w Bogu, bez względu na to jakim, jest miłość? Czy wiara w niego to nie jest wiara w miłość po prostu? Nienawiść, strach. Ludzie wierzą w nowego Boga. W media. Przypominam sobie Amerykańskich Bogów i widzę jak starzy bogowie przegrywają. Nie jest to wielka walka, wojna gdzie umierają niewinni. To walka wewnątrz każdego człowieka. Starzy bogowie kontra nowi. Nienawiść kontra miłość. Walka między czarnym, a białym wilkiem. Widzę jak czarny dominuje we wnętrzach ludzi, którzy mnie otaczają. Widzę jak często wygrywa u mnie. Myślę, że nie jestem dobrym człowiekiem. A potem spotykam ludzi, którzy mówią jedynym znanym sobie językiem. Językiem nienawiści. A mój biały wilk wyje z rozpaczy do księżyca w pełni. Pełnia kruka. Wyje do księżyca i do kruka, który zalewał miłością wszystko wokół siebie. Może mam w sobie za mało miłości, za dużo czarnego wilka, żeby przelać to do cudzych serc? Jestem za słaba. Nie mam siły walczyć za wolność, za miłość. Żyje w świecie, w którym przegrana jest pewnikiem. Bo widzę nie tylko nienawiść bliskich mi ludzi, widzę nienawiść innych, widzę nienawiść obcokrajowców. Jestem naiwna, ale nie aż tak, żeby udawać, że nie widzę co się dzieje. Boję się, że przegram. Nie tak jak Ona, która boi się, że stchórzy w obliczu zagrożenia, że wyprze się swojego Boga. Bo mam wrażenie, że nie zna miłości, chociaż rzuca cytatami z Biblii. Hipokrytka, która moją fascynację "Biegnącą z wilkami" nazywa "bezkrytycznym podejściem do tego, co przeczytałam w jakiejś książce". A czym jest Biblia jeśli nie "jakąś książką"? Dla mnie niczym więcej. Czemu słowa w niej zawarte mają mieć większe znaczenie niż to, co znajduję się w mojej "biblii"? Ale nieważne. Boję się, że przegram, że przegra miłość. Że gdy na świecie dzieje się tyle zła, dostanie się ono i do mojego świata z bańki. Bo nie wierzę, że wybuchnie wojna, nie wierzę w zombie apokalipsę i żaden inny koniec świata. Nie chcę wierzyć. A wiem, że tak się może stać. A wtedy przegram. Już nie chodzi nawet o to, że nie przeżyje w takim świecie, bo nie będę skakała przez bramy, ale stracę wiarę. Tak jak straciłam teraz odrobinę światła, wiarę, że spotka mnie wielka romantyczna miłość. Tak mogę stracić wiarę w ludzi, wiarę że miłość zawsze zwycięża. Jeśli tak się stanie, przestanę być człowiekiem. Będę pustą skorupą. A jeśli przeżyję, moje wiersze będą smutniejsze od wierszy Baczyńskiego. 

Budzę się po 5 godzinach snu. Słyszę ptaki, zamiast hałasu samochodów. Czuję się jak dziecko. Zamykam oczy, słucham, wącham. Cieszę się spokojem. Ciepłem, radością, wiosną. Ateistka, która wierzy w miłość, a nie w podziały. Zły człowiek o dobrym sercu. Dobry człowiek o złym sercu.

wtorek, 22 marca 2016

Wiosna, która miała przynieść rozstanie

Powinniśmy się teraz żegnać. A nawet nigdy się nie przywitaliśmy... Wiesz, myślałam, że mam już to za sobą, że się z Ciebie wyleczyłam. Zaczęłam tworzyć swoją bzdurną playlistę, do auta, do nocnych podróży, na babskie wypady tirem. Nieważne, że nie mam auta, nie wybieram się na roadtrip po Europie, ani nic. Ale nadal mam ochotę wsiąść w samochód i jechać przed siebie. Dlatego tworzę chociaż playlistę idealną do tego. Póki co jest tam 159 piosenek. Przeróżnych. Wrzuciłam też te, których ostatnimi czasy unikałam. Nawet tę jedyną, której nie mogłam słuchać, bo kojarzyła się najbardziej. Przecież już mnie tak nie rusza. Niech będzie. Dzisiaj postanowiłam przesłuchać chociaż część playlisty, żeby wprowadzić ewentualne zmiany, coś dodać, coś usunąć. I włączyła się TA piosenka. Pomyślałam, że to nic, dam radę. I bym dała, oczywiście. Ale zachciało mi się skonfrontować to z Twoim zdjęciem. I wiesz co? Również nic. Stwierdziłam, że faktycznie już mam to za sobą. Nie czułam nic. Może zaczynałam odczuwać lekkie obrzydzenie, bo tego nigdy w pełni nie potrafiłam do Ciebie poczuć. Wiedziałam, że ostatecznym testem będzie przeczytanie Twoich ostatnich słów. I też było w porządku. Dopóki nie dotarłam do momentu, gdy pisałeś powiedz mi, a ja później napisałam przyjdź.
Na nowo poczułam złość, bo skoro prosiłeś żebym Ci powiedziała to jak mogłeś nie przyjść żeby tego wysłuchać? Oczywiście, wiem dlaczego nie przyszedłeś i nawet to jakoś rozumiem. Ale jeśli nie chciałeś słuchać, nie trzeba było prosić o słowa. To zawsze było moje zadanie, czyż nie?

Przerażał Cię moment, który miałby nastąpić właśnie teraz. Rozstanie. Nigdy się nie dowiedziałeś, że nawet przez chwilę nie próbowałabym Cię tu zatrzymać. Widzieliśmy to samo, tylko w zupełnie inny sposób. Ty widziałeś wieczną walkę, zabijanie się, przeplatane chwilami szczęścia i bolesnym rozstaniem. Widziałeś wybuch Supernowy, która pogrążyłaby w ciemności nie tylko nas. Nie mogę mieć do Ciebie żalu, że przez ten cały czas to o kogoś innego martwiłeś się bardziej. Ale chciałam żebyś ten jeden raz mógł zobaczyć mnie, nas. Ale widziałeś ciemność, która by wszystko pochłonęła. Wszystko, co kochałeś i co mogłeś pokochać. Ja widziałam kilka miesięcy szczęścia przeplatanych wybuchami zazdrości i kłótniami i rozstanie, które nie byłoby bolesne. Bo miałoby za sobą te wspólne miesiące, a nie ciemność. Zostawiłoby światło. Światło, którego mnie pozbawiłeś.

Powinniśmy się teraz żegnać. Spleść dłonie, języki, ciała, które nigdy się nie poznały. Powinniśmy żegnać się w najbardziej namiętny sposób, jaki można sobie wyobrazić. Zapamiętywać każdą wypukłość na ciele, każde wklęsłe miejsce, każdy pieprzyk i bliznę. Żeby później uśmiechać się na to wspomnienie. Bo byłoby dobre, byłoby w nim światło.

Mówiłeś powiedz, ja mówiłam przyjdź. Nigdy się nie przywitaliśmy, więc nie możemy się żegnać. Uciekłeś z tego miasta już dawno temu. A to były ciężkie miesiące. I myślę, że dzięki Tobie mogłoby być odrobinę bardziej znośne. Ale nie były. Mam nadzieję, że uśmiechasz się więcej, niż uśmiechałbyś się będąc tu, ze mną. Bo jeśli nie, to znaczy, że to nie była dobra decyzja. A mam nadzieję, że była taka chociaż dla Ciebie.

Powinniśmy się żegnać.

środa, 9 marca 2016

8 marca

Mam ochotę wsiąść do samochodu i jechać przed siebie. Jak najdalej. Nieważne gdzie. Byleby jechać. Mimo, że prawo jazdy mam od paru lat, bardzo rzadko nachodzi mnie chęć żeby usiąść za kierownicą. Teraz bym usiadła. Równie dobrze zadowoliłabym się miejscem pasażera. Byleby jechać przed siebie cały dzień, całą noc, słuchając dobrych piosenek. Bo chyba to przez piosenki z pewnego radia mnie tak naszło. Piosenki, przy których dobrze się jedzie, bo dobrze się (nie)myśli. Ale tu nie mogę liczyć na przejażdżki z A. Nie mogę liczyć na przejażdżki z kimkolwiek. Chyba, że tramwajem. Myślenie i milczenie, albo "impreza" w samochodzie. Chyba mi tego brakuje. To pewnie uroki wiecznego dojeżdżania gdzieś. A dzisiaj pojechałabym bardzo.

Dzień Kobiet. Nigdy nic szczególnego. Zawsze to samo - kwiaty, słodycze. Przez wiele lat irysy od mojego ojca, taki rytuał. Ale przecież kwiatów nigdy za bardzo nie lubiłam. Dlatego, gdy podczas przeprowadzki, mama wpychała mi miliony różnych szklanek (ale żadnego dużego kubka!), wepchnęła mi też nieduży wazon; to zapytałam zdziwiona po co mi to cholerstwo.
-No a jak dostaniesz kwiaty?
-A niby od kogo?
No właśnie. Od kogo miałabym tu dostać kwiaty? Mamunia pewnie liczyła na tłumy adoratorów wystających pod moim balkonem. A stał tylko jeden i to chyba nie do końca ze względu na mnie, nawet jeśli mu się tak zdawało. Dobra, może też miałam cichą nadzieję na jakieś randki, może i kwiaty właśnie. Ale wazon stoi dalej na jednej z najwyższych półek, zepchnięty na sam tył. Pusty.
A dzisiaj chciałabym, żeby pusty nie był. Okazało się, że bardzo nie doceniałam tego dnia. Pewne rzeczy były oczywiste, jak właśnie kwiaty, które dostawałam od dziecka, żebym przez jeden dzień w roku mogła poczuć się kobietą, a nie dziewczynką. A w tym roku tego zabrakło. Nie było nikogo, od kogo mogłabym te kwiaty dostać. A ojciec nie złożył nawet życzeń, chociażby głupim esemesem. Zresztą życzeń zbyt wiele też nie było.
Chociaż obudziłam się w dobrym humorze, bo to przecież nasz kobiecy dzień. Zobaczyłam jedną wiadomość z życzeniami. Tylko jedną. Pomyślałam, że później pewnie przyjdzie więcej. I tak też było, chociaż nadal nie było tego dużo i większości to osoby, których prawie nie znam i mogłyby dla mnie nie istnieć. Wywlokłam się z łóżka z nadzieją, że może poza domem czeka mnie coś dobrego. Mijałam ludzi z kwiatami. Facetów, którzy nieśli je dla swoich kobiet. I kobiet, które już je dostały. Może ktoś by się chociaż do mnie uśmiechnął? Nie? Serio? Ja obcym ludziom mówię "na zdrowie", gdy kichają, a nikt nie może się do mnie nawet uśmiechnąć?
Wróciłam do domu z kwaśną miną, ale zabrałam się za robienie obiadu. Jedzenie zawsze poprawia humor i samo przygotowywanie go również. Zwłaszcza, gdy gotuje się nie tylko dla siebie. Dzisiaj bowiem dokarmiałam schorowanego W. Oczywiście, myślami będąc gdzie indziej, źle ustawiałam temperaturę w piekarniku i musiałam dopiekać frytki z batatów, przez co były chujowe i cóż, obiad był o wiele później niż planowałam. Ale cóż, to tylko frytki, bohaterem obiadu miały być przecież burgery. Szybko ułożyłam wszystko na tacy, żeby za bardzo nie wystygło i poleciałam do W., bo przecież jest chory, nie będzie łaził i zostawiał mi zarazków w mieszkaniu. I to właściwie był najprzyjemniejszy punkt dnia, bo wszystko mu smakowało, chociaż nie obeszło się bez pociskania. Ale miło usłyszeć parę komplementów na temat jedzenia, które zrobiłam, zwłaszcza, że ciągle nie czuje się zbyt pewnie ze swoimi daniami. I miło było posiedzieć, porozmawiać i pożartować, zupełnie jak kiedyś. Nie ma to jak najobleśniejsze opowieści o gilach zaraz po jedzeniu. Lub przepraszanie za pierdzenie, bo w towarzystwie damy nie wypada i późniejsze szukanie tej damy w pokoju, bo przecież oboje wiemy, że nią nie jestem.
Wróciłam do pustego mieszkania-bez-kwiatów, włączyłam kolejny odcinek serialu i wyciągnęłam ogromne pudełko lodów. Przypomniały mi się życzenia wujka, jakie mi złożył rok temu: żebyś za rok nie spała sama. No cholera, jednak spałam. I wtedy się popłakałam. Jakiś głupi dzień kobiet przytłoczył mnie bardziej niż nieudane urodziny. Dzień, którego nigdy nie doceniałam, a jak pierwszy raz w życiu wyglądał inaczej, okazało się to niezbyt przyjemne. Bo mimo że nie lubię kwiatów, zawsze miło dostać nawet tulipana-impotenta, którego kiedyś zafundowali nam chłopcy z klasy. A tutaj nie ma nawet jednej osoby, od której mogłabym go dostać.

Wsiadłabym w samochód i pojechała daleko.